Zastanawiam się, czy podmiot liryczny tomiku Małgorzaty Misiewicz pt. „List podwójny jak ja”, wydany przez Miniaturę w 1992 roku, jest zamaskowany przed światem czy nie? Czy słowa czynią dostateczną maskę, tak że ona, w efekcie, może stać się twarzą? Myślę, że zasadnicze napięcie, które odnajduję w tym tomie, dotyczy relacji między twarzą a maską.
Twarz jest pełna słów, a maska, ten kostium, ten pancerz, jest jakby między słowami przemilczana, zasadniczo można powiedzieć, że jej nie ma. Nawet rozmowa z prof. Cechnickim, profesorem psychiatrii, jaka odbywa się w jednym z wierszy, niby powinna być zamaskowana, a jest „tylko” rozmową „kliniczną”, którą pozornie określa tylko konwenans i znów staje się ona nagą twarzą (ze strony podmiotu mówiącego), wypełnioną słowami (pełnymi miłości do świata, ludzi, pełną zaufania do swojego lekarza). Poetka jednak ciągle w tomiku, w swojej lirycznej narracji, walczy o to, co nazywa „prawdą maski”, jakby to był gwarant tego, że nie będzie samotna w tłumie, dodajmy zamaskowanym tłumie, w którym podmiot liryczny, maski pozbawiony, może czuć się po prostu źle. Zatem poetka, choć widzi zło maski, jednak o tę maskę walczy, więcej, walczy o swoją „pojedynczość”, jakby ona była gwarantem prawdziwego sukcesu społecznego. W świetle tego, co wiem o antropologii poetyckiej Małgorzaty Misiewicz owa „pojedynczość” była konotowana z „początkiem” (zresztą o takiej konotacji wspomina jeden z wierszy pomieszczonych w tomie). Czyżby zatem byłby ten tom tęsknotą do początku? Jaki to początek? Tego nie wiemy z tomu, możemy się jedynie domyślać, że ten początek, był, tak, powiedzmy to, w pewnym kostiumie, przywdział „prawdę maski”. Antropologia poetycka Misiewicz, nazwy tej używam świadomie, jednak wspomina również o tym, że z początkiem konotowane jest również spalenie podmiotu lirycznego. Jak można spalić się w „prawdzie maski”? Czyżby zatem „prawda maski” była jednocześnie li tylko prawdą samotnego, zamaskowanego tłumu, który boi się stanąć w prawdzie swojej pojedynczości i w nagości swojej twarzy, w jej bezbronności?
Być może pewną odpowiedzią na powyżej postawione pytania, może być coś, co nazwać można prawdą poezji, prawdą słów… Wszak słowa wiernie u Małgorzaty Misiewicz przylegają do twarzy, która jedynie słowa ma za oręż i to one mogą stanowić właśnie o „prawdzie maski”. Niekiedy poezja ta zaprowadza nas w sen, na drugą stronę lustra, w którym można spotkać własną różę. Róża i lustro to rekwizyty senne, które stanowią o pewnej, onirycznej rzeczywistości, ona też jest rodzajem zasłony. Albowiem, wydaje się, że właściwą prawdę znajdziemy chyba w wydarzeniu międzyludzkiej relacji. Relacji między tym, co zamaskowane, a tym, co prawdziwe, co trzyma różę i lustro, jak rodzaj orężu.
Przy czym broń to bardzo delikatna i eteryczna, jak kwiat albo jak sen; właściwie można powiedzieć, że „Liście podwójnym jak ja” poetka broni się przed zamaskowanym, samotnym tłumem bezbronnością swojego śnienia. Ale broni się również ogrodem swojej poezji, który jak żywo przypomina rajski ogród biblijny. Największe ukojenie podmiot mówiący znajduje paradoksalnie w upadku – tam, w tych głębiach podziemnych, bije najżywiej i najintensywniej Boży puls, który ożywia i budzi podmiot mówiący do mówienia ze swojej głębokości, z wnętrza swojej głębiny, gdzie na tych samych prawach sąsiadują ze sobą upadek grzechu i wzniosłość róży, śnienie lustra i twardość umarłego kamienia, niebieski ogród ziemskiej poezji i zamaskowany, samotny tłum, jakby dumnie manifestujący swoją niekiedy nazbyt wyniosłą pojedynczość. Albowiem chyba sednem tego tomu jest to, co można określić jako pokorę wobec twarzy. Może to być twarz bliźniego, drugiego człowieka, w której, jak w zwierciadle, odbija się twarz naszego Zbawiciela. Zbawiciel zdaje się przyjmować do siebie twarz bez maski, twarz nagą, bezbronną, narażoną na ciosy zamaskowanego tłumu. Twarz, która przeszła przez początek swojej pojedynczości, by później stać się twarzą pokrytą zasłoną słów – tak nagich, wypełnionych sensem, jak ta twarz.
Odpowiedzią na świat masek, wcale nie taki znowu złowrogi, jak się zdaje, może być również delikatność, o której wspomina poetka. Owa delikatność wyjawia „nie pojedyncze serce”. Być może właśnie to „nie pojedyncze serce” jest wypełnione prawdziwą miłością do świata. Pojedynczość bowiem, o ile znam antropologię poetycką Misiewicz, była manifestacyjna, przez to dumna, pyszna, ale była też na początku. Jednak początek nie jest konotowany u Misiewicz ze źródłem, ale kojarzy się raczej z ogniem, spaleniem się w ogniu własnej pojedynczości. Natomiast „nie pojedyncze” serce przychodzi później, zawieszone gdzieś między snem a jawą, i jest wydobyte do światła dnia przy pomocy narzędzia delikatności, która niesie ze sobą pewien twardy eter słów, jak proch albo popiół, w której przejrzeć się może to „nie pojedyncze serce”, serce delikatne, zranione, ale zarazem na świat i ludzi otwarte.
Podmiot mówiący w wierszu co rusz podnosi z ziemi proch i popiół i ogląda w nich cudze twarze, także swoją, przegląda siebie i wszystkich w lustrach codzienności.
Zdaje relację z własnego, wewnętrznego powikłania, w którym to, co międzyludzkie przenika się ze sferą sacrum, a ta z kolei przenika się z grzechem, upadkiem, albo śnieniem.
Te wszystkie zabiegi poetyckie stoją po stronie bezbronności nagiej twarzy, która dzięki swej delikatności wydobyła na jaw „nie pojedyncze serce”.
Tylko w ten sposób chyba można być jednocześnie „całą” i ocaloną w ogrodzie.
(wydawnictwo Miniatura, Kraków 1992, liczba stron: 71).