Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
205


Płynąc strumieniem świadomości Vargi

Najchętniej cytowałbym “Dziennik hipopotama” Krzysztofa Vargi masywnie, całymi obszernymi partiami. Byłoby naprawdę warto, bo to frapujący zapis obserwacji, doświadczeń oraz przemyśleń utalentowanego pisarza i błyskotliwego felietonisty, człowieka o zgryźliwym poczuciu humoru i wyrafinowanym – acz wolnym od przesadnej, narcystycznej ostentacji – stylu. To obserwacje i przemyślenia najrozmaitszego autoramentu, o bardzo szerokim spektrum – od refleksji, zazwyczaj autoironicznych, nad sobą samym, aż do uwag nad losem świata całego na przestrzeni dziejów ludzkiej cywilizacji.

No tak, ale ile ja bym się z tego dziennika nacytował w szczupłych ramach niniejszego tekstu? Ot, tyle, co kot napłakał, więc mijałoby się to z celem. Chciałoby się bowiem zacytować, co najmniej, kilkanaście stron co trafniejszych i co smakowitszych passusów, a przecież to nie wchodzi w rachubę. Cytować jednak byłoby trudno także z tego powodu, że materia “Dziennika hipopotamajest na tyle zróżnicowana i migotliwa, iż kilka nawet starannie dobranych cytatów tylko zniekształciłoby jego obraz. Gdybym zacytował, licznie po dzienniku Vargi rozsiane, jego złośliwe, ostre, wręcz miażdżące filipiki, szydercze w stosunku do Kościoła katolickiego, Polski, Polaków i ich odwiecznej nieuleczalnej, najdelikatniej się wyrażając, głupoty i niewyuczalności, szydercze w stosunku do prawicy w ogólności (nawiasem mówiąc lewicy Varga też nie oszczędza) i do tej obecnie rządzącej w szczególności, czy do Dudy Andrzeja, któremu poświęcił  – nie bójmy się tego słowa – soczyście pogardliwy passus, mogłoby to w oczach czytających te słowa zniekształcić obraz tomu jako składającego się głównie z bieżącej publicystyki, a tym samym zniechęcić do lektury tych, którzy mają publicystki oraz codziennej wylewającej się z mediów pyskówki politycznej i światopoglądowej “dośćpo uszy, dzień cały”, jak Dziennikarz z “Wesela” Wyspiańskiego. Powstrzymam się więc od tego, choć jako podzielający w zupełności, a nawet z naddatkiem, poglądy Vargi uczyniłbym to z lubością. Inna sprawa, że sam wydawca mógł stworzyć takie wrażenie, jako że wybrał do pomieszczenia na ostatniej stronie obwoluty cytat akurat takiego autoramentu, kawałek w którym Varga w krótkich, żołnierskich słowach dokonuje gorzkiego rozrachunku z własnym, polskim losem. Z drugiej strony, gdybym zacytował któryś z jego licznych passusów poświęconych literaturze, jej miejscu w krajobrazie współczesnej kultury, także jego autorskim problemom i perypetiom,  a także licznym lekturom autora, też nie oddałbym reprezentatywnie esencji tej warstwy dziennika, a mógłbym zniechęcić do lektury tych, których problematyka – by tak rzec – literacka, zazwyczaj nudzi. I wtedy też bym wyrządził niedźwiedzią przysługę i autorowi i tym jego potencjalnym czytelnikom, którzy złaknieni są przede wszystkim ciekawych obserwacji osób, rzeczy, miejsc, zjawisk i wydarzeń, w tym barwnych epizodów o tzw. anegdotycznym posmaku. Tych upewniam, że znajdą w tym dzienniku to, czego szukają.

Jak więc widać z powyższego, dziennik Vargi składa się trzech zasadniczych warstw: po pierwsze  owych rozsianych po całości, kąśliwych, często wręcz brutalnych w swojej trafności uwag-komentarzy o charakterze polityczno-ideologiczno-światopopoglądowym, po drugie, obszernych, często przekornych  komentarzy i ocen odnoszących się do szeroko rozumianej tematyki literackiej, w tym w szczególności do współczesnego położenia i roli literatury oraz pisarza w przestrzeni kultury, w tym do doświadczeń własnych Vargi w tym względzie, także do jego licznych lektur (należy on do rzadkiego chyba gatunku pisarzy-moli książkowych) oraz, po trzecie, z opisów osób, zdarzeń, eventów, zazwyczaj osadzonych w scenerii warszawskiej, w tym w szczególności w scenerii Mokotowa, dzielnicy, w której pisarz mieszka. Varga Warszawie i Mokotowowi poświęca całkiem sporo miejsca, co czyni jego dziennik na tyle warszawskim, że można by ową warszawskość uwypuklić, dodając odpowiedni podtytuł. Nie można przy tym nie dodać – bo nieuwzględnienie tego także oznaczałoby wprowadzenie potencjalnych czytelników w błąd –  że “Dziennik hipopotama” nie jest owocem wieloletnich czy obejmujących dekady zapisków, lecz dziennikiem “świeżym”. Na pomysł jego napisania Varga wpadł, gdy nadszedł rok pięćdziesięciolecia jego urodzin. Pisanie podjął w kwietniu 2018, a skończył – przynajmniej przed oddaniem tekstu do wydawnictwa – na marcu 2020 roku. Zatem, choć Varga nie unika od czasu do czasu retrospekcji sięgających jego dzieciństwa i młodości, a także do dawnych postaci, zdarzeń czy lektur, to jego dziennik jest prawdziwą  świeżynką odnoszącą się niemal do naszego tu i teraz, a nie dziennikiem-archiwum, dokumentem spraw dawnych, a w związku z tym częstokroć przebrzmiałych. Takimi są na przykład, przypadek pierwszy z brzegu, dzienniki Jarosława Iwaszkiewicza, które zaczęły być wydawane, i to etapowo, pod koniec trzeciej dekady po jego śmierci. W przypadku Vargi – nic z tych rzeczy. Jego dziennik  dostaliśmy do ręki niemal jak świeże pieczywo, a vista. Tu zresztą Varga prekursorem akurat nie jest, bo podobne dzienniki chwili, pisane, powiedzmy, przez rok, jednorazowym cyklem, wydali ostatnimi czasy Pilch i Dehnel. A że Varga jest pisarzem o wybitnym zmyśle obserwacji i darze ich barwnego obrazowania, więc wędrując przez przeszło sześćset stron dziennika, czytelnik poczuć się może jak w bieżącym niemal kołowrocie, kalejdoskopie zdarzeń, wrażeń, opisów, portretów personalnych, często złośliwych, a zawsze sugestywnych i  soczystych. Czego i kogo tu nie ma… Pisarze współcześni i dawni, starzy i młodzi, znani i nieznani, celebryci najrozmaitszego autoramentu, znane aktorki i aktorzy, reżyserzy i twórcy z różnych branż, poza tym całe tabuny – de facto anonimowych dla większości postronnych czytelników – znajomych autora, kronikarskie opisy promocji, tzw. eventów kulturalnych, spotkań z czytelnikami, w stolicy i w kraju, uwagi o nagrodach literackich oraz całe tony dowcipnych dygresji, spostrzeżeń, komentarzy, n.p. kąśliwe uwagi o dialogach na cztery nogi w wydaniu skretyniałych starych kuzynek, etc, etc. etc. Słowem – mamy okazję całymi garściami czerpać z tego zasobu, który można by nazwać strumieniem świadomości, gdyby nie to, że ów strumień  świadomości nie rodzi się wyłącznie w głowie autora, lecz jest także, a może na ogół, efektem empirii intensywnie przez niego doświadczanej, jako że Varga prowadzi życie dynamiczne, profesjonalnie i towarzysko, obfite w podróże, po kraju i za granicą, w seanse, koncerty itd. A że jest także – choć bez przesadnego wychylenia – smakoszem i gourmandystą, więc sporo też w dzienniku wzmianek, zarówno o knajpianych wyżerkach, jak i zdawkowych posiadach przy kawie, niejednokrotnie z dodatkiem informacji o skonsumowanych i wypitych pozycjach z menu. Idźmy dalej: uwagi namiętnego melomana i kolekcjonera płyt, miłośnika telewizyjnych seriali, obserwacje zjawisk meteorologicznych z balkonu w środku wielkomiejskiej dżungli, uwagi o 1 Maja, o Marksie, o Wojtyle i Franciszku, o spotkaniach z tzw. dziwakami, o zgubnym w skutkach fakcie, że w Polsce nie zwyciężył kiedyś luteranizm, o oblepiającym wszystko w Polsce “patriotycznym śluzie” (tych antynacjonalistycznych, antyreligijnych, antykatolickich, antyklerykalnych, i w końcu, nie bójmy się tego słowa, antypolskich sztychów, przy których dłonie same za każdym razem składają mi się do frenetycznych oklasków i od których Kościół i Polska, gdyby były podatne na krytyczne słowa, powinny się rozpaść w proch i w pył jak stara rudera lub wydać z siebie pośmiertne śluzy, niczym potwory z “obcych” Ridleya Scotta), o alchemii pisania, w tym o Brzechwie i Molnarze, poecie i pisarzu, którzy mimo woli czy wbrew zamiarom pisali dla dzieci i młodzieży mimo że ich nie cierpieli (ten pierwszy), wyłącznie dla pieniędzy (tak powstali “Chłopcy z placu Broni”), o ukochanym ilustratorze książek Janie Marcinie Szancerze, o upodobaniu do prozy Prusa (co się często zdarza), o rzadkim w naturze guście do prozy Żeromskiego (co zdarza się tak rzadko, że chyba tylko my obaj z Vargą tworzymy w całości ten klub), o obejrzanych filmach, w tym o uwielbieniu dla talentu Paolo Sorrentino, o zaginionym w Polsce zmyśle ironii i rozumienia persyflażu, itede, itepe. Wśród passusów poświęconych pisarzom, zwracam szczególną uwagę na kapitalne, bardzo złośliwe, a momentami prawdziwie, do bólu okrutne (zwłaszcza w przypadku Masłonia Krzysztofa) miniportrety Wiesława Myśliwskiego, Krzysztofa Zanussiego, Janusza Rudnickiego czy Remigiusza Mroza. To tylko nieliczne zajawki nieprzebranej liczby tematów branych przez Vargę na ruszt, bo stu stron tekstu by mi nie wystarczyło, by je wszystkie tylko wymienić. A i to zdołałem w tej wyliczance dojść zaledwie do nieco ponad połowy objętości tomu, do końca roku 2018, a zauważę tylko, że dotarł Varga do marca 2020, czyli do koronawirusowej pandemii, o której też oczywiście się wypowiada.  A wszystko to w pysznej zalewie vargowego stylu, jego perlących się kadencji, muszkieterskich sztychów polemicznych, fraz dowcipnie nawiązujących do klasycznych zwrotów rodem z literatury, i tak dalej, i tak dalej, a przy tym dozowanych oszczędnie, z umiarem, bez  narcystycznych popisów kunsztu stylistycznego, bez inflacji efektów, bez pustych fajerwerków. Kończy Varga swój dziennik takimi oto dwoma zdaniami: “Jeśli nie umrę, to będę żył, jeśli zaś umrę, to będę martwy. Nic więcej nie da się przewidzieć”. Nic dodać, nic ująć. Jednak podkreślając walory treściowe i literackie tych dzienników, a także ich przepojenie ciekawym poczuciem humoru, nie sposób nie zauważyć, że licznymi fragmentami jest to lektura mogąca przyprawić czytelnika o zły nastrój, o pesymizm. Bo dziennik Vargi, to taka “historia wesoła, a ogromnie przez to smutna”.

Krzysztof Varga  – “Dziennik hipopotama”, wyd. Iskry, Warszawa 2020, str. 343, ISBN 978-83-244-1073

Buster Keaton felietonu

Czy pamiętacie tego dziwnego, drobnej postury jegomościa o ptasiej twarzy, w plażowej, płóciennej czapeczce na głowie,  wygłaszającego w filmie “Rejs” Marka Piwowskiego, skrzekliwym głosem, z dziwną, sztuczną modulacją pseudofilozoficzne kwestie? To właśnie był Andrzej Dobosz, rocznik 1935, już wtedy felietonista i doktor filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, na którym doktoryzował się u Leszka Kołakowskiego. Pojawił się też w zabawnym epizodzie w filmie Janusza Morgensterna “Trzeba zabić tę miłość”. W 1974 roku Dobosz zamieszkał w Paryżu na długie lata, związał się z paryską “Kulturą” a gdy po transformacji wychynął do Polski, pojawił się równocześnie ze zbiorem felietonów pod tytułem “Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia”. Później ukazało się jeszcze kilka zbiorów jego tekstów, m.in. “Generał w bibliotece” a ostatnio, nakładem nieocenionego PIW, zbiór “Dni powszednie niepospolitych ludzi i 99 innych felietonów”, które na przestrzeni kilku dziesięcioleci ukazały się na łamach kilku tytułów prasowych.

 Nie mam pewności, czy znakomite skądinąd teksty Dobosza można zaliczyć do klasycznego gatunku felietonowego. Felietony osnute są zazwyczaj wokół jakiegoś aktualnego zagadnienia czy zjawiska, społecznego, politycznego, kulturowego, obyczajowego, ekonomicznego. Teksty Dobosza osnute są zwykle wokół postaci, mają charakter dygresji biograficznych, zazwyczaj sięgają w przeszłość, przy czym spektrum postaci, osób – bo te są dla niego najważniejsze – którym swoje uwagi poświęca Dobosz jest bardzo rozległe czasowo i zróżnicowane gatunkowo, obejmuje figury najrozmaitszego autoramentu, od uczonych i pisarzy do polityków, działaczy, dziennikarzy, przy czym rozrzut czasowy obejmuje przestrzeń od XIX wieku poprzez międzywojnie aż czasy najnowsze.  Jednak Dobosza jako felietonistę – zostańmy przy tej kwalifikacji – interesują też rzeczy, takie jak n.p. krzesła, szklanki czy, szczególnie często, bo to książkowy mól, książki. Z każdego z tych nawet najpospolitszych pretekstów potrafi wysnuć perełki finezji dyskretnego dowcipu. Serwuje też zazwyczaj prawdziwe “cymelia” faktów, detali, nieznanych, kapitalnych ciekawostek z trzeciego rzędu, które wydobywa, jak spod ziemi, podczas lektur domowych i bibliotecznych. Felietony są zazwyczaj formą opowiastki, ale Dobosz opowiastki snuje niezbyt często, raczej stylizuje swoje teksty na chłodne sprawozdania o stanie rzeczy. Jego teksty przypominają raczej suche relacje odnoszące się do rzeczy i stanów. Niewątpliwie ma upodobanie do stylizowania języka swoich tekstów na parodie rozmaitych form ekspresji, przy czym szczególne upodobanie znajduje w parodiowaniu rozmaitych postaci nowomowy. Mniejsza jednak o to, bo gdy Dobosz pisze o krzesłach czy szklankach, to wysnuwa z tego wnioski dalece poza nie wybiegające. Jest mistrzem przyrządzania “zupy na gwoździu” – z recenzji jakiejś mało atrakcyjnej, przyczynkarskiej, nudnej publikacji naukowej, wydanej z kilkudziesięciu egzemplarzach potrafi wysnuć iście oryginalne i brawurowe konkluzje.  Forma stosowana przez Dobosza jest trudna do zdefiniowania. W zbiorze można znaleźć felietony zbliżone do klasycznych, są też jednak felietony-kolaże cytatów, felietony autobiograficzne i biograficzne, rzadkie felietony-miniopowiadania, a niespełna połowę objętości zajmują felietony formalnie będące recenzjami książek. To, co bardzo charakterystyczne dla Dobosza jako felietonisty, to, po pierwsze, brak u niego cech autorskiego narcyzmu, egotyzmu, co sprawia, że nie upaja się formą, nie czyni przed czytelnikiem popisów stylu, pozostaje w cieniu swoich zainteresowań i podejmowanych tematów. Po drugie, interesują go ludzie, zjawiska, zdarzenia i rzeczy, a nie on sam ze swoim jestestwem. Dowcip jaki wyłania się zza kadencji jego zdań, czasem parodiujący nowomowę czy język biurokratyczny, jest jakby mimowolny. To dowcip, który kryje się za kamienną twarzą. Stąd nazwano go swego czasu Busterem Keatonem polskiej felietonistyki. Wypada odnotować, że tom opatrzony jest przedmową i posłowiem. Zarówno autor przedmowy jak i posłowia do zbioru wykorzystali okazję napisania o edycji tekstów Dobosza do znęcania się nad nieistniejącą już od trzech dekad PRL. To znamienne dla wielu autorów o prawicowej proweniencji, że mimo upływu lat jakby nie zauważali upływu czasu. PRL jest dziś tylko bladym wspomnieniem, a oni dalej z nim walczą, jak Don Kichot z wiatrakami. Piszę to nie dlatego, że jestem apologetą PRL, bo jej wady pamiętam doskonale i poznałem je na własnej skórze, ale dlatego, że jeśli zredukujemy teksty Dobosza do kpin z PRL, to możemy je wyrzucić do lamusa, bo w takim razie mogą mieć wartość tylko archiwalną. Jeśli jednak czyta się je nadal z zainteresowaniem, jeśli nadal budzą w nas uśmiech, choćby tylko wewnętrzny, to dlatego, że odnajdujemy w nich coś znacznie ciekawszego niż drwiny z dawno już zdemontowanego ustroju społeczno-politycznego. Cenniejszą częścią obu tekstów jest próba znalezienia dla Dobosza-felietonisty miejsca z bogatej w wybitne indywidualności barwnej historii polskiego felietonu, od Bolesława Prusa po…. No właśnie, w tekstach i w indeksie padają rozmaite nazwiska, ale pominięci zostali tacy mistrzowie felietonu jak KTT czy Daniel Passent, bo mieli nieszczęście być zakwalifikowani jako ludzie PRL, bardzo nielubianej i traktowanej z integralną pogardą zarówno przez autorów wstępu i posłowia, jak i przez samego Dobosza. My na lewicy, w tym w “Trybunie”, nie jesteśmy tak małostkowi i kierujemy się przede wszystkim względem na jakość dzieła, a nie na filiacje ideowo-polityczne autora. Współczesna lewica tak ma, bo wyciągnęła wnioski z błędów dawnej przeszłości i od dawna nie stosuje cenzuralnych zapisów politycznych. Prawicowi autorzy powielają dawne błędy lewicy w PRL i sympatie, poglądy czy partyjną przynależność autora przedkładają nad ocenę ich dokonań. Albo zwyczajnie przemilczają nielubiane przez siebie nazwiska, jak niegdyś cenzura w PRL. Rzeczywiście, nie ma przesady w tym, że lubią chodzić w  niektórych starych, znoszonych butach pozostałych po PRL. Dlatego tych czytelników, których, tak jak piszącego te słowa, drażni maniera wiecznego uszczypliwego “przywalania nieboszczce PRL” uprzedzam, że znajdą ich tu mnóstwo. Warto na nie wielkodusznie machnąć ręką, bo całość lektury jest tego warta.

Wróćmy jednak ad rem. Pomieszczona wyżej próbka zdefiniowania cech jego felietonistyki jest oczywiście bardzo ułomna i  niepełna, głównie dlatego, że tworzywo przez niego wykorzystywane i stosowane przez niego techniki są bardzo zróżnicowane i trudno dla nich znaleźć jakiś wspólny mianownik, trudno poddać je jednolitej definicji i klasyfikacji. Omawianie cudzego felietonu, rozbieranie go na czynniki pierwsze, przypomina jedną z najzabawniejszych scen ze wspomnianego wyżej filmu “Rejs”, w którym, przypomnijmy, zagrał Dobosz. To scena, w której jeden z uczestników rejsu “własnymi słowami” naśladuje odgłos silnika auta, a także rżenie konia. Z tego powodu, aby poczęstować tych Czytelników, którzy dotąd nie zasmakowali felietonów Dobosza próbką ich smaku, przytoczę fragment jednego z nich: “Otóż kiedyś Słonimski w towarzystwie Witkacego i rzeźbiarza Augusta Zamoyskiego – wszyscy lekko pod gazem – poszli w Zakopanem do kina. Witkacy objął w filmie rolę kobiecą i wykrzykiwał piskliwie: -Ryszardzie, Ryszardzie, czy stłamsisz mnie i porzucisz z dzieckiem? Nigdy – odpowiedział Słonimski basem – nie porzucę cię! (…) Towarzystwo zostało wyproszone z kina przy czynnej pomocy miejscowego policjanta. Przy wyjściu Witkacy postawił nagle sprawę na gruncie towarzyskim: – Pan nam się nie przedstawił.

Policjant stuknął obcasami i oznajmił, że nazywa się Pieniążek. Witkacy mruknął: Witkiewicz – Gucio dodał: – Zamoyski – a Słonimski, by nie obniżać lotu, przedstawił się: – Sienkiewicz.

Policjant był zasmucony: – To panowie mają u nas własne ulice, a nie umieją zachować się w Bioskopie?”. 

Andrzej Dobosz – “Dni powszednie niepospolitych ludzi i 99 innych felietonów”, przedmowa Zdzisław Krasnodębski, posłowie Maciej Urbanowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2020, str. 478, ISBN 978-83-8196-101-1

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko