Trudno mi się dziś rozpoczyna. Zwykle, jak mam już pomysł na felieton, siadam i piszę. Szybko, zanim moja wena się zmęczy i odfrunie. Ach, moja wena jest bardzo kapryśna! Ale jakoś już tyle lat to gra. I wciąż mój kącik w stopce redakcyjnej jest. Odpukać!
Tym razem pomysł mam od dawna, ale tak rozległy, a zarazem mglisty, że wiele już razy go odrzucałam. I dziś podejmuję to bez przekonania, co nie wróży doprowadzenia tekstu do mety. Ale spróbuję.
Co mi przeszkadza?
Zacznę od początku. Za oknem piękna wiosna. Wierzba płacząca zazieleniła się pierwsza, potem trawniki, a w nich mlecze i kępy żółtych kwiatów, których nazwy nie potrafię określić, bo wychowałam się w otoczeniu sosen, pod którymi rosły fiołki. Tu, widuję takie w parku. Jednym zdaniem: wiosna, jak zawsze nastraja do radowania się życiem.
Ale wystarczy zajrzeć do internetu lub telewizji, by radość istnienia prysła. Od razu spada na nas ogrom nieszczęść i wszelakich niepowodzeń: niedawny pożar w Notre Dame, zamachy terrorystyczne na Sri Lance w samą Wielkanoc, protesty uliczne żółtych kamizelek, gdzieś trzęsienie ziemi. Wszędzie ludzie cierpią, giną niewinnie, biedują, boją się. Tylko woda wylewająca się z basenu na dachu wieżowca podczas trzęsienia ziemi nieco tłumi ogarniające przerażenie, bo to wyglądało, jakby złośliwa baba wylała na sąsiadów zawartość wielkiej balii.
No cóż, takie są nieubłagane prawa przyrody ale też… nie wiem, jak to określić… to coś, co wypełnia historię, te nieustanne wojny, rewolty, rokosze, spiski, zamachy i wszelakie wydarzenia, gdzie okrutnie giną ludzie niewinni. Zawsze się znajdą jacyś wrogowie, przeciwnicy, opozycja i tacy, którzy chcą ich zwalczać, a oni tamtych i tak w koło. Niebezpieczeństwo przychodzi z czołgami i wojskiem zza granic, ale i wewnątrz co jakiś czas dojrzewa rewolucja. Zwykle nowo wzbogacona klasa społeczna pragnie dla siebie władzy i przywilejów, więc podburza klasy niższe i za pomocą szlachetnych idei wysyła je na barykady, by w jej imieniu walczyły i ginęły. Po dojściu do władzy o nich zapomina.
A my pragniemy spokoju.
Tymczasem w internecie czy TV bez przerwy trwa jakaś walka. Wciąż widzimy zacietrzewione gniewem twarze, wykrzywione nienawiścią i słyszymy słowa, jakie ranią nam uszy.
Pisałam kiedyś o chudej jak tyka, starej kobiecinie wiejskiej, która przed laty, gdy wprowadzano nowy podział administracyjny kraju, dała pokaz, co o tym myśli, grzmocąc pięściami w karoserię samochodu ministra, który przyjechał tłumaczyć ludowi reformę. Omal mu szyb nie powybijała. Czy tej babinie aż tak doskwierała zmiana granic jej gminy, że nie powstrzymał jej wstyd, iż stanie się pośmiewiskiem całej okolicy i widzów telewizji? Widocznie tak bardzo ktoś wpoił jej, jak to będzie źle, gdy znikną lub pojawią się znowu powiaty, bo już nie pamiętam, o co wtedy chodziło, że zatraciła poczucie przyzwoitości, jakie na wsi bywa starannie przestrzegane. Zwykłego człowieka łatwo zmamić, łatwo wmówić mu, co się tylko zechce i on w owczym pędzie podąży bezrefleksyjnie za takim przywódcą.
Każdego dnia widać teraz twarze wykrzywione złością, nienawiścią i powtarzające słowa takich “autorytetów”. To nie ich wnioski i przemyślenia, a kogoś, kto ma w tym własny interes.
A my pragniemy spokoju.
Po co podburzają nas różni przeciwko innym? My używamy swojego mózgu. Potrafimy myśleć i wyciągać wnioski. Brzydzą nas też emocje, jakie tamci usiłują nam wpoić. Bo nienawiść jest zła. Szkodliwa społecznie i indywidualnie, bo niszczy organizm. Nieraz słyszałam na wykładach z psychiatrii, że zawał serca jest chorobą dyrektorów, bo wielu jest narażonych na przedwczesną śmierć z powodu nadmiernego stresu. Byłam może w siódmej klasie, gdy sąsiad z bloku, który hodował w ogródku najpiękniejsze róże, nagle w nocy zmarł. Ale do ostatniej chwili dyktował córce, co ma przekazać jego uczniom, w jakiej szafce, co trzyma, jakby szkoła bez niego nie mogła dalej funkcjonować. Teraz widzę, że umierają też wysoko postawieni, a zaszczuci politycznie złym słowem. Złe emocje zabijają. Tego, co szczuje też niszczą.
Tylko spokój może nas uratować.
Niestety często teraz widać lubiane niegdyś i popularne osoby, jak oszpecone grymasem nienawiści, wykrzykują nieeleganckie słowa, obraźliwe, umniejszające drugiej stronie zwroty, półprawdy i obelgi nieprzystające osobie kulturalnej. Zaraz przychodzi mi na myśl dydaktyczny wierszyk z dzieciństwa, pewnie Jachowicza, jakimi nas i wcześniejsze pokolenia wychowywano:
– że “złość piękności szkodzi i buzia z fasonu wychodzi.”
Myślę więc, patrząc na wykrzywioną złością twarz niegdyś pięknej kobiety:
– Nie do twarzy ci w tym. Nienawiść oszpeca! Do tego niszczy od środka serce, wątrobę, duszę. Czy musisz tak? Jesteś naprawdę przekonana w to, co powtarzasz za innymi? Dawniej by tak krzyczeć nie wypadało. Czemu teraz tak mało się dba o zasady dobrego wychowania. Nawet ci, którzy powinni świecić przykładem, to sobie lekceważą.
Lepiej powrócić do lepszych czasów, gdy proste wierszyki wpajały dzieciom zasady kultury życia codziennego i współżycia wśród ludzi. W przystępny, a naoczny sposób uczyły posłuszeństwa i zdyscyplinowania:
“Andziu, Andziu, nie rusz kwiatka,
Róża kłuje – rzekła matka.
Andzia matki nie słuchała,
Ukłuła się i płakała.“
Nawoływały do czytania książek:
“Zamiast ciastek (?), zamiast wstążki
Kupowała Andzia książki.
Ale żadnej nie czytała.
Ot tak tylko, byle miała.
Na to mama jej powiada:
Książka w szafie nic nie nada.
Pszczółka z kwiatów miodek chwyta,
Kto ma książki, niechaj czyta.”
Tak, lepiej sobie poczytać książkę.
Czytam akurat Bralczyka “Mój język prywatny”. Wgłębiam się w nią kawałek po kawałku, żeby to sobie przemyśleć i utrwalić. Do poduszki mam znowu coś z serii pani Bukowej, a do parku: “Święto matki to piękny dzień” – Barbary Kromin. Wszystkie te książki zostały mi podarowane, co traktuję ze szczególnym poważaniem dla darczyńców. Nie oddaję nieprzeczytanych do antykwariatu – wcale tam nie oddam – jak się ostatnio przechwalała na swym blogu pewna znana osobistość. Czytam jeszcze zapomnianą pewnie książkę Krystyny Grzybowskiej “I ja i Franuś”. Książka raczej dla dzieci, ale pięknie pokazuje realia Krakowa z lat I wojny światowej, przed i po, a co ważne autorka jest ze znanej rodziny Estreicherów i pokazuje dom profesorski. No i sam tytuł mi bliski, bo mój mąż ma na imię Franuś. Tylko to nie o nas. Czytam to z przyjemnością do poduszki, wspominając znane mi miejsca w Krakowie, budowane wtedy obiekty, rozpoznając pozy i dąsy Krakowian. Książkę dla dzieci? – ktoś się może zdziwi. Tak. Wisława Szymborska czytała wszystko, co jej wpadło w ręce i pisała o tym w swych “Lekturach nadobowiązkowych”, drukowanych w Życiu Literackim i później w książce. Czerpała z takich lektur nie tylko pomysły do owych felietonów, ale i do wierszy, bo rozwijała tak wyobraźnię i wrażliwość na wielość nieznanego świata. Poza tym czytam tą książeczkę choćby dla barwnych realiów ukazanego tam starego Krakowa, ówczesnych ludzi i obyczajów. Mały przykład: trójka bohaterów – dzieci w wieku przedszkolnym oblewają przez okno wodą z flakonu z kwiatami stróżkę – dość pyskatą mieszczkę. Ale ich tato, zacny pan profesor UJ, kazał im ją przeprosić i pocałować w rękę. To całowanie na szczęście już niemodne, ale sam sposób wpajania dzieciom szacunku dla innych, szczególnie tych niżej postawionych w hierarchii społecznej – przepyszny!
A jeszcze, czy czasy naszych rodziców były lepsze, jak mi się wcześniej napisało? Nie wiem, ale ludzie, jakich jeszcze pamiętam, byli na pewno dużo spokojniejsi, ułożeni, powściągliwi w swych emocjach, dbający o przestrzeganie zasad i kulturę. Czemu to wyszło z mody?
Za oknem zieleni się brzoza. Na wierzbie grzywacze wysiadują w gnieździe jaja. Świeci słońce. W parku pewnie jeszcze kwitną fiołki.
Krystyna Habrat