Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
871

Prago, „pozwól, że nazwę cię Literaturą”

Zacznę, poniekąd pro domo sua, od lektury, do której przystąpiłem z ogromnym zainteresowaniem, nie bez odrobiny ekscytacji nawet i którą rozpocząłem tak nieco od środka, od rozdziałów dotyczących mojej najbliższej obecnie okolicy, czyli warszawskich, praskich Szmulek. Cokolwiek zaskoczyło mnie przy tym, że Dworzec Wschodni, Ząbkowska, Kijowska czy Bazar Różyckiego są aż tak nasycone literaturą – nasycone w tym sensie, że akcja wielu powieści i opowiadań, głównie współczesnych, w szerokim rozumieniu tego słowa, usytuowana jest w tych okolicach. Można te miejsca i okolice znaleźć i w klasycznym już i legendarnym, a nawet kultowym „Złym” Leopolda Tyrmanda (róg Brzeskiej i Kijowskiej) i w „Dobrym” Waldemara Łysiaka i u Mariusza Czubaja, Krzysztofa Beśki, Janusza Andermana, czy – jakżeby inaczej – u Marka Nowakowskiego, u Stefana Wiecheckiego „Wiecha, Haliny Górskiej, Adama Bahdaja, Stefana Kisielewskiego, ale pojawiają się oczywiście także, dalej od Szmulek, utwory Jerzego Andrzejewskiego czy Marka Hłasko i dziesiątki innych nazwisk pisarzy i tytułów, w sumie jest tego około pół tysiąca pozycji. Prawdę mówiąc – kogo tu nie ma, skoro znaleźli się nawet Adam Mickiewicz (Praga pojawia się expressis verbis w „Panu Tadeuszu” aż trzy razy), który nigdy nie był w Warszawie, czy Jarosław Iwaszkiewicz i Maria Dąbrowska, także jako żywo mało kojarzący się z Pragą, czy bardziej już warszawski Stefan Żeromski. A skoro są nawet oni, to znaczy, że jest – prawie – cała literatura polska, w tym w szczególności powojenna. Jako się rzekło, proza którą obejmuje „Praski przewodnik literacki” Pawła Dunina-Wąsowicza, to głównie proza współczesna, z rzadka międzywojenna i jeszcze rzadziej XIX wieczna, aczkolwiek pierwszy, wstępny rozdział zatytułowany „Praga jako taka” rozpoczyna się od wzmianki i cytatu z kanonicznego „Gościńca albo krótkiego opisania Warszawy” Adama Jarzębskiego (1643), rymowanego przewodnika po Warszawie Wazów. Natomiast tuż po nim, jako pierwszy  w tej książce utwór prozatorski, w którym znalazł odzwierciedlenie fragment Pragi, to „Potop” Henryka Sienkiewicza i jego praski epizod zbliżania się wojsk Sapiehy do okupowanej przez Szwedów Warszawy, epizod, którego akcja  najprawdopodobniej rozgrywa się w dzisiejszej okolicy ZOO, od strony ulicy Ratuszowej, w pobliżu kościoła Matki Boskiej Loretańskiej. Co znamienne, w najwspanialszej warszawskiej powieści wszechczasów, w „Lalce” Bolesława Prusa, Praga pojawia się tylko raz i tylko jako wzmianka „Pamiętniku starego subiekta” Ignacego Rzeckiego. Całość składa się z 48 rozdziałów ukazujących 48 ulic, placów, dzielnic, kawałków, czy obiektów praskich pokazanych przez pryzmat prozy literackiej, w której każdy z nich znalazł większe lub mniejsze, ważne lub mniej ważne miejsce, czy to jako punkt na mapie Pragi czy jako istotne miejsce akcji. Choć rzecz napisana jest przez autora lekko, płynnie, zajmująco, to szczęśliwie nie jest to tylko jakaś impresyjna gawęda „z głowy”, lecz solidna praca z indeksem nazwisk pisarzy (są też nieliczni poeci), tytułów utworów i arcybogata bibliografia, która pomoże zainteresowanym w pogłębieniu i poszerzeniu wiedzy „w temacie”. Paweł Dunin-Wąsowicz nie byłby oczywiście sobą, gdy na deser nie dodał pysznego rozdziału o „Pradze fantastycznej”, który rozpoczyna od powieści Włodzimierza Zagórskiego „W XX wieku” (1896), ukazującej wyimaginowany obraz Warszawy późniejszej o blisko sto lat, czyli w 1993 roku. Jakim tworzywem dla literatury jest Praga? Przede wszystkim plebejskim i realistycznym, akcentującym lokalne tożsamości, doświadczenie zwykłego człowieka, często pogubionego życiowo, a bardzo często środowisk „szemranych”. Całość ilustrowana jest „widmowymi” grafikami na podstawie oryginalnych fotografii. Poza tym słowo „przewodnik” w tytule książki Dunina należy rozumieć dosłownie i śmiało można z nim w  ręku zwiedzać Pragę.

Paweł Dunin-Wąsowicz – „Praski przewodnik literacki”, wyd. Fundacja Hereditas, str. 224, ISBN 978-83-951050-9-2


Czy myśl polityczna ma coś wspólnego z polityką?

Jak wynika ze słowa wstępnego Marcina Króla do jego „Krótkiej historii myśli politycznej”, z wyklinanej tak często, i słusznie, biurokratyzacji uniwersytetu, może wyniknąć także pożytek. „Jeszcze do niedawna myśl polityczna nie była zaliczana do dyscyplin akademickich. Wielu wybitnych myślicieli wprost twierdziło, że akurat polityka należy do tych spraw, których nie powinno się wykładać w akademiach, gdyż (…) bliższa jest wiedzy praktycznej, potrzebnej na przykład w artystycznej pracowni lub w kuchni”. Co do mnie, to myślę, że biorąc pod uwagę, co nam świat polityki („klasa polityczna”) często wysmaża, polityce bliżej jest na ogół  do kiepskiej kuchni niż do pracowni artystycznej. „Sytuacja zmieniała się – kontynuuje Król – w miarę rozbudowywania i biurokratyzowania uniwersytetów. Stopniowo pojawiły się nowe przedmioty, jak historia i teoria myśli politycznej. W znacznej mierze był to wynik skutecznych i egoistycznych działań nauczycieli akademickich, którzy nie są przecież zawsze – a tylko bywają – myślicielami”. Król wyjaśnia też istotę „nauk politycznych”. Zajmują się one nie praktycznymi działaniami czy faktami politycznymi, lecz „tym, jak ludzie myślą o faktach”, „żeby istniejącą rzeczywistość opisać i zmienić”. Król zwraca uwagę, że jego książka „traktuje o nowożytnej myśli politycznej dla której niewątpliwie najistotniejszym problemem i wyzwaniem stały się demokracja i liberalizm”. Praca Marcina Króla nie ma charakteru eseju, lecz bliższa jest formule podręcznika. „Na pewno warto ją opisać w długim eseju, ale na podsumowanie jeszcze czas” – konkluduje autor. Część pierwsza obejmuje okres „między Machiavellim a Rewolucją Francuską” i  właśnie myśl włoskiego filozofa otwiera pracę. Część druga prowadzi od tejże Rewolucji i kończy się na początkach myśli socjalistycznej. Kolejna zaczyna się Romantyzmem, który wytworzył nie tylko poezję ale i swoją myśl polityczną a kończy na Karolu Marksie. Okres zaznaczony nazwiskami Metternicha i Bismarcka obejmuje m.in. myśl Alexisa de Tocqueville i Johna Stuarta Milla. Z częścią „Irracjonalizm, elitaryzm, nacjonalizm-liberalizm” wchodzimy w sferę myśli politycznej naszej współczesności, bo obejmuje on m.in. myśl Vilfredo Pareto o „krążeniu elit”, Friedricha Nietzsche, Herberta Spencera, a także zagadnienia wynikające z pojawienia się socjalizmu i kultury masowej. Odrębna część poświęcona jest katolickiej myśli społecznej, opisanej poprzez encykliki i inne dokumenty papieży, od Grzegorza XVI do Pawła VI, a także katolicyzmowi personalistycznemu Jacquesa Maritain i Emmanuela Mounier. Dwa ostatnie rozdziały są pod znakiem pesymizmu, totalitaryzmu i odrodzenia demokracji, a w nim takie nazwiska jak Max Weber, Oswald Spengler, Jose Ortega y Gasset i Carl Schmitt, a także takie nurty jak totalitaryzm, liberalizm i konserwatyzm. We wstępie autor przypomina, że obecna „Krótka historia…” jest nową wersją  książki, która ukazała się w 1998 roku i że jest ona wersją dalece zmienioną i pod nowym tytułem. Niezależnie od tego warto jednak zwrócić uwagę, że książkę kończy rozdział o myśli Hannah Arendt, myślicielki zmarłej w 1975 roku. Oznacza to, że z punktu widzenia historyka myśli politycznej Marcina Króla od tego czasu nie pojawił się żaden nowy nurt godny odnotowania w tego rodzaju podręcznikowej syntezie. Bo przecież gdy 21 lat temu ukazała się poprzednia wersja jego pracy, od śmierci Arendt dzieliły nas 23 lata. Dziś, od śmierci Arendt minęły już 44 lata. Czy to oznacza, że przemielamy to, co już było, że nie powstają nowe, oryginalne nurty myśli politycznej? Chyba, tak, natomiast trudno oprzeć się wrażenie, że coraz większe powodzenie mają „odgrzewane kotlety” czyli że żyjemy w epoce epigońskiej i eklektycznej. Zdaje się tę intuicję potwierdzać fakt, że jednym z najmodniejszych myślicieli w ostatnim piętnastoleciu okazał się zmarły również w 1975 Carl Schmitt. Obficie powoływano się na niego także nad Wisłą. Jednak chyba najbliżsi prawdy są ci, którzy uważają, że polityka w XXI wieku całkowicie oderwała się od jakiejkolwiek myśli politycznej i rządzi się wyłącznie swoimi, skrajnie i totalnie pragmatycznymi prawami. Co nie zmienia faktu, że warto sięgnąć po „Krótką historię myśli politycznej”, bo to praca zwięzła – jak na rozległość problematyki – i klarownym językiem wykładająca sensy i zawiłości myśli politycznej w nowożytnych dziejach Europy.

Marcin Król – „Krótka historia myśli politycznej”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2019, str. 315, ISBN 978-83-66232-08-2


Na ostrzu noża. Północ-Południe-Wschód-Zachód .Polska.

Tytuł eseju szczególnie ważny. Może ważniejszy niż tytuł powieści czy wiersza,  na pewno ważniejszy niż tytuł szkicu naukowego czy zwykłego artykułu prasowego. Tytuł eseju, to nie tyle jego esencja, ile znak tej esencji. Marek A. Cichocki opatrzył sześć swoich esejów (autor skromnie nazwał je po prostu tekstami) o polskiej kulturze i historii – skonfrontowanej jednak z sąsiadami – tytułem „Północ i Południe”. Brzmi on jak nawiązanie do amerykańskiej wojny secesyjnej, lecz choć tematycznie nie ma z nią nic wspólnego, to styka się – czynię tę uwagę „petitem” – jakąś daleką asocjacją, bo w tym dramacie amerykańskiej historii lat 1864-1865 poniekąd także odzwierciedliło się starcie dwóch cywilizacji. Tę opozycję Północy i Południa Europy przeciwstawia Cichocki dominującej, i to miażdżąco, w dyskursie historycznym, filozoficznym, antropologicznym, w każdym razie w naszej części Europy,  opozycji Wschód – Zachód, choć i tej poświęca najbardziej dramatycznie brzmiący wymową jeden z esejów („Smoleńsk. Ziemia przeklęta”). Cichocki nie każe nam z wolna, strona po stronie, wątek po wątku, wchodzić w problematykę swojego zbioru, lecz wprowadza czytelnika in medias res już w eseju wstępnym, „Sekretna mapa Europy”. Gdyby jednak zbiór Cichockiego układał dziennikarz, być może dałby na początek esej „Rzymska forma”, z wspomnieniem autora o jego udziale w rzymskiej konferencji i z zabawnego w końcu incydentu, którego malowniczym bohaterem był wybitny filozof niemiecki Peter Sloterdijk (nie zdradzę szczegółowo przebiegu tego komicznego epizodu, by nie odbierać przyjemności czytelnikom). Dostrzegł Cichocki w tym epizodzie rodzaj metafory, w której skrystalizowała się genealogia Europy, widzianej właśnie poprzez oś Północ-Południe. Pozwolę sobie dodać do tego coś od siebie, coś o moim dawnym doświadczeniu Europejczyka z zza żelaznej kurtyny. W Paryżu i w Rzymie znalazłem się po raz pierwszy w życiu o ponad dekadę wcześniej od Cichockiego, a więc jako znacznie bardziej od niego „ubogi krewny”. Nie tylko bowiem nie byłem uczestnikiem międzynarodowej konferencji, ale czułem się tam jak kompletny „nędzarz”, który przybył z siermiężnej PRL lat osiemdziesiątych, objuczony puszkami konserw ciężkimi jak pociski artyleryjskie, z nikłą kwotą w kieszeni, mając problemy z korzystaniem z urządzeń technicznych, z którymi zetknąłem się po raz pierwszy i oszołomiony, niczym skarbami Sezamu, bogactwem i kolorystyką wystaw sklepowych oraz poziomem cywilizacji. Moja trauma była zatem większa niż szok młodego Marka A. Cichockiego. Ale ad rem, czyli do esejów. „Sekretną mapą Europy” rozpoczyna autor pierwszy z tekstów, nawiązując właśnie do wspomnianej wyżej opozycji Północ-Południe. Rzeczywiście, przymiotnik „sekretna” jest tu właśnie dlatego uzasadniony, że odróżnia ją od mapy – by tak rzec – „jawnej”, którą tworzy oś Wschód-Zachód. Zasadność tę potwierdza przecież także fakt, że oś ta jest wyłącznie kulturowa i mocno metaforyczna w porównaniu z twardszą, a kiedyś bardzo twardą polityczną osią Wschód-Zachód. Cichocki delikatnie ( też słusznie, jako że mamy tu do czynienia z czynnikami raczej miękkimi) pokazuje, że Europa zrodziła się ze zderzenia kulturowego, a potem wzajemnej osmozy, między północną a południową częścią kontynentu. Linię pomiędzy tymi dwiema strefami wyznacza obecność „romanitas”, czyli schrystianizowanej cywilizacji antycznej, można by rzec – postrzymskiej. Granicy symbolicznej między nimi proponuje autor upatrywać choćby w Lesie Teutoburskim, czy w granicy między poszczególnymi składnikami państwa Karola Wielkiego. Polska rzecz jasna przynależy do Północy. Czym jednak ta przynależność się odznacza? Tym przede wszystkim, że leży niemal dokładnie na linii podziału Północ-Południe, a widać to choćby w renesansowej architekturze Krakowa i randze Akademii Krakowskiej. To tylko niektóre z wyrazów wielowiekowego procesu europotwórczego, wynikającego z konfrontacji, ale i z osmozy między Północą i Południem.  Dopiero rozbiory I Rzeczpospolitej wypchnęły ją z tej osi, i wepchnęły między dwa kamienie młyńskie dwóch tyranii imperialnych ze stolicami w Berlinie i Petersburgu. Co jednak znamienne, wspomniana osmoza dokonywała się początkowo w sposób brutalny, poprzez wnikanie niszczycielskiej mocy północnych barbarzyńców w ramy łacińskiej cywilizacji „romanitas”. Z czasem barbarzyńcy ucywilizowali się, złagodnieli i współtworzyli cywilizowaną Europę średniowiecza. Dokonał się proces, który objawił przewagę Ducha i Formy (rzymskiej) nad nagą siłą. Trochę emfatycznie można by rzec, że Siła ukorzyła się w końcu przed Duchem i Cywilizacją. Cichocki objaśnia ten proces posługując się między innymi myślą świętego Augustyna i jego „Wyznaniami”, z zawartą w nich, przeciwstawiającą się manicheizmowi, koncepcją zła jako pustki. Sprowadzając rzecz do skrajnego uproszczenia (św. Augustyn był wyrafinowanym intelektualistą) barbarzyńcy ze swą nagą, brutalną siłą przegrali z „romanitas”, bo wyrażali tylko pustkę, chaos, niebyt. Wróćmy jednak do zawieszonego pytania, czym w tym wszystkim jest Polska – „śliwką w kompocie”, „Piłatem w Credo”, dysonansem? Niekoniecznie. Cichocki wywodzi, że przez „tak liczne wieki”, od chrztu Mieszka począwszy, tworzyła mozolnie swoją formę całkiem udatnie przystającą do tej, będącej spadkiem po „romanitas”, formę łacińską. „Tyle że nam, Polakom – powiada Cichocki – przydarzyła się po drodze katastrofa. Według Gombrowicza, Polska w XVIII wieku wypadła z własnej formy. Czasy saskie są symbolem owego straszliwego upadku polskości, będącego dla autora „Transatlantyku” wydarzeniem tak dojmującym i granicznym, że – jak twierdził – nigdy dotąd Polska tak blisko nie oparła się o piekło”. Słowem, zbliżyła się do augustiańskiej „pustki”. Konkretyzując swoją myśl Cichocki dopowiada, że za Sasów polska z jej Formą zbrzydła, zdegenerowała się, zesztywniała, zeskleroziała. Towarzyszył temu ogólnoeuropejski rozpad siły oddziaływania osi Północ-Południe na rzecz nowej: Wschód-Zachód. Wiązało się to, choć nie tylko, z erozją łagodnych, osmotycznych form „romanitas”. Clou nowej osi była idea modernizacji połączona z powrotem idei siły i panowania. Augustiańska pustka barbarzyńców powróciła, choć w innej postaci. Do tego już w XVII wieku Rzeczpospolita zaczęła odwracać się od Zachodu i Południa i kierować swoje zainteresowanie, a następnie ekspansję na Wschód, który mamił rozkoszami i pożytkami Orientu. Nie dziś i nie wczoraj pojawili się myśliciele, którzy uważali, że wejście Polski w przestrzeń Wschodu było śmiertelnym w skutkach błędem,  że było wtargnięciem w krainę straszliwego Czarnoksiężnika, które skończyło się dla Rzeczpospolitej nieszczęściem, wpadnięciem z przepaściste, ponure bagna Wschodu. Cichocki zdaje się być spadkobiercą tych myślicieli. Zanim to się jednak stało, światli i wybitni Polacy tworzyli ową „formę polską”. O dwóch takich spośród nich, Cichocki opowiada w esejach „Wincenty” i „Rzecz o Czarnym Kanclerzu”. Ten pierwszy, to biskup Wincenty Kadłubek, w uproszczonym przekazie publicystyki historycznej traktowany często jako durny bajarz i bajduła, nałogowy fantasta i mitoman, szukający antycznego, rzymskiego rodowodu Sarmatów znad Wisły. Cichocki znajduje w nim współtwórcę polskiej formy, który świadomie, posługując się fałszywym „piarem” i – rzeczywiście – także zwykłym zmyśleniem, szukał nici kulturowych, które uzasadniały by nasze powinowactwo z łacińskim Zachodem. Kadłubek był w trudniejszej sytuacji niż Gotfryd z Montmouth, autor XII-wiecznej „Historii królów Brytanii”, bo przecież Rzymianie dotarli do sławetnej Wyspy, ale prawdę mówiąc jego pomysł, by praprzodkiem ludu Albionu uczynić Brutusa, potomka Eneasza aż tak bardzo od fantazji „kadłubkowych” nie odbiegał. Cichocki dzieło Kadłubka umiejscawia co prawda w sferze fantazji z  punktu widzenia ściśle historycznego (walki Polaków z Rzymianami i Grekami, list Aleksandra Macedońskiego do Arystotelesa o Kraku), ale w płaszczyźnie duchowej i emocjonalnej znajduje dla niego sporo racji. W uważanym za anachronicznego bajarza Kadłubku zdaje się dostrzegać nie pozbawionego  przebłysków geniuszu intelektualistę, który w języku mitu (na tyle stuleci przed choćby takim Leszkiem Kołakowskim) dostrzegł poręczne narzędzie budowania świadomości zbiorowej. Po wielu wiekach okazało się przecież, że baśnie Kadłubka wcale nie były tak zupełnie „od czapy”. W latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku dwaj wybitni polscy pisarze (mając już znacznie więcej od średniowiecznego przodka argumentów faktograficznych) stworzyli dzieła w jakimś sensie idące „wincentową” drogą. To Jarosław Iwaszkiewicz w „Czerwonych tarczach” i Teodor Parnicki w „Srebrnych orłach” dokonali wysiłku osadzenia piastowskiej Polski w łacińskim („romanitas”) uniwersum średniowiecznej, chrześcijańskiej Europy. I nie były to tylko literackie fantazje. Druga opowieść personalna, to wspomniana „Rzecz o Czarnym Kanclerzu”, czyli Janie Zamoyskim. I tak jak średniowieczny Kadłubek budował mit mający na celu wspomaganie i wzbogacanie polskiej genealogii, tak „żelazny kanclerz” (zapewniam, że nie mylę go z Bismarckiem) kilka wieków później szukał formy dla nowoczesnego (na miarę ówczesnej Europy, z  której zaczerpnął wzorce) państwa polskiego, dla idei silnej władzy, dla racji stanu. I tak jak postać Kadłubka jest uosobieniem poszukiwania sił dla polskiej genealogii, tak koncepcje, plany i próby podejmowane przez Jana Zamoyskiego w jakimś sensie leżą u podstaw poszukiwania formy i ciała polskiej państwowości, choć jego idee zderzyły się – i w rezultacie chyba przegrały, acz nie do końca pozostały bezpłodne – z koncepcją polskiego szlacheckiego w swych korzeniach republikanizmu, nad moc przedkładającego wolność jednostki. Tak jak wstępny esej o „sekretnej mapie Europy” był szkicem podstawowych pojęć i wektorów, także geograficznych, odnoszących się go osi problematyki zbioru i tak jak eseistyczne opowieści o Kadłubku i Zamoyskim są personalnymi egzemplifikacjami polskich poszukiwań, tak „Rzymska forma” jest próbą zdefiniowania istoty i esencji „romanitas”. Tu w sukurs przychodzi autorowi przywoływany już wcześniej Teodor Parnicki, nie tylko wybitny pisarz historyczny, ale też człowiek, którego genealogia i biografia jest jakby potwierdzeniem tezy Cichockiego o zasadniczym znaczeniu osi Północ-Południe. W gigantycznym, fragmentami monstrualnie zawiłym uniwersum swojej prozy Parnicki zarysował bowiem i niejako uwierzytelnił te szlaki, którymi w swych esejach Cichocki podąża. Ba, Parnicki czynił to z większym, odpowiadającym jego bujnemu temperamentowi, rozmachem, dalece wykraczając poza Europę i sięgając choćby do Afryki, w tym do starożytnego Egiptu czy Meksyku. Lejtmotywem tych wędrówek z Parnickim jest tytułowa „rzymska forma”, jako nadrzędna zasada porządkująca tamten opisywany świat, przy całej jego różnorodności. Kontrapunktem dla tego wątku jest podrozdział „Kalwaria Aleksandra Wata”. Okrutny los sprawił, że obaj pisarze, zupełnie od siebie niezależnie i bez wzajemnej wiedzy o swoim istnieniu, choć w tym samym czasie, stali się więźniami straszliwego stalinowskiego więzienia na lwowskim Zamarstynowie. I opowieść Parnickiego i figura Wata posłużyła Cichockiemu do pokazania konsekwencji sytuacji, w której po – powiedzmy – heglowsku rozumiany „duch dziejów” przemieścił się spod rzymskich kolumn w piekło systemu sowieckiego. I by pokazać, jak uwewnętrznione pokrewieństwo z „romanitas”, cywilizacja łacińską, pomogło obu, każdemu  w inny sposób przetrwać ten „sezon w piekle”, Cichocki przywołał scenę w której Wat, podczas więziennego spaceru po dachu moskiewskiej Łubianki, wsłuchuje się w pochodzące z radia z jednej z pobliskich kamienic dźwięki „Pasji św. Mateusza” Bacha. Jest to rodzaj ilustracji, która w dzisiejszym naszym odbiorze może czynić wrażenie ocierającej się może nawet o kicz, lecz dla tego, kto w tamtych okolicznościach tego doświadczył było doznaniem o niewyobrażalnej wręcz, autentycznej duchowej mocy. Obraz figury Wata byłby jednak zafałszowany, gdyby nie dodać, że jako – pierwotnie – stalinowski komunista, był on barbarzyńcą, który na „rzymską formę się nawrócił. W konkluzji „Rzymskiej formy” odwołuje się Cichocki do sytuacji współczesnej Europy. Zauważa, że (…) „istotą europejskiej kultury, tej, która pozwala udomowić mieszkającego w niej barbarzyńcę, jest ciągłe, nieustające podejmowanie prób ratowania i zbawienia rzymskiej formy – bez tej nie będzie europejskiej kultury, a wraz z tym nie będzie także polskości”. Nawiasem mówiąc, byłbym ciekaw poznać, co dokładnie rozumie Cichocki pod pojęciem „polskości”, choć on tego dokładnie nie wyłuszcza, poza zaakceptowaniem jej osadzenia w tradycji łacińskiego chrześcijaństwa. Podziw dla pracy jego myśli i dla jej estetycznego kształtu sprawia, że ufam, iż mimo zasadniczej różnicy światopoglądowej między nami, nie byłaby ona daleka od mojej osobistej wizji „polskości”. O ile wspomniane wyżej, w daleko idącym z konieczności skrócie, eseje, w sumie, mimo wynikających z jej obecnego kryzysu obaw o przyszłość Europy i kultury europejskiej, zawierają silny ładunek krzepiący, o tyle dwa ostatnie eseje mogą wywołać smutniejsze asocjacje. W mniejszym stopniu dotyczą one wyjściowej dla tego eseistycznego zbioru koncepcji osi Północ-Południe, bardziej ciężkiego i dramatycznego dla Polski dziedzictwa, osi na którą nadziewała nas historia, czyli osi Wschód-Zachód. Rzekłbym, że kwestię obu tych kierunków postawił Cichocki na ostrzu noża. O tym, że tematyka to urazowa, świadczy zdanie, którym Cichocki rozpoczyna esej „Smoleńsk. Ziemia przeklęta”: „Bardzo długo bałem się Wschodu i zupełnie świadomie nie chciałem tam jechać”. Szukając genealogii polskich szlaków na Wschód, przywołuje autor i obraz „okropnej, odciętej od korpusu głowy biednego  księcia Henryka Pobożnego (…) zatkniętej triumfalnie na tatarskiej włóczni pod Legnicą” i „radosną”, brutalną ekspansję kolonialną szlachty polskiej na Wschód w XVI i XVII wieku oraz wojenną tragedię Kresów, zakończoną odpadnięciem ich od Polski. Kres polskiej „przygody ze Wschodem” widzi Cichocki w Katyniu 1940 roku: „Myślę, że to właśnie w Katyniu Polska i Wschód wzięły ze sobą ostateczny rozbrat”. Ja bym do tego dodał jeszcze jedno: klęskę wielowiekowej polskiej obecności na Wschodzie, której straszliwym finałem była rzeź wołyńska, lecz Cichocki dodaje jeszcze jedno: „Jest to obraz straszliwej, bezsensownej rzezi w podsmoleńskim lasku z 2010”. Cichocki nie objaśnia jaki jest literalny, szczegółowy sens tego zdania. Podkreślam – literalny i szczegółowy, toteż i ja się do niego nie odniosę. Być może uznał, że byłoby to ryzykowne także z intelektualnego punktu widzenia. Wybiera natomiast przestrzeń swoistej metafory, prawdziwie sugestywnej, bardzo mrocznej. Odwołuje się bowiem do znakomitego opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza „Matka Joanna od Aniołów”. Jednak nie sam motyw szaleństwa, opętania zakonnic i procesu o czary, mający korzenie francuskie (Loudun) jest w egzegezie Cichockiego wiodący. Jego zafascynowało uparte, konsekwentne, mimo przeszkód natury pisarskiej, związanych z historyczną chronologią, osadzenie akcji „Matki Joanny” na błotnistej, ponurej ziemi smoleńskiej, na „skraj łacińskiego świata”. W ujęciu Cichockiego ziemia smoleńska, to „ziemia przeklęta”. „Pisarz uznał całkiem słusznie – powiada autor – że w tym miejscu zło będzie działać najmocniej i człowiek będzie go najsilniej doświadczał”. Tu, na pograniczu „dwóch królestw”: polskiego i carstwa moskiewskiego, „rozegra się starcie człowieka ze złym, z demonami, które chcą nimi zawładnąć”. To starcie między światem „dobra i jasności” ze światem „zła i ciemności”. To teza, z której wynika, że Wschód (w domyśle Rosja) zaraża Polskę złem, ilekroć się z nią styka, a prawosławie zaraża złem łaciński katolicyzm. Piszę ten tekst w porządku krytyki literackiej, a nie w porządku teologicznym, moralistycznym, eschatologicznym, a tym bardziej odnoszącym się do fenomenu egzorcyzmów, więc powstrzymam się od wyrażenia własnych odczuć czy myśli w tym względzie. Podobnie jak z tego samego powodu dystansuję się do aktualizacji odnoszących się do katastrofy smoleńskiej 10 kwietnia 2010 roku. Niezwykle sugestywna wymowa tego eseju, jego złożona architektura, jego erudycyjne tworzywo sprawiają natomiast, że sugestie Cichockiego wybrzmiewają niezwykle efektownie. Zbiór kończy esej „Niemieccy hegemoni”, odnoszący się do relacji Polski z zachodnim sąsiadem, Niemcami. O ile w przypadku odniesienia wschodniego, autor niejako potwierdza swoje uprzednie ponure intuicje co do odwiecznych historycznych intencji Rosji w stosunku do Polski oraz trucizna, którymi w nas tchnie od wieków, więc trudno tu mówić o rozczarowaniu – o tyle w odniesieniu do Niemiec, można mówić o rozczarowaniu Cichockiego. Dla zilustrowania swej tezy posłużył się on (za pośrednictwem publicystyki politycznej Juliana Klaczko) faktem wielkiego rozczarowania, jakie przynieśli aspirującym do niepodległości Polakom, w 1848 roku, „frankfurccy liberałowie”, w których tamci upatrywali demokratycznych sojuszników swej sprawy, widząc w nich przeciwieństwo wrogiego prusactwa. Okazało się, że owi idealizowani liberałowie frankfurccy, reprezentanci „lepszych Niemiec”, okazali się nie mniejszymi wrogami polskiej niepodległości niż ich pruscy pobratymcy. U źródeł tej postawy był „heglizm”, narodowa niemiecka idea filozoficzna, która ukształtowała niemieckiego, faustowskiego, nieustannie dążącego do doskonałości niemieckiego ducha. To ten heglizm zrodził pogardę dla idei polskości, opartej na statycznej akceptacji życia jako i skłonnej do zamykania się na trwałe w anachronicznych formach. Niemiecki kategoryczny imperatyw ma z pogardą odnosić się do ograniczonej, „ujutnej” polskiej formuły egzystencji. Wątpię jednak, by to poglądy „frankfurckich liberałów” sprzed 170 lat były dla Cichockiego najistotniejsze. Z pewnych sugestii autora można wnieść, iż skłania się on do przekonania, że obecny polsko-niemiecki konflikt, na poziomie metapolitycznym, ma takie właśnie, „heglowskie” źródło, choć w odmiennych okolicznościach historycznych. Co do mnie, to uważam, że Polska powinna istnieć i mieć możliwość kształtowania w sporze wewnętrznym swojej nowoczesnej Formy. Jednak gdybym został, jako Polak, postawiony przed wyborem między zatopieniem się w złu „smoleńskich błot” lub roztopieniem w  „heglowskiej” nieograniczoności, między „niewolą moskiewską” a „berlińską”, wybrałbym tę drugą. Eseje Marka E. Cichockiego są nieco mniej „powabne” stylistycznie niż wspaniali „Żuawi nicości” Krzysztofa Tyszki-Drozdowskiego, o których pisałem w poprzedniej edycji rekomendacji, napisane językiem bardziej „surowym”, przezroczystym, rzeczowym, co nie zmienia faktu, że są jedną z najwybitniejszych eseistycznych wypowiedzi o polskiej kulturze i historii.

Marek A. Cichocki – „Północ i Południe. Teksty o polskiej kulturze i historii”, Teologia Polityczna, Warszawa 2018, str. 343, ISBN 978-83-62884-81-0


Lampki postępu. Oświecenie Pozytywistów

Pokrewieństwo dwóch nurtów kultury jakimi były Oświecenie i Pozytywizm wydaje się być oczywiste. Oba nurty, oddzielone liczącą nieco mniej niż stulecie przestrzenią czasu przybliża stawianie na pierwszym planie rozumu, wiedzy, przywiązanie do empirii. Czy Pozytywizm jest zatem wnukiem Oświecenia, wnukiem – bo przedziela je potężny i brzemienny w skutkach interwał Romantyzmu? Na to i wiele innych pytań próbuje dać odpowiedź Dawid Maria Osiński, autor obszernego dzieła „Pozytywistów dziedzictwo Oświecenia. Kierunki i formy recepcji”. Ten nurt określano jako „próg naszej nowoczesności”, a jak w takim razie można by określić pozytywizm: jako drugi próg? I jaka jest relacja wzajemna między Oświeceniem a Pozytywizmem: kontynuacji, osmozy, a może też weryfikacji, pod pewnymi względami, pierwszego przez drugi? Autor tomu zwraca uwagę we wprowadzeniu, że dziedzictwa Oświecenia Pozytywizm nie mógł wprost restytuować, ponieważ „zmieniły się okoliczności wykorzystywania wiedzy i teorii nauki”. Jednak niewątpliwie dla pozytywistów Oświecenia jako „próg nowoczesności”, „fundamentalny moment formacyjny polskiej ale i europejskiej tożsamości narodowej. Oba nurty wyznawały zasadę, że „wiedza to potęga”. Jak ładnie to ujmuje Osiński: „Pozytywiści wchodzą do domu oświeconych i widzą tam różne palące się po-Lukrecjuszowe lampki postępu, olśniewającej wiedzy, erudycyjnych możliwości, ale widzą też cały czas mroki tego czasu i smutne karty dziejowej historii”. Wielka postać polskiego pozytywizmu mówił o potrzebie „przewietrzenia” oświeceniowej chaty. Nie bez znaczenia był fakt, że pozytywiści byli naznaczeni doświadczeniem, a raczej piętnem Romantyzmu, którego dziedzictwo było dla nich nieodległą przeszłością, a raczej ciągle żyło w postaci pozostałości i epigonizmie. O ile więc pozytywiści byli norwidowskimi „późnymi wnukami” Oświecenia, o tyle byli „przyrodnim potomstwem”(?) Romantyzmu i to miało na nich znaczący wpływ. Specyficznym pośrednikiem między pozytywistami a Oświeceniem był ceniony przez pozytywistów Józef Ignacy Kraszewski, który i jako pisarz i jako publicysta sformułował kompleksową i bardzo bogatą refleksję nad Oświeceniem właśnie. Co znamienne i zastanawiające, Kraszewski okazał się wyjątkowo niewrażliwy na oddziaływanie Romantyzmu, choć jako rówieśnik Zygmunta Krasińskiego (ur. 1812), młodszy tylko o trzy lata od Juliusza Słowackiego, przynależy do generacji romantycznej. Innym pisarzem podejmującym w okresie Pozytywizmu nawiązywać do edukacyjnego programu obywatelskiego był Józef Korzeniowski.  Niewątpliwie dziedzictwo Oświecenia było „komponentą światopoglądu i racjonalnego programu polskich pozytywistów”. Inny badacz, Marcin Gloger nazwał nawet Pozytywizm „spóźnionym oświeceniem” i „właściwym czasem realizacji projektu oświeceniowego w Polsce”. To zaakcentowanie aspektu polskiego jest ważne, ponieważ formuły te nie stosują się n.p. do Francji, gdzie Oświecenie się narodziło, a co najmniej najbujniej rozwinęło, a także niejako spełniło się do ostatecznych konsekwencji, zaś francuski pozytywizm Comte’a był  całkowicie odrębnym nurtem. W Polsce, z powodów historycznych, Oświecenie stało się niedokończonym, a raczej gwałtownie przez zabory przerwanym projektem czy ideą. Osiński zwraca przy tym uwagę na ważny aspekt periodyczny dotyczący lokowania Oświecenia w czasie. O ile są historycy, jak Jonathan Israel, którzy sytuują Oświecenie na kontinuum dat 1650-1850, to najczęściej kojarzone jest z okresem czynnej działalności Woltera, Rousseau i encyklopedystów oraz okresem bliskim czasowo Wielkiej Rewolucji Francuskiej, a Polsce rozdziela się je często na okres saski (m.in. działalność Stanisława Konarskiego) oraz na późniejszy okres oświecenia (klasycyzmu) stanisławowskiego. Fascynujące dzieło Osińskiego to wędrówka przez oświeceniowe szlaki pokolenia pozytywistów, szlaki bardzo zróżnicowane, bowiem każdy z nich odczytywał Oświecenie indywidualnie, przez subiektywny filtr i dzięki temu ten obraz nie jest monochromatyczny czy jednobarwny, lecz wielobarwny, niemal kalejdoskopowy. Osiński zaczyna narrację od przybliżenia zachodnich mistrzów polskich pozytywistów z Comte’em i Buckle’em i Millem (Johnem Stuartem) na czele. Obszerną część poświęca też „orbicie” wspomnianego wcześniej Józefa Ignacego Kraszewskiego. Dalej zajmuje się edukacją w „szkole oświeconych”, w tym m.in. warszawską Szkołą Główną, a także sztandarowym pismem polskiego Pozytywizmu czyli „Przeglądem Tygodniowym”, a także portretami „trzech wielkich” francuskiego Oświecenia (Wolter, Rousseau, Diderot) w różnych ówczesnych ujęciach. Osobną część poświęcił pozytywistycznej recepcji poezji okresu Oświecenia, Krasickiego, Karpińskiego, Kniaźnina, czy mało znanej Konstancji Benisławskiej, której poezja była unikalnym przypadkiem religijnego wymiaru Oświecenia. W szkicach poświęconych pięciu biografiom intelektualnym (Piotr Chmielowski, Aleksander Świętochowski, Eliza Orzeszkowa, Zofia Urbanowska i Stefania Chłędowska) autor zajął się różnym modelom podejścia do Oświecenia. Rozdział ostatni, „Maski historii” poświęcony jest „figurom Oświecenia i oświeconych” w dramacie II połowy XIX wieku, Oświeceniu w ujęciu Walerego Przyborowskiego, kluczowi oświeceniowemu w „Faraonie” Bolesława Prusa, a także „śpiewnemu alfabetowi polskości Jana Sawy”, czyli Oświeceniu przepuszczonemu przez filtr poetycki Marii Konopnickiej. Nie ma chyba nikogo, kto nie pamiętałby z lat szkolnych tego grymasu znudzenia, który pojawiał się na twarzach szkolnych koleżanek i kolegów, gdy nauczyciele języka polskiego zabierali się do „przerabiania” Oświecenia czy Pozytywizmu, gdy zadawali uczniom lektury z tego okresu lub dotyczące go pisemne wypracowania. Sam doskonale to pamiętam i choć zawsze pasjonowałem się literaturą i humanistyką, to i dla mnie Oświecenie i Pozytywizm podawane w szkole dalekie były od atrakcyjności, Dlatego dopiero po wielu latach powróciłem do problematyki, przez którą w szkole średniej przebiegłem szybko, powierzchownie i nieuważnie, i zacząłem ją zgłębiać, m.in. dzięki pasjonującym esejom Ewy Paczoskiej, Jana Tomkowskiego, czy Ryszarda Przybylskiego. I dlatego dodatkową satysfakcję obok przyjemności z tej pasjonującej lektury miałbym ze świadomości, że ktoś z moich znudzonych koleżanek i kolegów szkolnych, tak jak ja sięgnąłby po nią i niespodziewanie dla siebie wydobył spod tej szkolnej nudnej sztampy pasjonujące, barwne, a fragmentami nawet żywe zagadnienia.

Dawid Maria Osiński – „Pozytywistów dziedzictwo Oświecenia. Kierunki i formy recepcji”, Wydawnictwo Episteme, Lublin 2018, str. 887, ISBN 978-8365172-78-5


O humanistycznym laicyzmie

Ten tom to efekt wyboru i opracowania dokonanego przez dr Zdzisława Słowika, antologia niektórych spośród najciekawszych tekstów, jakie ukazały się na łamach „Res Humana”, na przestrzeni 25 lat jego istnienia. Kilka pierwszych tekstów tworzących część „Dziedzictwo”, tekstów autorstwa Jerzego J. Wiatra, Michała Horoszewicza, Leonarda J. Pełki czy Andrzeja Nowickiego, a także pakiet dokumentów programowych Towarzystwa Kultury Świeckiej tworzą w sumie cenny zasób, kompendium wiedzy o tradycjach polskiego ruchu laickiego, zwanego kiedyś wolnomyślicielskim. Część „Idee i wartości” tworzą tekstu wielu wybitnych uczonych, w tym działaczy ruchu świeckiego, którzy podjęli ważne wątki związane z laicyzmem i humanizmem, m.in. Zdzisław Cackowskiego, Jana Legowicza, Jerzego Ładyki, Józefa Lipca, Włodzimierza Szewczuka, Dionizego Tanalskiego, Jana Szmyda, Jana Woleńskiego, Zygmunta Baumana, Adama Schaffa, Józefa Żurawskiego, Krzysztofa Teodora Toeplitza, Eugeniusza Kabatca, Bożeny Krzywobłockiej czy Andrzeja J. Zachariasza. Ten cenny wybór można śmiało pomieścić na półce obok leksykonów i słowników tematycznych, przydatne każdemu, kto czy to jako naukowiec czy jako publicysta zajmuje się pisaniem na tematy związane z kwestiami laicyzmu i jego relacji do religii instytucjonalnej.

„W kręgu ludzkich spraw. Z perspektywy świeckiego humanizmu”, wyd. Res Humana, Warszawa 2017, str. 364, ISBN 978-83-941094-6-2

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko