Stanisław Grabowski rozmawia z Józefem Gębskim, reżyserem filmowym i scenarzystą

0
967
Foto. Patrycja Solecka

KOCHAM KINO

Urodziłeś się, żeby zostać filmowcem, człowiekiem kina, ale jak to się zaczęło?

– Najpewniej po emisji filmu Vittoria De Sicy Dzieci ulicy. Ze względu na tragiczne zakończenie portier nie chciał mnie wpuścić do kina z moim ojcem, wielkim kiniarzem. Miałem wtedy chyba osiem lat. Jednak, kiedy ojciec mu obiecał, że wyjdziemy przed końcem filmu, to się zgodził. Z braku miejsc cały seans przestaliśmy. Jednak Dzieci ulicy poruszyły we mnie tyle emocji, że mogę je uważać za początek mojej filmowej drogi, a ojca za tego, który zaraził mnie pasją oglądania filmów.

Było to w Kielcach?

– Tak. Urodziłem się w 1939 roku w Kielcach, ówczesnym prowincjonalnym mieście, a kino, o którym wyżej, nazywało się „Warszawa”. Były też zresztą inne kina, np. „Bałtyk”, później zmieniło nazwę na „Moskwa”. No i tak to się zaczęło. Oglądałem wszystko, „jak leci”: Zakazane piosenki, Ostatni etap, Za wami pójdą inni…, Szkice węglem, Trzy starty, Wraki… Do tego filmy amerykańskie, np. Mściwy jastrząb, Konwój, trochę radzieckich. Nie mijał mój entuzjazm. Jako dziecko zrobiłem za „Młodym Technikiem” pudełka projektor filmowy, z którego „puszczałem” wyrysowane przeze mnie scenki. Kolekcjonowałem kawałki taśmy filmowej. W szkole podstawowej miałem wsparcie u polonistki, która przepowiadała mi karierę artystyczną, może aktorską? Pamiętam, jak próbowaliśmy sceny z Pana Tadeusza. Moim rywalem był Krzysiek Kumor, dziś znany aktor filmowy, teatralny i telewizyjny, związany z Teatrem Polskim. I wtedy poczułem, że aktorstwo nie jest chyba dla mnie. Zatem co? Powstawały wówczas w miastach Domy Kultury, z różnymi sekcjami. W Kielcach w DK znalazł miejsce m.in. amatorski klub filmowy, do którego się zapisałem. Uczyliśmy się kręcić „szesnastką”, innych kamer nie było. Pamiętam stamtąd np. kolejnego mojego „rywala” Andrzeja Kurbańskiego, który zrobił film Cudzy uśmiech o chłopaku odrzuconym przez dziewczynę. To mnie dopingowało, mobilizowało do działania. Byłem także pilnym czytelnikiem prasy filmowej, w tym tygodnika „Film”. Pisywałem nieudolne scenariusze. Miłość do filmu to odpowiedzialne uczucie.

W liceum też nie próżnowałeś.

– W liceum podał mi rękę polonista, pan Kruszelnicki, łagiernik, Sybirak, o czym nigdy nie wspominał. Zapytał mnie kiedyś: „Ziutek, tak mnie wówczas nazywano, czy twoi rodzice kupują ci książki ?” „Oczywiście”. „To poproś ich, żeby ci kupili pierwszy tom Historii sztuki filmowej Toeplitza. Przejrzyj tę książkę i zreferujesz ją na lekcji”. Było to ambitne zadanie. Podołałem mu. No, a korzyść z tego była wielka, zapoznałem się z początkami filmu. A jeśli chodzi o czytanie to była moja pasja od wczesnych lat, i do dzisiaj pozostaje moim ważnym zajęciem. Prawdziwym błogosławieństwem stał się w Kielcach Dyskusyjny Klub Filmowy „Zygzak”, którym kierowała p. Stefania Hejman-Majewska, przed wojną współpracująca z grupą lewicujących filmowców ze „Startu”, i za jakieś przewinienie przeniesiona do nas z Warszawy. Pierwszy film, który oglądałem w DKF to A jednak Warszawa (polski tytuł) także zrobił na mnie duże wrażenie. Później zobaczyłem René Claire’a Niech żyje wolność. To mnie stale inspirowało, pobudzało. Pamiętam też z kieleckich czasów spotkanie z krytykiem filmowym Jerzym Płażewskim i dyskusję nad filmem Obywatel Kane. To arcydzieło. Płażewski kazał dostrzec w nim np. kilka równoległych narracji, kadry budowane w głąb… I tak to film stawał się moją najważniejszą pasją…

W 1959 roku złożyłeś dokumenty do PWSTiF, chciałeś zostać operatorem filmowym.

– Sześćdziesiąt lat temu! Myślę, że nie byłbym dobrym operatorem. Ja nie zdałem, ale zdawali tacy wybitni później operatorzy jak Zygmunt Samosiuk. Nie zdałem, ale nie obraziłem się na uczelnię przy Targowej. Był warunek, że na reżyserię przyjmują po studiach i tak znalazłem się na historii sztuki Uniwersytetu Warszawskiego. Z perspektywy czasu uważam, że był to dobry wybór, który znacznie wzbogacił moją wiedzę, no bez truizmów, wiadomo o co chodzi.

Byłeś dość niepokornym studentem.

– Dzięki ówczesnemu prof. Starzyńskiemu. Na początku studiów zapytał nas, młodych ludzi „Po co pan(i) przyszedł (szła) na historię sztuki?” Pamiętam, że wśród nas był m.in. Andrzej Rottermund, obecny dyrektor Zamku Królewskiego, była Pollakówna, nieżyjąca już poetka, była też córka Spychalskiego, Małgorzata…

Nieopatrznie zdradziłem się, że po studiach chcę iść do szkoły filmowej na reżyserię. Profesor się rozzłościł. „Film to nie jest sztuka”. Miałem z nim później niejedną przeprawę. Ale uparłem się i pracę magisterską napisałem o polskim plakacie filmowym.

Studiując na UW nie zapomniałeś o filmie.

– Działałem w klubie filmowym w „Hybrydach”, które mieściły się w domu Kraszewskiego przy ul. Mokotowskiej 48, także w Federacji Amatorskich Klubów Filmowych. Wszędzie, gdzie tylko mogłem, starałem się pogłębiać wiedzę o filmie, robić filmy…

Z tamtych czasów pamiętam twój film pt. TBC czyli Tobie Bracie Cmentarz. Widziałem go w 1965 roku na przeglądzie studenckich etiud. Innych filmów nie pamiętam, a ten zapamiętałem ze względu na treść i na formę. Ten film utorował ci drogę na studia w Łodzi.

– Dostałem za niego nagrodę, którą był wyjazd do Jugosławii z „Almaturem”. Spędziłem tam trzy tygodnie. Inny klimat, powietrze, słońce, niezwykłe zabytki, ciekawi ludzie… Bardzo mnie ten wyjazd zainspirował. W pociągu spotkałem dziewczynę o imieniu Krystyna, która została moją żoną. Operatorem TBC był Włodek Beatus, który później wyjechał do Szwecji. Już nie żyje. Film zobaczył reżyser Jakub Morgenstern i obiecał mi, że dzięki niemu zostanę przyjęty na łódzkie studia.

I w 1965 roku zdałeś na reżyserię w PWSTiF.

– Razem ze mną zdawali egzaminy: Janusz Zaorski, Jurek Sztwiertnia, Antek Halor, później mój wieloletni współscenarzysta i współreżyser… Egzaminy trwały cały tydzień. Najtrudniejszy był egzamin z geometrii. „Niech pan zamknie oczy i na kartce papieru narysuje koło o średnicy 10 centymetrów”. W końcu decyzja: „Jest pan przyjęty”.

Czy wiedziałeś, że PWSTiF, której rektorem był wówczas prof. Jerzy Toeplitz, to uczelnia najbardziej elitarna z elitarnych, dla wybranych, z określonych kręgów?

– Takiej wiedzy nie miałem. W każdym razie, co roku szturmowało ją kilkaset osób o różnym pochodzeniu i różnych talentach. Wytrwali robili to wiele razy, lecz czy wiedzieli co ich czeka? Miejsc na pierwszym roku było ledwie kilkanaście. Profesorowie i wykładowcy próbowali urobić nas na swoje kopyto. Nauczali np. narracji w typie sienkiewiczowskim, że jeśli w pierwszej scenie pokazujesz strzelbę, to musi ona wypalić w ostatniej, itd. To nie było dobre, choć nie zdawaliśmy sobie jeszcze z tego sprawy. Czas na bunt, na marzenia, na własny ogląd świata był dopiero przed nami, przed tymi najambitniejszymi. Chociaż byli w szkole profesorowie zachowujący się nietypowo. Należał do nich profesor Antoni Bohdziewicz. Podobno „podpadł” władzy i nie mógł reżyserować. Zapytał mnie kiedyś o idoli w kinie. Odpowiedziałem, że Jacques Tati (pochodził z rodziny rosyjskich emigrantów). Znałem każdą klatkę jego filmu Wakacje pana Hulot. „Musi pan pojechać do Paryża – zawyrokował  – Musi go pan poznać. Paryż to mit, z którym musi się pan zmierzyć”. Wiedział co mówi, przed wojną był słuchaczem paryskiej szkoły filmowej. To dopingowało do nauki, do wiary, że wszystko jest możliwe. Zresztą Francja od dawna była moją fascynacją. Jej sztuka, literatura, np. książka André Malrauxa Głosy ciemności to moja biblia. 

Studia ukończyłeś z „wynikiem bardzo dobrym, z wyróżnieniem”. Zrobiłeś głośny dokument Testament o Borowskim. Zacząłeś pracę w Wytwórni Filmów Dokumentalnych, to drugie po łódzkiej filmówce miejsce kultowe, wręcz magiczne w polskiej kinematografii.

– Zacząłem tam pracę w 1972 roku. Zrobiłem przeszło sto filmów dokumentalnych, do tego filmy fabularne, reżyserowałem widowiska dla teatru TVP… Otrzymałem wiele nagród i wyróżnień na ważnych filmowych festiwalach, ale to temat na oddzielny wywiad. 

Spełniło się także twoje marzenie. Spotkałeś się z Tatim, o którym napisałeś pracę magisterską.

– Jacques Tati, wielka postać kina francuskiego, nie miał zbyt dużo szczęścia u siebie. W 1977 roku dostałem stypendium rządu francuskiego i pojechałem do Francji. Miałem pecha, akurat trwał strajk pracowników telewizji, w której miałem odbyć staż. Wiedziałem, że Tati mieszkał gdzieś pod Paryżem. Odnalazłem go. Ukrywał się. Był chory. Po gombrowiczowsku  „dotknąłem” legendy. Tati nienawidził amerykanizacji. W 1967 roku zrobił film Playtime, w którym pan Hulot wybiera się na spotkanie z amerykańskim biznesmenem. Wiele razy obejrzałem ten film, który zresztą wpędził reżysera w kłopoty finansowe. Dopiero po śmierci doceniono geniusz Tatiego, z powrotem stał się sławny, jego filmy znalazły miliony kolejnych wielbicieli.  

W Paryżu „dotknąłeś” również czegoś, co się nazywało nowe media.

– Był to dla mnie wstrząs estetyczny i do dziś jest sednem mojego artystycznego bytowania. W różnych rolach działałem w zakresie  tego „nowego języka adekwatnego dla wyrażenia problemów końca XX wieku i narodzin XXI wieku”. W ASP napisałem o tym pod kierunkiem profesora Wieczorka pracę doktorską na Wydziale Nowych Mediów, gdzie zresztą mam wykłady. To także jest temat na oddzielną rozmowę.

Nie mogę Cię nie zapytać o dokumentalny pełnometrażowy film pt. Katyń, o twoje zetknięcie się ze zbrodnią stalinowską, dzięki twoim filmom świat poszerzył nie tylko wiedzę o niej, ale i dla wielu nieufnych był to wielki wstrząs moralny.

– Tak się złożyło, że czterdzieści dni spędziłem z ekipą, która zajmowała się ekshumacją oficerów i urzędników państwowych zamordowanych w Katyniu. Czterdzieści dni z kamerą filmową, która codziennie zapisywała sceny wstrząsające. To wymagałoby długiej wypowiedzi. W każdym razie w 2007 roku powstał film, który zobaczyła Europa, także Ameryka, a poza nią Syberia. Nie zapominaj, że jestem dzieckiem wojny. Wojna tkwi we mnie od pierwszej chwili, kiedy świadomie patrzyłem na świat. Pamiętam doskonale np. dzień 15 stycznia 1945 roku, kiedy Niemcy opuścili Kielce, a miasto zajęli żołnierze radzieccy. Ojciec wyciągnął mnie wtedy ze schronu. Zobaczyłem wówczas w okopie trzech zabitych Niemców, dalej leżał żołnierz rozjechany przez czołg, pod katedrą stała ciężarówka wypełniona zabitymi ludźmi… Śmierć i wojna często jest obecna w moich filmach. Przekładając je na język filmu niejako się od tych moich obsesji uwalniam.

Po 1989 roku upadła polska kinematografia, w każdym razie dotąd obecny jej model. Upadła – nie do wiary! – Wytwórnia Filmów Dokumentalnych na Chełmskiej, w której pracowałeś od 1972  roku. Stałeś się bezrobotnym filmowcem. Jak to było możliwe?

– Likwidacja WFD to zbrodnia na polskiej kulturze, na polskich dziejach. To niesłychana decyzja ludzi, którzy nie rozumieli istoty dokumentacji, filmowego zapisu bieżącej chwili, potrzeby archiwizacji… Apelowałem, prosiłem wraz z innymi o pomoc, o ratunek dla firmy, naprzykrzałem się ważnym urzędnikom, ale niewiele to pomogło. Wielki dorobek twórczy setek dokumentalistów, nasz splendor w świecie, szacunek dla dokonań, najważniejsze światowe nagrody – wszystko to nie miało znaczenia dla nowej władzy. Do dziś nie mogę o tym myśleć ze spokojem. 

Co było robić, można było iść tylko na piwo.

– No właśnie. Poszedłem na piwo do piwiarni przy Placu Zbawiciela. Patrzę, naprzeciw mnie siedzi Włodzimierz Sokorski, bywszyj prezes Telewizji Polskiej, były minister, powieściopisarz, że na tym poprzestanę. Znał mnie. I mówi do mnie „Jesteś filmowcem. Czy chciałbyś zrobić film o mnie i nazwać go Kolaborant”? Jakże miałem się nie zgodzić. Poszedłem do Krysi Mokrosińskiej, wówczas szefowej dokumentu w II Programie Telewizji. Dostałem zgodę na film, towarzyszył mi operator Marek Krajewski i tak nagrałem spowiedź jego życia. Na koniec nawet się z nim zaprzyjaźniłem. A materiału miałem tyle, że oprócz filmu Kolaboracja mogłem się wesprzeć tym, co pozostało przy moich filmach o rzeźbiarzu Ksawerym Dunikowskim i Picassie. Ten film o artyście, którego zresztą niezwykle cenię, znalazł się w zbiorach paryskiego Muzeum Picassa. Opowiada o tym, jak w bloku, w mieszkaniu na warszawskim Kole Picasso narysował na ścianie Syrenkę i jakie wynikły z tego perypetie.

Chciałbym na koniec naszej rozmowy, którą uważam za ledwie rozpoczętą, zapytać Cię o rady dla młodych filmowców, dla tych, którzy dopiero przygotowują się do przygody z filmem.

– Mogę im powiedzieć, nie róbcie filmów z cudzych książek, nie wzorujcie się na takich filmach jak Zimna wojna. Róbcie filmy o sobie. Na siebie skierujcie kamerę. Moim studentom  mówię ponadto: „Szukacie tematu, spróbujcie zrobić film o swoim domu, o swoim przyjeździe na studia. Pamiętajcie, że dzisiaj kamery właściwie nie widać, za czym kryje się rewolucja elektroniczna. Film można zrobić zwykłym telefonem. Nie dbajcie o scenariusz, o fabułę, dajcie się ponieść wyobraźni. Bądźcie sobą. Nie kupujcie poradników jak reżyserować, jak napisać scenariusz, jak montować etc. Tego typu poradniki tylko mieszają w głowach. Zachęcam jedynie do lektury Zwrotu ikonicznego Gottfrieda Boehma. Na pewno ta książka da wam do myślenia”.

Dziękuję za rozmowę i gratuluję Jubileuszu 80-lecia oraz twórczego dorobku na przestrzeni 50 lat.

OD 60 LAT OBECNY W POLSKIM FILMIE

JÓZEF GĘBSKI ur. 30 maja 1939 r. w Kielcach – reżyser filmów fabularnych, dokumentalista, scenarzysta, znawca historii kina, jego teoretyk, opiekun artystyczny młodych filmowców, publicysta, dyrektor Akademii Filmu i Telewizji przy Chełmskiej, wykładowca w ASP z tytułem doktora, członek Stowarzyszenia Filmowców Polskich, członek Rady Programowo-Naukowej Filmoteki Narodowej, wcześniej pracujący m.in. w Federacji Amatorskich Klubów Filmowych, pasjonat, kinoman i doradca. Postać iście renesansowa. Filmem na poważnie interesował się już w czasach szkolnych. Swoje zainteresowania pogłębił na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie otrzymał dyplom magistra historii sztuki (1965), oraz reżyserował pierwsze filmy, w tym głośny w swoim czasie TBC (Tobie Bracie Cmentarz), poznał wówczas m.in. środowisko filmowe i literackie. Drugi tytuł magistra sztuki uzyskał na PWSTiF w 1971 roku. W czasie łódzkich studiów przygotował m.in. etiudy: Vade Mecum, Być może, In flagranti. Długie lata związany z Wytwórnią Filmów Dokumentalnych w Warszawie, jednym z jego mistrzów był Kazimierz Karabasz, twórca Muzykantów (1960). Głośne stały się jego filmy o polskich śladach na Syberii oraz o zagładzie polskich oficerów, m.in. w Katyniu. Tej tematyce poświęcił przeszło dwadzieścia lat życia, zdobywając liczne nagrody oraz będąc zapraszany przez Polonię do wielu krajów. W latach 1969–1975 Józef Gębski reżyserował większość filmów i widowisk tv wspólnie z Antonim Halorem. Testament to jeden z najważniejszych filmów dokumentalnych o obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, opowiedziany prozą Tadeusza Borowskiego, wielokrotnie nagradzany na krajowych i międzynarodowych festiwalach i przeglądach (m.in. nagroda Srebrnego Lajkonika na festiwalu KFF w Krakowie w 1970 r., nagroda na MFF w Tours 1971 roku, kopia filmu trafiła do zbiorów Museum of Modern Art w Nowym Jorku). Andrzej Kołodyński nazwał Testament „nowym słowem, ambitnym przykładem filmowego eseju”. Kolejne warte szczególnej uwagi filmy dokumentalne tego tandemu to Czarne-zielone i Czarne słońce, które w realistyczny, chociaż nie pozbawiony humoru sposób opowiadały o pracy górników węgla kamiennego, pomimo wyróżnienia na festiwalu w Krakowie w 1971 roku zostały zdjęte z ekranu przez cenzurę. Notatnik 14 (nagroda Brązowego Lajkonika w 1973 roku); Jeden plus jeden (nagroda w Tampere oraz najlepszy film roku 1974 na festiwalu w Londynie). Później pracował  jako samodzielny reżyser i scenarzysta. Tworzył także filmy animowane, współpracował z Telewizją Polską. Twórca znakomitych, odkrywczych obrazów o polskich artystach. Minister Bogdan Zdrojewski w swoim liście do Jubilata podkreślił, iż „W Pana zróżnicowanym dorobku szczególne miejsce zajmują biograficzne dokumenty. Sportretował Pan wiele osób ze świata kultury, między innymi Tadeusza Borowskiego, Xawerego Dunikowskiego, Jerzego Dudę-Gracza, Stefana Wiecheckiego-Wiecha”. Bohater filmu Vive la cinematographi! (2011). Laureat wielu nagród i wyróżnień na festiwalach filmowych w kraju i za granicą. Od przeszło 60 lat obecny w polskiej kinematografii, jego chodząca encyklopedia.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko