Persowie
Persowie odeszli, ale czy na długo?
Choć nie ma ich w mieście,
pozostali
w głowach.
Demokracja wyniosła do władzy
demagogów.
Zagrali na prostych potrzebach.
Niesyty lud im sprzyja, popiera, klaszcze.
Persowie jednak czujnie obserwują i
wciąż
zbroją armię.
Dawna elita jeszcze pokrzykuje, lecz nie
ma już
żadnego posłuchu.
Zanadto pyszna, głucha, ślepa latami
pracowała
na swój upadek.
Teraz przyszedł czas motłochu, każdy
ochłap
jest w cenie, mniejsza o jutro.
Persowie przecież nie wrócą. Persowie
przecież
nie wrócą. Persowie przecież
Na powrót z Babilonu
Widziałem pyszne gmachy i świątynie
pieniądza,
mrowie niewolników i kupców pędzących za niczym.
Ukryte miejskie straże strzegły uszu,
ust i oczu.
Niecne podstępy języka tłumione były w zarodku.
Ramiona opadały z sił, zmęczone dłonie,
bez nadziei,
miętoliły paragony, rachunki i wezwania do zapłaty.
Miastu brakowało oddechu. Depresja i
samotność
atakowały serca. Najsłabsi konali na ulicach.
Mniejsze satrapie wciąż jednak wierzyły
w potęgę
Stolicy, naśladowały i zabiegały o względy u tronu.
Na próżno. Króla nie widziano już od
lat. Mówią,
że podobno umarł. Ale Babilon? Przecież trwa.
Dotyk
Pod palcami naga ściana. Porowata
i zimna skóra kamienia.
Pierwotne milczenie, pierwotne
skupienie, pierwotna ciemność.
Niewymówiona, bo niewymowna.
Jest modlitwą bez twarzy.
Wolni oblężeni
Najeźdźcy zamieszkali w głowach
i ani myślą pójść wniwecz.
Oblegani jednoczyli się, byli
razem, bronili wspólnej sprawy.
Wiązało ich jedno szczere
pragnienie:
życie i wolność zawsze ponad.
Dopóki trwała krwawa obrona,
nie czuli między sobą różnicy.
Dopiero, gdy odchodzili oblegający,
od nowa zaczynały się swary.
Zdrajców i skrytych popleczników
wroga szukano, a jakże, pośród siebie.
Dzielili się wewnątrz, budowali mury,
hodowali nienawiść, skakali do oczu.
„Zgoda” była tylko pustym słowem.
Podejrzliwi zawsze znaleźli powody.
Choć przechylały się szale, i
jedni,
i drudzy, widzieli tylko swoją rację.
Bez umiaru, wolni oblegali oblężonych,
bez umiaru, oblegani oblegali wolnych.
Wiedzą to dobrze najeźdźcy i po cichu
się mnożą, i wchodzą między „swoich”.
Pochody, marsze, bójki i palone flagi,
to znak, że wciąż do nich należy dziedzina.
(Tytuł bierzemy z Solomosa*, lecz
tylko tytuł. Nie potrzeba więcej.)
* Dionisios Solomos, twórca poematu „Wolni oblężeni” i „Hymnu do wolności”,
który w 1864 roku stał się greckim hymnem narodowym.
Apollo i Dafne
Oboje targają plastikowe siatki pełne
resztek,
po innych. Usiłują jeszcze rozpalić w sobie
cokolwiek, ogrzać się, tak ciało przy ciele,
w jakimś suchym pustostanie.
Już nie szukają Prawdy, Dobra i Piękna,
a jedynie schronienia przed zimą,
może starego tapczanu,
na którym mogliby
położyć swoje
losy.
Chcieliby zjeść, napić się i zasnąć.
Republika
Republika słabnie, trwoni prawa i zasoby.
Z dnia na dzień pustoszeje skarb. Niczym
stają się godność, przyzwoitość, honor.
Więzi wypalone do cna. Dogasa wspólnota.
Konsulowie i pretorzy przemykają tak
szybko,
że nie sposób spamiętać ich nazwisk i imion.
Pyskate stronnictwa judzą i judzą, a trybuni
i senatorowie ani myślą o racji stanu.
Chciwi kwestorzy nabijają kabzy.
Gnuśne
legiony śpią. Edylowie mamią igrzyskami.
Apologeci przestali już składać ody, czują
niesmak, niemoc, nieuchronny koniec.
I zaiste, nie staje odwagi, nie staje
sił,
prawego sumienia, charakteru. Retoryka
cuchnie fałszem, gramatykę zastąpiła tania
jatka: półsłówka, rechot, bębny i piszczałki.
Bezradni obywatele pokrzykują jeszcze
coś
o etyce i estetyce, ale masy odmawiają
posłuchu. Troszczą się wyłącznie o swoje,
deklinują nieustannie: „meus, mea, meum”.
Proskrypcje
Słońce dopiero wschodzi. Lepidus staje w progu.
Jest zaspany. Ziewa, poprawia tunikę.
Wiąże zbyt luźne sandały.
Słyszy, że kamieniarz jeszcze pracuje.
Dłuto jęczy
i skrzypi. Pod młotem imiona, nazwiska, adresy.
Prawie wszystkie, są już na tablicach.
Paru z nich i jemu nieźle zalazło za
skórę.
Najchętniej zrobiłby to sam. Ale teraz?
Skoro jest wyrok, wyręczą go inni.
I dobrze, bo coś go żre w trzewiach, a tu trzeba
zebrać ludzi, podzielić zadania i działać
zgodnie z planem.
Stásis
Gdy Solon wyjechał, poczęli się swarzyć. Czy ciążyć musiała im ta
równowaga? Czy też zgadywali się ze sobą, by pomnażać mienie?
Równiny” z Likurgiem, Megakles z „Wybrzeżem”, a jeszcze
Pizystrat i jego „Górale”. Tłum najemników judził i podburzał?
Dlaczegóż to „pragnęli innego porządku”? Wszaknie chodziło
o dobro wspólnoty, lecz o to, kto reszcie narzuci swą rację.
Możni poczęli kryć się po domach? Chowali majątki? Aby przeczekać
wyjeżdżali z polis? Plutarch za bardzo w szczegóły nie wnika.
Powiada krótko: „Miasto stosowało się jeszcze do praw Solona,
ale już oczekiwano jakiegoś przewrotu.” Tymczasem on powrócił.
Próbował godzić, przestrzegać, miarkować. Ale, cóż mogą słowa
wobec żądzy samowładzy? Pizystrat i tak był postawił na swoim.
„Górale” i biedacy, co stracili pożyczki, wynieśli go „ponad”. To oni
przechylili szalę. Niepokornych zaś przekonali do bólu pałkarze.
Arystoteles w „Polityce” także potwierdza, że stásis i metabole politeias
idą ze sobą w parze, jak samolubna oligarchia i nieobliczalna demokracja.
Trwałości porządku nie zapewnią prawa, pisane nawet z największą
rozwagą. Rzetelna miara, rozsądek? Cóż trzymać mają, kiedy wrze ulica?
Żadni bogowie tutaj nie pomogą, bo rządy tyranom oddają głodni i niesyci,
najwięcej jednak owi obojętni. Ich milczenie cenniejsze niż głos zwolenników.
ROBERT GAWŁOWSKI (1957) — poeta, dziennikarz, krytyk, autor sztuk teatralnych, słuchowisk
radiowych i scenariuszy filmowych. Debiutował w roku 1977. Wydał m.in. zbiory
poezji: „Nie ukrywajmy tego szaleństwa” — 1983, ”Ograniczony wybór” — 1984,
„Marko Polo szuka nowej drogi” — 1984, „Marko Polo” — 1987, „Podróż chroniczna”
— 1997, „Georg — ostatnie chwile, ostatnie błyski” — 1998 (poemat o Georgu
Traklu) oraz manifest poetycki —” Książeczka o poezji” — 1997.