Bez przylepności nie ma literatury! Z Romanem Lisem rozmawia Andrzej Śnioszek

0
660
Fot. Bogdan Konopka

Bez przylepności nie ma literatury!

Z Romanem Lisem rozmawia Andrzej Śnioszek

W latach 70. i 80. był Pan aktywnym uczestnikiem życia literackiego. Jak po latach interpretuje Pan skalę zamieszania wokół „prozy nowych nazwisk”? Większość debiutujących wówczas autorów to dziś nazwiska całkiem zapomniane.

 

Fotografia © Bogdan Konopka, 1983

Ja właściwie przez długi czas nie rozumiałem, co oznaczał termin „rewolucja” w tym kontekście. Jakoś z rozpędu uważałem, że weszło w życie pokolenie powojenne, do którego należałem (1947) i zaczynamy mówić każdy po swojemu. Właściwie byłem z wszystkimi skłócony, a znałem osobiście prawie wszystkich. Skłócenie wynikało głównie z tego, że nie byłem wykształcony w sensie akademickim, natomiast posiadałem instynktowne rozumienie, do czego literatura służy i jak ma wyglądać. Pamiętam jak podczas oficjalnej dużej dyskusji literackiej (nie pamiętam gdzie, w drugiej połowie lat 70.) z udziałem Berezy, Myśliwskiego i kilku znanych starszych pisarzy, gdy bardzo podkreślano potrzebę zapisu języka tej rzeczywistości – gloryfikując tę ogólną tendencję Berezowską – przeciwstawiłem się wszystkim pytaniem „w jakim celu?”. Nie rozumiałem, dlaczego tak ważna jest wierność wobec czasu (teraz myślę trochę inaczej). Oczywiście nie szło mi o formę, bo było dla mnie jasne, że forma jest indywidualną i wręcz prywatną sprawą pisarza. Dla mnie brzmiało to jak zachęta do niczym nieograniczonego bełkotu! Wśród dyskutantów na sali była tylko jedna osoba, która miała podobne zdanie, Ewa Rode (ówczesna żona Krzysztofa Gąsiorowskiego).

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko