ZACZNIJ OD WALCA
Przed wojną lekceważony przez kolegów Skamandrytów, w okresie powojennym giętki politycznie, w środowisku literackim bardziej nielubiany, niż lubiany, zaś przez komunistyczne władze hołubiony i wykorzystywany do swoich celów. Trawestując tytuł filmu Ettore Scoli (1976) można by rzec „Odrażający, brudny, zły” (brudny w znaczeniu duchowym), choć zdaję sobie sprawę z dosadności tych określeń sądzę, że zawierają szczyptę prawdy. Jarosław Iwaszkiewicz to postać wielowymiarowa, niejednoznaczna, wymykająca się spod pióra, niczym piskorz z ręki. Przede wszystkim jest utalentowanym literatem grającym na trzech różnych instrumentach, niczym wirtuoz specjalizujący się w utworach lirycznych, epickich i dramatycznych. Po ponad stu latach od jego debiutu i czterdziestu od śmierci wciąż wzbudza zainteresowanie i emocje.
Sprawdzałem coś w jego Dziennikach i utknąłem. Zacząłem je czytać ponownie. Zapiski mają charakter roboczy, więc nie są stylistycznie doszlifowane. Przykładem na niezgrabność stylu jest drugie zdanie z cytatu: „Zupełnie nieoczekiwane odznaczenie mnie orderem «Budowniczego Polski Ludowej». Przecież to jest właśnie to samo, chcenie mnie użyć do czegoś – do czego, jeszcze nie wiem?” (11 kwietnia 1964). Niektórym literatom zdarzają się czasem „machejkizmy” („chcenie mnie użyć…”), choć jemu akurat rzadko. Bezstronnie trzeba przyznać, że Iwaszkiewicz ma niezły styl, a wiele zdań z jego bogatej twórczości jest urodziwych, jak chociażby to: „[Deszcz] chlaszcze rozwinięte kwiaty, zamienia w strzępy festony glicynii”. Najlepiej wychodzą mu opisy, w których pobrzmiewają obce wyrażenia. Stop. Nagle zawiesiłem wzrok na tych glicyniach i poczułem bynajmniej nie zapach, lecz że coś gdzieś dzwoni…, a dźwięk tego słowa automatycznie nacisnął w mojej pamięci klawisz synapsowej wyszukiwarki, która wyświetliła mi przed oczami esej Jana Walca, poświęcony Iwaszkiewiczowi, pt.: Mefisto z kwiatem glicynii (Notatki diaboliczne) z książki Wielka choroba (1992). Tekst ten czytałem dawno temu, teraz powróciłem do niego. Nota bene kto chce czytać Iwaszkiewicza, a zwłaszcza Dzienniki czy inne jego biograficzne teksty, powinien zacząć od Walca, który – poza dobrym piórem – dobrze poznał Skamandrytę, bowiem w 1974 roku był jego prywatnym archiwistą. Autor Mefista… mocno smaga Iwaszkiewicza: „Zacytujmy kilka zdań otwierających ową Straconą noc [z tomu Nowele włoskie] a zarazem poprzedzających bezpośrednio moment, kiedy rosły Konstanty przystępuje do „naprawy” samochodu: «Wacław Kisielecki powracał do Polski samochodem z Włoch. Jeszcze miał w pamięci ostatnie etapy podróży: przejazd przez Passo San Bernardo, pomiędzy Florencją i Ravenną, nie ukończoną szosą, w dzikim pejzażu apenińskich pustkowi; została mu w głowie niezapomniana oberża przerobiona z młyna, wysoko pod górami, którą postanowił uwiecznić w jednej ze swoich sensacyjnych powieści; zielone pola buraczane jej okolic, rozciągające się tam, gdzie niegdyś pływały dzielne triremy Augusta; brzoskwiniowe i platanowe gaiki okolic Padwy, wdzięczne łączki na brzegach Padu, koło Ferrary, przeciągające się w słońcu pola weneckie obrzeżone grzbietem Alp niby znieruchomiałą falą Adriatyku. Olśniony włoskimi blaskami nie zauważył mdłych wdzięków Austrii i żyznych równin na Morawach. I nagle, wśród nadchodzącej nocy, gdzieś za Będzinem, opuściły go ostatnie ślady cywilizacji i ocknął się w zupełnej głuszy. [etc.]». Ten zajmujący ponad pół strony opis niczego przecież nie opisuje – jest wyliczanką składającą się z pięknie brzmiących egzotycznych nazw, nie pozostającą w żadnym związku z dalszym ciągiem opowiadania, ze zdarzeniami, które się składają na jego treść – funkcją tych paru zdań jest powiadomienie czytelnika, że w dalszym ciągu będzie do niego mówił ktoś z lepszego, hierarchicznie wyższego świata, ktoś poruszający się swobodnie pomiędzy Florencją, Rawenną, Passo San Bernardo, Padem, Padwą, Ferrarą i Alpami, ktoś, dla kogo czymś naturalnym są nawet triremy, a za Będzinem kończą się «ostatnie ślady cywilizacji», ktoś, kto na ludzkie sprawy patrzy z tak wysoka, że może się ośmielić mówić o naprawianiu samochodu przy pomocy uderzania go młotkiem w maskę. Kultura śródziemnomorska – tak jak zostaje przez Iwaszkiewicza przedstawiona – to umiejętność posługiwania się zespołem pięknie brzmiących wyrazów o znaczeniu dla czytelnika niejasnym, bo też nie o jasność tu chodzi; przecież kiedy mówimy «Passo San Bernardo» zamiast przełęcz św. Bernarda, to nie po to, aby mówić o owej przełęczy, ale sygnalizować naszą biegłość we włoszczyźnie, jeśli buraki rosną w miejscu, po którym niegdyś pływały «triremy Augusta», to nie po to, aby coś czytelnikowi opowiedzieć o okolicach Rawenny, ale aby dać mu odczuć braki w klasycznym wykształceniu. I trudno nie zauważyć, że jest to sposób postrzegania kultury śródziemnomorskiej typowy dla tych, którzy znajdują się poza nią; kulturę jako posługiwanie się niezrozumiałymi dla normalnego człowieka wyrazami postrzega i witkacowski szewc – i Azjata”. Porażająco celna analiza.
Jeżeli ktoś uważałby, że Jan Walc zbyt brutalnie potraktował autora Panien z Wilka, powinien uwierzyć Marii Dąbrowskiej. W Dziennikach powojennych krótko i dosadnie podsumowała jego opowiadania, po lekturze których nie czuła się komfortowo: „(…) przeczytałam książkę Iwaszkiewicza Nowa miłość. Szczególnie interesująca jest nowela Matka Joanna od Aniołów, właściwie duże opowiadanie – short story [sic!]. Doskonały pisarz, choć po jego czytaniu zostaje zawsze dziwny i przykry posmak. Z wielkiego dzieła sztuki musi wynikać jakieś wzmocnienie i polepszenie wewnętrzne, nawet gdy dzieło jest tragiczne lub traktuje o rzeczach trywialnych i cynicznych. Po przeczytaniu Iwaszkiewicza jest się zawsze gorszym i skłonnym raczej do rozkładu psychicznego” (20.XI.1946).
POSTAWA POLITYCZNA
Czytając Dzienniki mój nastrój ewoluował z fazy irytacji w kierunku tolerancji i na odwrót. Pomyślałem, że przecież to taki sam człowiek, jak każdy, tylko inaczej czujący. Do jego zasług, poza artystycznymi, należy niewątpliwie zaliczyć postawę w latach okupacji niemieckiej, gdy w podziemiu (wespół z Jerzym Andrzejewskim) uczestniczył w przekazywaniu potrzebującym literatom funduszy dostarczanych z Londynu, w swoim stawiskim domu ukrywał ludzi przed hitlerowcami, zaś po wojnie dawał dach nad głową tym, którzy ów dach stracili.
Jednak minusem, a właściwie ogromnym zbiorem minusów po 1945 roku, gdy Polska znalazła się w sferze wpływów ZSRR, była jego postawa polityczna. Patrząc na Iwaszkiewicza z oddali lat nie sposób nie zauważyć jego służalczości wobec panującej władzy i jej przywódców. Na genezę tej relacji wskazał Zbigniew Kubikowski w rozmowie z Jackiem Trznadlem (Hańba domowa, 1986) mówiąc, że większość powojennej inteligencji miała doświadczenie z zaborem rosyjskim: „Wiedzieli dobrze, jak to się żyje z Rosjanami. Casus Iwaszkiewicz… Mówi się, stary oportunista, ale dlaczego, skąd? Przecież jak wojna wybuchła, pierwsza, to on miał dwadzieścia lat, a potem jeszcze w tym Kijowie do 1916 roku to była normalna carska Rosja. Miał dwadzieścia dwa lata i wciąż żył normalnie wśród Rosjan”. Drugi aspekt postawy politycznej pisarza to atrakcyjność władzy, która go pociągała i zarazem gwarantowała wygodną egzystencję; oczywiście pod warunkiem bycia układnym i posłusznym. Zauważył to Witold Wirpsza w rozmowie z autorem przytaczanej Hańby domowej Jackiem Trznadlem, na którego pytanie o sprawę stalinizmu polskiego: „Kto wierzył, a kto nie wierzył i należał do formacji cynicznej?”, Wirpsza odpowiedział: „Najstarsze pod tym względem (…) pokolenie, bo młodzież jak młodzież, dała się częściowo nabrać i raczej była szczera w tym, co robiła. Natomiast starsi: sądzę, że Nałkowska zawsze przywykła żyć w sferach władzy, lubiła to, kochała to, i tak robiła do końca życia. Iwaszkiewicz to samo”. Najostrzej w kwestii jego postawy wypowiedział się Aleksander Wat w rozmowie z Czesławem Miłoszem: „On sobie (…) powiedział, że i tak już wszystko jedno, i wtedy dawaj, czego się będę krępował, mogę uratować swój dwór itd. i tak się już skurwiłem” (A. Wat, Mój wiek. Pamiętnik mówiony, 1977).
Od połowy lat 60., gdy zacząłem regularnie słuchać rozgłośni radiowej Wolna Europa, docierały do mnie informacje o prezesie Związku Literatów Polskich, że jest sługusem reżimu i rządzącej partii, której formalnie nie był członkiem. Można powiedzieć, że Iwaszkiewicz był niczym funkcjonariusz partyjny oddelegowany do pełnienia funkcji bezpartyjnego. Na potwierdzenie tej tezy przytoczę fragment jego artykułu O optymizmie zamieszczonym w „Twórczości” (nr 9, 1963): „Z najwyższą satysfakcją powitali pisarze polscy referat i dyskusję na XIII Plenum KC PZPR. (…) Słowa, które padły (…) wywarły głębokie wrażenie na społeczności pisarskiej”. Reakcja środowiska na jego lizusostwo była ostra. W mieszkaniu Jerzego Andrzejewskiego na zebraniu obywatelskim (na którym byli: Stanisław Cat-Mackiewicz, Maria Dąbrowska, Paweł Hertz, Paweł Jasienica, Mieczysław Jastrun, Stefan Kisielewski, Anna Kowalska, Henryk Krzeczkowski, Zygmunt Mycielski, Adam Ważyk, Melchior Wańkowicz, Witold Wirpsza, Jerzy Zawieyski i Juliusz Żuławski) „Wańkowicz domagał się wyrażenia wotum nieufności dla Iwaszkiewicza za zgłoszenie w imieniu Związku aplauzu dla uchwał VIII Plenum” [chodzi o XIII Plenum, prawdopodobnie pomyłka autorki] – zapisała w Dziennikach Anna Kowalska (2.XII.1963). Niecałe dwa miesiące później na styczniowym plenarnym zebraniu ZLP Stanisław Cat-Mackiewicz „z numerem «Twórczości» w ręce zaatakował Jarosława, że pochwalił w imieniu pisarzy uchwały XIII Plenum, które zlikwidowały dwa pisma literackie [„Nową Kulturę” oraz „Przegląd Kulturalny”] i były wymierzone przeciw interesom pisarzy” – zanotowała na dalszych stronach Anna Kowalska (20.I.1964).
Jego wasalizm wobec komunistycznej władzy był powszechnie znany, co wywoływało w środowisku literackim uczucie zażenowania. Pisała o tym Maria Dąbrowska w Dziennikach powojennych (30 III 1954) po spotkaniu w Belwederze przedstawicieli Komitetu Centralnego PZPR z pisarzami i dziennikarzami: „Potem przysiadł się do nas jeszcze Cyrankiewicz. Zauważyłam, że ludzie z «kasty kapłańskiej» radzi kpią sobie z rzeczy «narodowi do wierzenia podanych». Że lekceważą sobie swoich najlepszych służków, jak Iwaszkiewicz, Kruczkowski czy Infeld, i mówią o tych ludziach z przekąsem. Były toasty, jeden wzniesiony przez Iwaszkiewicza. Ile razy słyszę go przemawiającym, nabieram do niego na długo wstrętu, tyle w nim przypochlebnego krygowania się i lokajstwa. Wstyd mi za niego i za pisarzy w ogóle. Dopiero kiedy zapomnę o takim jego przemówieniu, mogę mu znów być życzliwa, a lubię mu być życzliwa”. Jarosław Iwaszkiewicz zdawał sobie sprawę, jak go traktuje władza (był dla niej wygodnym figurantem), co sam potwierdza: „Wczoraj rozmowa z Wincentym Kraśko [kierownikiem Wydziału Kultury KC PZPR]; wezwano mnie tam przez Putramenta z powodu mojego referatu na Zjeździe, który chciałem wydrukować w «Twórczości». Oczywiście argumenty przeciwko drukowaniu tego dziecinne: co powie Zachód. Potem, że to pogorszy stosunki pisarzy i „góry”. Wreszcie prośba ad personam, żeby to wycofać. Byłem zły (…). Kazali mi być prezesem Związku, gdzie wszystkim rządzi Putrament” (Dzienniki, 7 lutego 1963). Tę prawdę o instrumentalnym traktowaniu go przez rządzących potwierdził kilkanaście lat później za panowania nowej ekipy rządzących: „Było mi bardzo przykro – otworzyła się nagle między nami, między mną a Gierkiem, głęboka przepaść. Zrozumiałem dobitnie, że jestem tylko potrzebny im doraźnie, w kombinacjach politycznych, i że jako osoba, jako pisarz nic dla nich nie znaczę. Nauczka dla mnie aż nadto wyraźna. Co prawda dobrze o tym wiedziałem, ale to mi tak uprzytomniło niektóre rzeczy i pokazało naocznie” (8 stycznia 1978). Nie dziwię się zatem, że z tego i podobnych powodów gardził sobą: „Do kogoś można mieć bardzo dużo entuzjazmu – którego się nie ma do samego siebie. Przeciwnie – dla siebie ma się zniecierpliwienie i coś w rodzaju pogardy” (23 listopada 1957). Co prawda słowa te wypowiedział znacznie wcześniej, ale proszę zwrócić uwagę, że po spotkaniu z Edwardem Gierkiem stwierdził: „dobrze o tym wiedziałem”. Trzeba uczciwie przyznać: czasem potrafił zrobić rachunek sumienia. Lecz na tym poprzestawał, bowiem nigdy nie wyzwolił się z „grzechu” serwilizmu wobec rządzących.
Zdawał więc sobie sprawę nie tylko z własnej sytuacji politycznej, ale i środowiskowej: „Na trzy strony walczyć nie mogę. Masoni (Gieysztor, Dąbrowska) z jednej, KC z drugiej, Słonimski i „Europa” [krąg osób związany z czasopismem o tym tytule, który nie ujrzał światła dziennego] z trzeciej. Tym bardziej, że nigdzie nie mam solidnego oparcia” (12 kwietnia 1964). Ponadto był pełen nieufności: „Zdumiał mnie Iwaszkiewicz. (…) Chciałam mu zrobić przyjemność i mówię, że [Maria] Szypowska zachwyca się drugim tomem Sławy i chwały. A na to on: «Ach, więc to wasza wtyczka w PIW-ie». Osłupiałam. Tyle w nim zapiekłej złości do wszystkich. Urazy” – zauważyła zszokowana Anna Kowalska (Dzienniki, 5 października 1957).
Z jakiejś audycji radia Wolna Europa (chyba z Panoramy dnia) dowiedziałem się także o dziwnej prawidłowości tyczącej się jego podróży zagranicznych. Otóż gdy w kraju działy się niepokojące wydarzenia, trudne, niewygodne dla niego sprawy, wówczas wyjeżdżał za granicę, najczęściej do Włoch. To spostrzeżenie potwierdzają jego dziennikowe zapiski. Po proteście uczonych i pisarzy w sprawie ograniczeń przydziału papieru na druk książek i czasopism oraz zaostrzenia cenzury prasowej zagrażającej rozwojowi kultury (List 34 z 14 marca 1964) zanotował pod datą 11 kwietnia tegoż roku: „Nie wyjechałem z Warszawy – uciekłem. (…) Muszę uznać swoją politykę za przegraną, chociaż robiłem ją z głęboką wiarą, że tak będzie lepiej. Trzydziestu czterech poważnych ludzi wymierzyło mi cios taki, z którego się nie podniosę może nawet w historii”. Jak widać Iwaszkiewicz odbierał protest intelektualistów przede wszystkim jako atak personalny wymierzony w niego, nie zaś jako poważny sygnał, że w krajowej polityce kulturalnej dzieją się złe rzeczy. Nie rozumiał, a raczej nie chciał zrozumieć, co się w Polsce naprawdę działo. Wolał żyć we własnym świecie, w którym widział PRL jako spokojny kraj funkcjonujący w symbiozie z „umiłowanym” Krajem Rad. Swoją drogą tylko szaleńcy mogli sobie pozwolić na próby naruszenia istniejącego ładu politycznego, a jednymi z pierwszych byli właśnie sygnatariusze Listu 34. Oni to przyspieszyli tlący się antykomunistyczny lont (zapalony w 1956 w Poznaniu), który tlił się długo, aż doprowadził do eksplozji wolności w roku 1989, na szczęście eksplozji pokojowej. Jak się po latach okazało, szaleńcy mieli rację; i nie byli takimi szaleńcami, jak na początku swoich działań opozycyjnych postrzegali ich tzw. normalni ludzie.
Maria Dąbrowska surowo oceniała jego postawę polityczną, a korzystając z okazji powiedziała mu to w oczy. Pisarz zanotował krótki z nią dialog (Dzienniki, Sztokholm, 7 kwietnia 1956): „Wczoraj rozmowa z Dąbrowską:
Ja: Wiesz, przeraża mnie poziom książki Korbońskiego.
Ona: Tak powinno być. Od takich ludzi nie wymaga się poziomu, tylko pionu.
Ja: Jak ty to rozumiesz?
Ona: Od poziomu to jesteśmy my. Chociaż niektórzy z nas nie posiadają pionu.
A niech cię, babo, diabli wezmą” – wściekły zakończył notatkę.
WYJAZDY ZAGRANICZNE
Iwaszkiewicz w okresie PRL-u wyjeżdżał za granicę około 85 razy, w tym 15-krotnie do krajów socjalistycznych. Biorąc pod uwagę, że mieszkał w niezamożnym kraju, w którym dewiz było jak na lekarstwo, zaś dla przeciętnych obywateli praktycznie były niedostępne, siedemdziesiąt peregrynacji na Zachód jest ilością bardzo dużą. Pomijam jego wyjazdy w okresie Drugiej Rzeczpospolitej, ponieważ ustrój i sytuacje były nieporównywalne. Jego podróże zagraniczne po II wojnie światowej były najczęściej służbowe, lecz sporo było prywatnych, przeważnie na zaproszenie. Jednak znaczna ich część (głównie do uwielbianej Italii) to były wyjazdy o charakterze mieszanym, czyli w pierwszej części – pobyty służbowe np. z okazji jakiegoś kongresu, zjazdu, czy spotkania z wydawcami, natomiast w drugiej części pobyt przekształcał się w prywatny trwający wiele tygodni. W tym punkcie dotykamy wrażliwej kwestii pieniędzy, bo przecież za prywatne ekskursje trzeba było płacić w walucie zachodniej. Dla przeciętnego Kowalskiego planującego wyjechać turystycznie na Zachód dewizy po kursie oficjalnym były praktycznie nieosiągalne. Dzisiaj trudno byłoby dociec, czy na pobyty prywatne Iwaszkiewicz przeznaczał dewizy zakupione po kursie wolnorynkowym, śmiem przypuszczać, że po oficjalnym. Oznaczało to, że zamiast kupować 1 dolara za 100 lub 125 złotych, płacił tylko 4 złote, a więc dwudziestopięciokrotnie mniej (zgodnie z kursem złotego do USD obowiązującym w latach 70.). Na przydział dewiz składały się diety oraz niewielkie kwoty kieszonkowego. Jeśli wyjeżdżający był ważną personą, wówczas nabywał kieszonkowe po kursie oficjalnym za prywatne złotówki. Przykładowo za 1000 złotych otrzymywał 250 dolarów. Jeśli ktoś jechał „na własną rękę” do krajów drugiego obszaru płatniczego (tzn. do krajów kapitalistycznych łącznie z Jugosławią), przeważnie kupował dolary według kursu czarnorynkowego. (W 1978 roku jadąc turystycznie do Szwecji musiałem mieć na koncie minimum 150 dolarów, które wcześniej kupiłem na wolnym, tzn. czarnym rynku po 125 zł za 1 dolara, płacąc cinkciarzowi 18.750 zł, co jak na studenta, było zawrotną kwotą. Przypomnę, że średnie wynagrodzenie miesięczne wynosiło wtedy 4.887 zł). Zmierzam do tego, że Iwaszkiewicz podróżując prywatnie do krajów zachodnich (do „demoludów” nie trzeba było mieć twardej waluty), najprawdopodobniej nabywał zachodnie pieniądze po kursie oficjalnym, nie odczuwając „dolegliwości finansowych”, jakie odczuwali wszyscy Polacy jeżdżący turystycznie, którzy nie byli w stanie załatwić sobie legalnej wymiany złotych na USD, czy inną walutę wymienialną.
Wyjeżdżając służbowo za granicę bardzo często narzekał na brak pieniędzy: „Znowu moja podróż, jak poprzednia do Ameryki [jesienią 1948 był w Argentynie i Brazylii], kończy się w stanie prawie rozpaczy. Jak zwykle zupełnie brak pieniędzy, z jedzeniami tylko zaproszonymi i w stanie niepewności” – zanotował 20 maja 1949 podczas pobytu w Paryżu. Przebywając w Helsinkach na Światowym Zgromadzeniu Przedstawicieli Sił Pokoju skarżył się: „W tym stanie rzeczy mój wyjazd do Helsinek na piekielne nudy któregoś tam z rzędu kongresu pokojowego jest okrucieństwem i nieporozumieniem. Mam tego zupełnie dosyć” (20 czerwca1955). Narzekań było wiele, oto kolejna przykładowa jego frustracja podczas pobytu we Włoszech: „Trzeba być idiotą i mieć prawdziwego pecha, żeby znaleźć się w Taorminie po tylu wahaniach i wątpliwościach, i dostać się w tak potworną pogodę chłodu, deszczu i wiatru. Zupełne przerażenie mnie ogarnia, siedzieć w tym chłodzie za takie pieniądze, z katarem i reumatyzmem, no to zupełnie jak z kiepskiej powieści. To mi się udało” (12 kwietnia 1964). Miał dosyć, ale nigdy nie odmówił władzom, zawsze posłusznie leciał na zjazdy i sympozja do Genewy, Santiago, Brukseli, Sztokholmu, Moskwy, Pragi, Berlina, Paryża, czy Londynu. Raz tylko odważył się publicznie wyrazić swój protest w tej kwestii na zjeździe ZLP w maju 1950 roku: „To tak dalej być nie może. Jak trzeba reprezentować, jeździć i szastać się po świecie, to Iwaszkiewicz jest dobry. Ale jak trzeba wydawać jego książki, to Iwaszkiewicz jest zły”, zapisała 24 lipca 1950 roku w Dzienniku powojennym Maria Dąbrowska. Widać, że w najgorszym stalinowskim czasie potrafił się zdobyć na gest protestu, mimo politycznej dyspozycyjności. Trzeba jednak pamiętać, że działo się to w zamkniętym kręgu literatów i funkcjonariuszy partyjnych, więc jego słowa nie miały szansy na dotarcie do społeczeństwa.
Anna Kowalska również odniosła się do jego wyjazdów (Dzienniki, 8 X 1965): „Zabawił mnie Iwaszkiewicz. W «Twórczości» pisze – mówiąc o turystyce, jako o „wielkim nieszczęściu naszego wieku”: «Trzeba bardzo dużej siły woli i wyobraźni, aby wystarczył, jak dzisiaj, zwyczajny lipcowy wieczór, pachnący lipami i liliami i mały horyzont, ograniczony niskimi drzewami, aby powstrzymać to odwieczne ˝zaproszenie do podróży˝, które czai się w cudownym słowie: lato». Jak na człowieka, chciałoby się napisać faceta, który pięć razy w roku jest na wojażach oficjalnych – to dowcipne i ciut, ciut szatańskie, a mimo wszystko – nawet poniekąd prawdziwe”. Pisarka inteligentnie skomentowała jego stałe pragnienie podróżowania nadmieniając przy tym złośliwie o ilości wojaży. Jej komentarz dowodził, że kwestia częstych peregrynacji zagranicznych Iwaszkiewicza nie była obojętna środowisku literackiemu.
PYCHA, PRÓŻNOŚĆ
Interesujący jest jego stosunek do własnych dokonań i pozycji literackiej. Na kartach Dziennika bez skrępowania wyznaje, że jest postacią wielką: „Najgorsze jest w moim życiu – a zwłaszcza na starość – to, że nie mam się do kogo przymierzyć. Niewątpliwie jestem postacią na miarę największą. Ale wyrosłem jak olbrzymia pieczarka przykryta małym słoikiem, stąd wszystkie zniekształcenia. Kiedy się widzi postać Goethego czy nawet postać Gide’a, rozumie się, że oni mogli rosnąć swobodnie. Podczas, gdy moja indywidualność cierpi na jedno: na prowincjonalizm” (23 marca 1958). Kilka zdań po tej refleksji zanotował ze skromnością: „Jedną mam tylko wygraną z tej świadomości. Uczucie, że nie mam pychy, że nie grzeszę wywyższaniem się, że nie jestem zbyt pysznym haftem na zgrzebnym płótnie mojej ojczyzny wyszytym”. Te dwie refleksje świadczą o jego zachowaniu odpowiadającym schematowi rozdwojonego bohatera książki Roberta L. Stevensona, doktora Jekylla i mister Hyde’a (Niezwykły przypadek doktora Jekyll’a i pana Hyde’a, 1886).Wiadomo, że pisarz nie cierpiał na rozszczepienie osobowości, ale te dwie sprzeczne z sobą myśli zapisane w tym samym dniu budzą zdumienie.
Choć uważał, że się nie pysznił, to jednak czasem miewał pewne wątpliwości, na przykład po tym, gdy jego próżność dostrzegali koledzy pisarze: „Jak jest ze mną? Czy ja rzeczywiście jestem powodowany próżnością, jak twierdzi J[erzy] A[ndrzejewski]? Czy ja robię jakieś wysiłki, aby być popularnym? Naprawdę nie wiem. Raczej wszystko przychodzi samo, a ja tylko korzystam z tego. Okropnie przez to wpadnę” (29 stycznia 1978). Kolejnym przejawem jego próżności jest dziennikowa notacja po obejrzeniu transmisji telewizyjnej z uroczystości inauguracji pontyfikatu Jana Pawła II: „Ale z jakimi uczuciami patrzyłem na ten plac, na te schody, na te fontanny. To ja powinienem był zostać papieżem” (23 października 1978). Choć jest to – rzekłbym – aberracyjnie żartobliwa myśl, to jednak jest przejawem wybujałego o sobie mniemania graniczącego z mefistofelowską pychą.
NIEZROZUMIENIE TWÓRCZOŚCI GOMBROWICZA
Jarosław Iwaszkiewicz w trzecim tomie Dzienników pisze o twórczości Witolda Gombrowicza: „(…) Witold? Mój Boże, to zabawne, ale ta cała «głębia», ta niedojrzałość, ta filozofia, to bardzo powierzchowne, bardzo wtórne – i uważam, że ta fantastyczna reklama, jaką mu się robi jest zwyczajnym humbugiem, niesprawiedliwością” (3 kwietnia 1971). Z przykrością stwierdzam, że Iwaszkiewicz spłodził niedojrzałą myśl, żeby nie powiedzieć poronioną. Temat niedojrzałości Gombrowicza został uznany na świecie, jako oryginalna wartość i zjawisko odkrywcze. Ciekaw jestem, co miał na myśli pisząc, że niedojrzałość Gombrowicza jest wtórna; wobec jakich teorii, jakich dzieł? Teoria niedojrzałości Witolda Gombrowicza jest niczym samorodna grudka złota znaleziona na piaszczystej polskiej ziemi. Potwierdzają to znawcy i badacze jego twórczości, m.in. Bruno Schulz (pierwszy, który zrozumiał jego filozofię niedojrzałości), Konstanty Jeleński, Dominik de Roux, François Bondy, Jan Błoński, Jerzy Jarzębski, Wojciech Karpiński, Wojciech Wyskiel, Michał Łuczewski, Jacek Breczko, Tomasz Garncarek. Tematem tym w interesujący dla mnie sposób zajął się także włoski pisarz Francesco Matteo Cataluccio w eseju Gombrowicz i niedojrzałość (Niedojrzałość. Choroba naszych czasów), 2006.
Jeszcze jeden zapisek Iwaszkiewicza zdziwił mnie: „Witold nie był tak bardzo inteligentny” (5 sierpnia 1971). A Iwaszkiewicz? Przypomniałem sobie, że na temat jego inteligencji wypowiadał się w Moim wieku Aleksander Wat: „Iwaszkiewicz nie jest mądry w sensie pojęciowym (…), ale nie jest głupi, robią z niego głupca (…). On nie ma inteligencji konceptu, konceptualistycznej. (…) Ale ma inteligencję, nawet ostrą inteligencję, w jakiejś swoistej logice”. Z tekstów Gombrowicza, szczególnie z Dziennika, emanuje błyskotliwa inteligencja autora, natomiast jego starszy kolega po piórze deprecjonuje go w tej mierze, być może stosując ową „swoistą logikę”. Wydaje mi się, że powodem tak krytycznego stosunku do Gombrowicza była pospolita zazdrość. Kiedy Iwaszkiewicz to pisał, twórczość autora Ferdydurke rozprzestrzeniała się po świecie przebijając swoją popularnością iwaszkiewiczowską prozę i poezję (choć jego książki także były tłumaczone na wiele języków). Były skamandryta zdawał sobie z tego sprawę i najprawdopodobniej był po ludzku zazdrosny.
GŁUPIE ZAJĘCIE
„Przedwczoraj siedziałem w kiosku «Czytelnika» i podpisywałem książki (co za głupie zajęcie)” zanotował autor Sławy i chwały dnia 16 maja 1972. Zakładam szczerość pisarza, więc owo „głupie zajęcie” jest świadectwem jego zblazowania i lekceważenia czytelników. Nie wierzę, że notacja jest przejawem kokieterii. Gdyby zdanie to powiedział w zaufanym gronie, wówczas można by sądzić, że gra lub jest starym kokietem. Przykre to, iż doświadczony i renomowany twórca miał w głębokim poważaniu czynność składania autografów i tym samym czytelników stojących w kolejce po jego podpis.
Gwoli przypomnienia, w czasach PRL-u organizowane były z rozmachem w całym kraju „Dni Oświaty, książki i prasy”, w których brały udział niemal wszystkie wydawnictwa i wielu twórców. Pamiętając tamtą epokę i śledząc wywiady z poetami i pisarzami, uczestnikami majowych dni książki i prasy, nie natrafiłem na jakąkolwiek wypowiedź literata, który w podobnie cyniczny sposób wyrażałby stosunek do składania autografów na swoich książkach.
PRZYKRY POSMAK
Pod datą 17 listopada 1971 Jarosław Iwaszkiewicz zanotował m.in.: „(…) Tadek jest taki, jak ci młodzieńcy Passoliniego. Samo ciało i ciało go tylko zajmuje. Wszystkie sceny, które z nim przeżyłem, jak zwalił się pijany i pobity, całkiem nagi, do pokoiku za biblioteką (…). To wszystko tak nieprawdopodobne i to rozpaczliwe opadanie z niego urody, jak liści z drzewa, pomiędzy piętnastym a dwudziestym rokiem życia. I potem te perypetie, jak dziecko mu zmarło i opowiadał o tym ze łzami, i mówił, jak przygotował krzyż na zaduszny dzień, i znowu łzy w oczach. Takie to piękne wszystko razem. Aż dziwno, że się jeszcze takie rzeczy przeżywa”. Cały Iwaszkiewicz. Młody człowiek opowiada mu dramatyczne przeżycia ze łzami w oczach, zaś pisarza interesuje wyłącznie piękno tego „wszystkiego razem”, nie tragedia ludzka, nie śmierć dziecka, ale estetyka. No, po prostu krew się we mnie gotowała, gdy to czytałem kiedyś i teraz. Miała rację Maria Dąbrowska pisząc o nim (o czym była mowa na początku eseju), że to „Doskonały pisarz, choć po jego czytaniu zawsze zostaje dziwny i przykry posmak”.
EPILOG
Pomimo wiedzy dotyczącej orientacji seksualnej Iwaszkiewicza, jego nie heteronormatywne postrzeganie ludzi w Dziennikach bywa irytujące. Tolerancja przeciętnego czytelnika może zostać poddana próbie wytrzymałości. Co ciekawe nawet biseksualna Anna Kowalska nie była obojętna na jego zachowanie w tym względzie. Przebywając na letnim wypoczynku w Sopocie, zanotowała w Dziennikach pod datą 20 VIII 1951: „Dziś przyjechał Iwaszkiewicz z jakimś blondynkiem. U tego idzie hurtem. Eros dla mas”. Bardzo rzadko dostrzega piękne dziewczyny, czy kobiety. Chyba, że jest to już starsza pani, jak w przypadku Klementyny Olbrychskiej (matki Daniela): „Ona bardzo piękna i jak z powieści Turgieniewa czy z komedii Czechowa”, zapisał 7 lipca 1972. Bezkompromisowy Jan Walc w cytowanym już eseju pisze dosadnie o traktowaniu przez Iwaszkiewicza niewiast w swoich książkach: „Stracona noc to opowiadanie o tym, że z kobiety zawsze wylezie dziwka”.
Wciąż dla mnie pozostaje zagadką jego relacja z żoną Anną. „Seksualność Iwaszkiewicza była złożona – pisze Ewa Chudoba w książce Literatura i homoseksualność (2012). – Z jednej strony zawsze pragnął się ożenić i mieć rodzinę, która stanowiłaby bazę jego życia i pracy artystycznej. Z drugiej pisarz został ukształtowany przez męską, podszytą homoseksualnością erotykę i jego orientacja nakierowana była wyłącznie na mężczyzn”. Gdy pisze o miłości do żony, trudno mi to pojąć (a może nie należy tego pojmować?). Czy można zrozumieć człowieka mówiącego, że kocha małżonkę i równocześnie postępuje wbrew deklarowanemu uczuciu? Wiadomo, że pisarz przez całe życie otaczał się wiankiem ładnych chłopców. Platoniczne miłości również mu się przytrafiały. Jednak jego czyny przeczą słowom o uczuciu do Anny. Przecież nie był schizofrenikiem, ani nie posiadał zdolności bilokacji. Nie jestem również w stanie zrozumieć obchodzonych hucznie jubileuszy małżeńskich. Mogły one świadczyć o tym, że ich życie w znacznej mierze było na pokaz. Wiadomym jest, że żona także nie była wzorem cnót (miała kontakty lesbijskie), więc może godzili się na te jubileusze (czasem bardzo uroczyste, jak w przypadku złotych godów w 1972 roku) w imię podtrzymywania pozorów udanego przyjacielskiego związku, który de facto był wydmuszką. Powracając do początków znajomości obojga należy zauważyć, że według słów pisarza Anna Lilpopówna przed zawarciem z nim związku w 1922 roku miała świadomość, że narzeczony posiadał odmienną orientację seksualną. Oczywiście nie można wykluczyć, że Iwaszkiewicz przez całe życie kochał żonę na swój sposób i jednocześnie obdarzał chłopców innym rodzajem miłości. Suponuję, że wychodziła z niego podwójna natura doktora Jekylla i mister Hyde’a, o czym już wspominałem. Patrząc więc z tej perspektywy na jego antynomiczne zachowania, można próbować jakoś go zrozumieć. I mogę nawet sobie wyobrazić, że w swoim wewnętrznym kodeksie moralnym – jeśli taki miał – mógł figurować następujący punkt: „Równoległa miłość do żony i partnera (partnerów) nie narusza istoty małżeństwa i nie jest sprzeczna z moim głębokim poczuciem wartości, chyba że byłaby to miłość do innej kobiety”. Nie wykluczam też, że pisarz był amoralny. Słowem niezbadana jest jego natura.
Franciszek Czekierda