Krystyna Habrat
KANIKUŁA I SPRAWY WAŻNE
Znowu upał. Trudno oddychać.
I tak dzień za dniem. Już nie cieszy piękna, słoneczna pogoda. Lecz wystarczy schować się gdzieś w cieniu drzew i można rozkosznie radować się życiem.
Tylko nic się nie chce. Ani coś robić. Ani czytać. Chyba za gorąco na podejmowanie działań. A jednak podczas urlopu, gdy część z nas pozostawała w ogrodzie, bujając się leniwie na huśtawce, dziarska młódź z rozwichrzonymi czuprynami, a niekiedy w wieku zaawansowanym, bo bez czupryny, wychodziła co rano z plecakami w góry. Jedni z linami do wspinaczki, inni na treningi. Powracali wieczorem i z wielkim apetytem pałaszowali łazanki lub ryż z jabłkami na późną kolację.
To mi się bardzo podobało, bo oni robili coś ważnego.
A ja rozwiązywałam tylko kolejne sudoku z książeczki. Już z serii Trudne.
Żałowałam, ale zaczęta książka o Hiszpanii była zbyt ciężka – wagowo – aby dzierżyć ją w dłoniach przy takim upale. Druga – z poematami Byrona – szła mi ślamazarnie, bo nieco trudna dla zmęczonego gorącem mózgu. A trzecia – powieść kiedyś nowatorska, teraz okropnie smętna i nudna. Odkładałam ją i powracałam, rzucałam i … Kiedyś je wszystkie dokończę, ale gdy się ochłodzi.
Na razie mogłam się tylko skupić na kolejnym sudoku. Szło mi coraz sprawniej. Zapominałam przy tym o całym Bożym świecie. Ćwiczenie umysłu też jest potrzebne.
No właśnie. Cały czas w tyle głowy dręczyło mnie jednak pytanie, czy ja aby nie marnuję czasu. Niestety. Marnuję! Powinnam robić coś ważnego! Coś dla innych. No, użyć rozćwiczonego teraz umysłu i napisać coś dobrego. Choćby małe opowiadanie… Eeee, komu to potrzebne.?
Ale tak mnie od małego uczono. NO, NIE MITRĘŻ CZASU! ZAJMIJ SIĘ CZYMŚ POŻYTECZNYM!
Pisałam o tym nie jeden już raz. Moje pokolenie wychowywane było w idei dążenia do czegoś wielkiego, ważnego. Rodzice poświęcali życie dla dobra ojczyzny. My, powojenni, mieliśmy się uczyć i podążać ku czemuś, co określało się enigmatycznie jako: “Będą z ciebie ludzie”. Miały to być sukcesy szkolne, a potem dobry zawód, pożyteczny społecznie i ceniony. I właściwie sama nie wiem, o co to chodziło? Dotąd się często zastanawiam, co to miało być, to coś ważne, wielkie, czemu należy poświecić wszystkie swe siły, dążenia, nawet życie.
Ej, co z tego wyszło?! Nie będę tu rozważać. Wspomnę tylko o pokoleniu przedwojennym i wojennym, które dobrze wiedziało ku czemu dąży. Pracowali, uczestniczyli w życiu kulturalnym i potrafili korzystać z życia. Oczywiście, różni różnie. Jeszcze nasze mamy, starannie prowadziły dom, wychowywały dzieci wedle solidnych reguł, a spotykając się na pogaduszkach, zawsze coś haftowały, dziergały, szyły. Nie wypadało siedzieć bezczynnie z założonymi rękami. Tego samego uczyła niania młodą arystokratkę w powieści Orzeszkowej “Pamiętniki Wacławy”. Panna, siedząc przy gościach, miała mieć ręce zajęte robótką.
Różni, jak wspomniałam, żyli różnie, ale wiem z opowiadań, że przed wojną chodziło się namiętnie do kina, tańczyło na balach, dancingach, weselach i dużo się czytało. Książka wtedy była ważniejsza niż teraz. Gromadzono domowe biblioteczki, przekazywano je w spadku. Nie pytano, po co? Czytano, muzykowano, wszyscy znali każdy przedwojenny film.
Ile się ja nasłuchałam o filmie “Młody las”, o Smosarskiej i Ćwiklińskiej. Musiałam poznać tamte wzruszające przeboje: “Ta ostatnia niedziela” i “Walc Francois”…
Z okazji 100-lecia odzyskania naszej niepodległości czytam teraz książki o życiu w dwudziestoleciu międzywojennym. Jakże się niektórzy potrafili wesoło bawić, ile czasu spędzali w kawiarniach! Profesorowie matematyki z Uniwersytetu Lwowskiego w swej ulubionej kawiarni pośród żartów i trunków dokonywali najwspanialszych odkryć naukowych, co opisuje w swej książce “Genialni. Lwowska Szkoła Matematyczna” Mariusz Urbanek. Wiadomo: zabawowa atmosfera sprzyja żywszej pracy mózgu i rodzeniu się dobrych pomysłów. A ile humoru i zabawy jest w książce tegoż autora o Wieniawie. Nieco mniej w tej o Makuszyńskim.
Ach, jak to się niegdyś bawiono!
A ja rozwiązuję tylko sudoku…
1 sierpnia zapatrzyłam się we wzruszone twarze śpiewających ochoczo pieśni z Powstania Warszawskiego. Pamiętam z dzieciństwa taki wizerunek starszego pokolenia: wyprostowana sylwetka, twarz pogodna, uduchowiona, mądre spojrzenie. Takie twarze zapamiętałam. I słowa pieśni:
“Jak uśmiech dziewczyny kochanej,
Jak wiosny budzącej się zew,
Jak świergot jaskółek nad ranem,
Młodzieńcze uczucie nieznane…”
Śpiewał to pan z Warszawy na imieninach u znajomych, gdzie byłam z rodzicami, jako dziecko. Miałam może 4 lata. Po powstaniu, gdy stolica została zburzona, ten pan trafił z rodziną do naszego miasta. Miał, o ile pamiętam, córkę w moim wieku. Pięknie śpiewał, chyba barytonem. Niedługo potem wrócił z rodziną do stolicy, o której z takim przejęciem śpiewał, jak i “Najmilsza była mi bluzeczka ta zamszowa./ Pachniała tak słodko…”. I “Pamiętasz sankami jechaliśmy miła./ Śnieg padał wielkimi płatami.” Nie zapamiętałabym oczywiście tych piosenek, ale śpiewała je potem mama przy domowych zajęciach, wreszcie Mieczysław Fogg. I wszyscy podczas imienin i przyjęć.
Dużo się wtedy śpiewało po domach. “Jeszcze jeden mazur dzisiaj, Choć poranek świta”; “Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani…”; “Mówiła ciocia Zosi, że bocian dzieci nosi…” i inne ułańskie, legionowe, wojenne. Jedne smutne, inne figlarne, a wszystkie porywające, wzruszające. A w okresie Bożego Narodzenia oczywiście – kolędy!
Po latach dowiedziałam się, że ktoś naskarżył, co u nas się śpiewa i było niewesoło. Tylko nie wtajemniczano w to nas, dzieci.
Coś podobnego wydarzyło się później w innym mieście na imieninach cioci mojego męża, gdy w 1982 roku, w stanie wojennym, cała rodzina rozochociła się w głośnym śpiewie patriotycznych pieśni, tych co powyżej i innych. Cała chyba Polska wyśpiewywała taki repertuar przy różnych okazjach, w domu i przy ognisku wieczorem – wszyscy zapatrzeni w sypiące się wkoło iskry, rozmarzeni. A ciocia podczas tamtych imienin wciąż wybiegała z domu. Znów dużo później dowiedziałam się, że wyglądała przed dom, czy nie nadjeżdża zomo. Ale tam nikt nie przeskarżył.
A teraz, kiedy śpiewałam przed telewizorem powstańcze pieśni razem z Warszawiakami, bo to pieśni ogólnie znane, wzruszenie dało mi znać, że w tym jest to coś wielkiego, dla czego warto żyć.
Nie będę tego określać do końca, definiować, wyjaśniać, bo to się wie. Bywają takie podniosłe momenty, wielkie wzruszenia, gdy gardło się ściska i się czuje, że dla takich właśnie chwil warto żyć. To bywa poryw patriotyzmu, albo natchnienie przy rodzeniu się pomysłu twórczego, choćby wiersza, opowiadania, albo poruszenie przy słuchaniu utworu muzycznego, czytaniu poezji, niezwykłej prozy… I jeszcze każdemu szaremu człowiekowi dane uczucia zakochania… a czasem poczucie wielkiego szczęścia. Ja akurat wczoraj (7 VIII) świętowałam rocznicę ślubu…
——-
A w niedzielę obserwowałam, jak na leśnej polanie żółci się już kwiatami nawłoć, inaczej solidago – ta polska, tuwimowska, mimoza. Z brzóz tanecznym pląsem opadały żółte listki. Pomiędzy nimi fruwały białe motyle. Było pięknie. Aż chciało się żyć.
Krystyna Habrat