Z KRYSTYNĄ KOŁODZIEJCZYK, „KIKSĄ”, aktorką, rozmawia Krzysztof Lubczyński

1
1492
Krystyna Kołodziejczyk

Z okazji z okazji 60-lecia pracy artystycznej i 80-lecia urodzin.
Z dodatkiem iskry bożej

Zauważyłem, że znajomi nie mówią do Pani inaczej niż „Kiksa”. Dlaczego?

Podejrzewam, że są i tacy, którzy znają mnie tylko pod tym przydomkiem. Lata temu, gdy Adamowi Hanuszkiewiczowi zarekomendowano mnie do tworzonego przez niego zespołu Teatru Nowego przy Puławskiej i podano nazwisko Kołodziejczyk, nie wiedział o kogo chodzi, ale gdy dodano, że chodzi o „Kiksę”, to powiedział: „A, Kiksa, trzeba było od razu tak mówić”. „Kiksę” wymyśliła nieżyjąca już niestety moja przyjaciółka aktorka Zosia Saretok. Po prostu dodała do siebie pierwsze litery imienia i nazwiska oraz mój zwichrowany charakter. Kiksa-fiksa.

Skąd u Pani pomysł na wybór zawodu aktorskiego?

Pierwotnie planowałam studia na Wydziale Ekonomicznym z zakresu produkcji filmowej. Kiedy jednak pani Maria Kaniewska zaproponowała powołanie w ramach łódzkiej szkoły filmowej, w 1957 roku, Wydziału Aktora Filmowego, zdecydowałam się tam zdawać, nie mając pojęcia o aktorstwie, tak wielkie było pragnienie dostania się do szkoły filmowej. Przygotowałam warszawski, a raczej „warsiaski” w klimatach fragment „Kwiatów polskich” Tuwima, taki trochę w stylu Wiecha. Spodobało się to komisji, i w przeciwieństwie do poprzednich moich kawałków wysłuchała tego do końca.  Następstwem tego była propozycja zagrania Sabci, wychowanicy Aniołków w „Café pod Minogą”, gdy miałam 18 lat. Poza tym w ramach egzaminu była scena kamerowa. Miałam udawać, że jestem w ciąży, oświadczyć to jej sprawcy i buchnąć go w twarz. Romek Polański, który organizował scenę przed kamerą powiedział mi później: „Wysoka komisja powiedziała, że najlepiej lejesz po pysku”. Końcowa opinia komisji egzaminacyjnej brzmiała: „Młodziutka, niezmanierowana, nic nie umie, z iskrą bożą” i oznaczał przyjęcie mnie do szkoły.

Zacznijmy wspomnienia właśnie od roli Sabci we wspomnianym filmie, który wyreżyserował Bronisław Brok. Zetknęła się tam Pani m.in. z Adolfem Dymszą i Stefanią, Stefcią Górską, czyli ówczesnymi sławami. Miała Pani dużą tremę?

Nie aż tak dużą jak by się mogło wydawać, bo oboje byli bardzo życzliwi. Dodek Dymsza oczywiście, jak to on starał się dominować nad wszystkim, ale Stefcia Górska była równą babką. Miałyśmy wspólną garderobę, więc miałam okazję nasłuchać się jej pikantnych erotycznie dowcipów, z dziedziny poniżej pasa, typu że „mały ma dużego” i odwrotnie. O dobrą atmosferę na planie dbał reżyser z przedwojennym dorobkiem, pan Brok, kulturalny i miły człowiek. Film kręciliśmy w atelier w Łodzi, aczkolwiek kilka scen plenerowych nakręcono w Warszawie, na Starym Mieście, Mariensztacie, Solcu, na Targówku i w Alei Róż.

W filmie zagrał młody czarnoskóry aktor Makpokpo Dravi…

On nie był zawodowym aktorem ani nawet studentem aktorstwa. Po prostu przyjechał na Światowy Zlot Młodzieży w 1955 roku i kilka lat się w Polsce zasiedział. Smutny traf sprawił, że zmarł niedawno  w Togo w czasie, kiedy się do niego, do Afryki wybierałam z gronem znajomych, aby nakręcić o nim film. Udział w „Café pod Minogą” był rzeczywiście debiutem bo to była konkretna rola, ale mój pierwszy plan filmowy to był „Król Maciuś I” Wandy Jakubowskiej w 1957 roku.

Była Pani wtedy jeszcze studentką szkoły filmowej w Łodzi. Jak Pani wspomina czas studiów?

Większość czasu spędzaliśmy w szkole na Targowej, bo było dużo zajęć. Najbardziej atrakcyjna była możliwość oglądania filmów zachodnich, które sprowadzano dla szkoły, dla celów edukacyjnych, a które nie trafiały do zwykłego repertuaru, więc pod tym względem byliśmy grupą uprzywilejowaną. Prowadziliśmy też życie towarzyskie w lokalach łódzkich, bogate na tyle, na ile pozwalały skromne fundusze, a ulubionymi naszymi lokalami były SPATiF i „Honoratka”. Dyplom zaczęłam u profesor Zofii Petri, w „Śnie nocy letniej” Szekspira, ale w końcu ukończyłam go po zawiłych perypetiach. W tym okresie ze szkołą skontaktował się dyrektor teatru w Koszalinie, pan Tadeusz Aleksandrowicz, który potrzebował aktorki, pani Petri poleciła mu mnie i tak znalazłam się w tym mieście na cztery lata. To był właściwie teatr koszalińsko-słupski i miał nazwę Bałtyckiego Teatru Dramatycznego, choć ani Koszalin ani Słupsk nie leżą nad Bałtykiem, aczkolwiek blisko niego. Po Koszalinie pojechałam do Bydgoszczy na trzy lata w tamtejszym teatrze, a ponieważ w pewnym momencie mój przyszły mąż Andrzej Ziębiński został dyrektorem teatru koszalińsko-słupskiego, więc tam z nim powróciłam. Spędziłam w tych prowincjonalnych teatrach 14 lat i bardzo sobie cenię ten okres, bo naprawdę nagrałam się do syta i to dużych ról. I w wielkiej klasyce – Violetta  w „Kordianie” czy Salomea w „Śnie srebrnym Salomei” Słowackiego, Donę Dianę w „Zielonym Gilu” Tirso de Moliny, Klarę w „Ślubach panieńskich” Fredry czy tytułową „Fedrę” Racine’a,  ale też w repertuarze współczesnym. W międzyczasie urodziłam też syna Marcina, dziś reżysera filmowego. Aha, byłabym zapomniała wspomnieć, że dwa sezony spędziłam w Teatrze Polskim w Poznaniu.

Jak wyglądało życie „aktorki prowincjonalnej”, a nieco później także małżeństwa teatralnego?

Żadnych fajerwerków, szare życie, praca, próby, granie, częste wyjazdy na występy w domach kultury w różnych miejscowościach województwa koszalińskiego, wychowanie dzieci. Dlatego, gdy w 1973 roku zetknęłam się w Warszawie z Józefem Szajną, który zaproponował mi angaż do swojego Teatru Studio, uznałam że to szansa na życiową zmianę. I rzeczywiście tak się stało, bo renomowana na świecie scena Szajny ciągle wyjeżdżała ze spektaklami za granicę. Napodróżowałam się wtedy za wszystkie czasy. I choć Szajna traktował aktorów bardziej jako element swojej eksperymentalnej wizji artystycznej niż jako indywidualności, a my aktorzy graliśmy raczej potwory niż postacie ludzkie, to warto było w tej wizji wybitnego człowieka teatru uczestniczyć przez dekadę, tym bardziej, że zagrałam w większości jego najsłynniejszych przedstawień, w „Gulgutierze”, „Replice”, „Śnie” wg Dostojewskiego, „Dantem”, „Majakowskim”. I mimo, że w tym czasie mój mąż objął dyrekcję Teatru Ziemi Mazowieckiej na Pradze w Warszawie, zdecydowałam się na teatr Szajny. I mimo że po 10 latach Szajna odszedł ze Studio i zastąpił go Jerzy Grzegorzewski, to ja z sentymentu zostałam jeszcze sporo lat, bo bardzo zżyłam się z zespołem, mimo, że Witold Filler złożył mi propozycję angażu do Teatru Syrena.

Z uwagi na Pani emploi apetycznej amantki charakterystycznej byłaby to idealna dla Pani scena…

Toteż później żałowałam, że się nie zdecydowałam, tym bardziej, że zespół nie był wart mojego sentymentu. No a potem był  wspomniany już Teatr Nowy pod dyrekcją Hanuszkiewicza, gdzie dostałam kilka ciekawych ról, od Matki w „Balladynie” Słowackiego począwszy. To była już druga „Balladyna” w inscenizacji Adama, po tej głośnej w Teatrze Narodowym, tym razem nie na motocyklach, ale na wrotkach.

Zaczęliśmy od filmu i powróćmy do filmu. Po „Café pod Minogą” film już stale Pani towarzyszył…

Tak, zagrałam pannę młodą w filmie „Historia współczesna” Wandy Jakubowskiej, zrealizowanego w 1961 roku na kanwie autentycznego faktu masowego zatrucia alkoholem metylowym na Śląsku. Zagrałam też w tym czasie w „Zobaczymy się w niedzielę” Stanisława Lenartowicza, a także niewielkie rólki w „Lotnej” i „Niewinnych czarodziejach” Andrzeja Wajdy, „Pożegnaniach” Wojciecha J. Hasa czy „Inspekcji pana Anatola” Jana Rybkowskiego. W późniejszym okresie zagrałam też m.in. w „150 na godzinę” Wandy Jakubowskiej, „Godzinach szczytu” Jerzego S. Stawińskiego, „Kogel Mogel” Romana Załuskiego.

Janusz Majewski zaproponował Pani rolę Maryśki, Dziewczyny Folwarcznej, której „pan kazali kawki płoszyć” w stodole, w „Ja gorę” (1967) krótkometrażowym filmie z cyklu „Opowieści niezwykłe”. Główny bohater, szlachciura Pogorzelski, grany przez Jerzego Turka, próbuje się do Maryśki dobrać, obiecuje jej „kupić w Krakowie piernika toruńskiego, lukrowanego, z makiem”, gdy akcję przerywa mu głos upiora: „Pan tu panie Pogorzelski dziewuchę zamierzasz, a ja gorę”. Bardzo zabawny film, jeden z najczęściej powtarzany przez telewizje.

Janusz Majewski potrzebował takiej hożej dziewuchy i na plan przyjechałam aż z Koszalina, po nocnej podróży. U Majewskiego zagrałam też w jego popularnej komedii „CK Dezerterzy”. Potem posypały się propozycje ról serialowych, więc wzięłam udział w „Czterech pancernych”, „Chłopach”  w roli Wójtowej, „Czterdziestolatku”, „Polskich drogach”, „Dyrektorach”, „Daleko od szosy”, „Lalce”, „Tulipanie”. Zauważył mnie też Staszek Bareja, u którego zagrałam w serialu „Zmiennicy”, a wcześniej w kinowej komedii „Co  mi zrobisz, jak mnie złapiesz”. Później jeszcze w serialu „Dorastanie”, „Rodzina Kanderów”, „Pogranicze w ogniu”, „Domu”, w „Miodowych latach”, w „Samo życie”. Epizodycznie w „Złotopolskich” i „Siedlisku”, w „39 i pół”, pojawiłam się też w „Komisarzu Aleksie” i „Ojcu Mateuszu”. Sporo się tego zebrało, bo nie wszystko wymieniłam. Najwięcej popularności przysporzyła mi rola Koniuszkowej w „Zmiennikach”. Jestem z niej rozpoznawana na ulicy, także przez młodych ludzi, pozdrawiają mnie, nawiązują rozmowę.

Jednocześnie, w 1969 roku zauważył Panią Teatr Telewizji, który był w pierwszych latach swojej świetności….

Tak i pierwszą moją rolą w TTV był wspomniany „Zielony gil” w reżyserii Jowity Pieńkiewicz, przeniesiony z żywej sceny do telewizyjnego studia. Niestety spektaklu nie zarejestrowano i nikt go już nigdy nie zobaczy. Poza tym zagrałam panią Jones w „Babitt” Lewisa u Henryka Kluby, Łukaszową w „Rewizorze” Gogola w reżyserii Jerzego Gruzy, w Teatrze Sensacji „Akcja V” u Andrzeja Zakrzewskiego, w „Domu otwartym” Bałuckiego. Ostatni mój udział w teatrze telewizyjnym miał miejsce w 1997 roku w „Dziadach” w reżyserii Jana Englerta.

Które z ról w teatrze żywym ceni sobie Pani najbardziej?

 Na pewno „Zielonego gila”, „Idiotkę” w sztuce Marcela Acharda, który mi osobiście tej roli pogratulował i ofiarował kosz kwiatów dowieziony na premierę. Ciekawie wspominam także nietypową dla mojego emploi dramatyczną rolę frau Hoess w „Ludobójcy” Andrzeja Jareckiego.


Krystyna Kołodziejczyk – ur. 30 marca 1939 w Częstochowie. Absolwentka Wydziału Aktorskiego PWSTiF w Łodzi (1960). Ma na koncie setki ról na scenach teatralnych, w filmach, serialach i spektaklach teatru telewizji. Występowała w teatrach Koszalina, Słupska, Bydgoszczy oraz Poznania (1959-1972), a po przeniesieniu się do Warszawy w Teatrze Nowym u Adama Hanuszkiewicza i w Studio, w zespole Józefa Szajny. Aktualnie współpracuje z Och-Teatrem w Warszawie, gdzie 6 października b.r. odbędzie się jej benefis z okazji 60-lecia pracy artystycznej i 80-lecia urodzin.

Reklama

1 KOMENTARZ

  1. Wszystkiego najlepszego Pani Krystyno na niwie zawodowej jak i w życiu osobistym. Sto lat w zdrowiu i szczęściu oraz wszelkich pomyślności życzę.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko