Wiesław Łuka rozmawia z Olgą Tokarczuk, Czesławem Miłoszem i Mariuszem Szczygłem o podróżowaniu w poszukiwaniu PRAWDY.

0
655

 

Wiesław Łuka

 

Wiesław Łuka rozmawia z Olgą Tokarczuk, Czesławem Miłoszem i Mariuszem Szczygłem o podróżowaniu w poszukiwaniu PRAWDY.

 

luka wieslaw   Wierzy, że „ literatura jest stworzeniem, które rodzi się w jednym języku i może odrodzić się w innym” – wierzy Olga Tokarczuk, pierwsza z polskich twórców, laureatów najbardziej prestiżowej, brytyjskiej nagrody Man Booker International Prize za książkę Bieguni (honorowane są utwory w języku angielskim). Tę wiarę wyznała dopiero co, podczas gali wręczania nagród. Na nią wpięła w uszy pod dredami kolczyki nabyte przed trzydziestu laty w Londynie, gdzie pracowała wówczas w hotelowej obsłudze; traktuje je jako szczęśliwy talizman. Teraz, w blasku fleszy, roześmiana mówi o odrodzeniu w innym języku, więc natychmiast dodajmy: również w innym czasie, bo polska premiera Biegunów odbyła się przed jedenastu laty.

 

   Tytuł książki niby kojarzy się ze sportem, ale jej narratorka (w wielu rozdziałach i rozdzialikach autorka) w jednym z pierwszych akapitów wyznaje, że biegunów nie należy mylić z biegaczami. Bieguni to ci, którzy nie znoszą bezruchu. W naszej egzystencji – pisze, że najbardziej dotkliwy jest bezruch. Przypomina pierwsze swoje zniknięcie, gdy ją, jako kilkuletnią dziewczynkę, zostawiono w domu samą i ona, pokonawszy parapet okna, udała się wieczorową porą w podróż przez pola. Zgubną filozofię bezruchu i psychologię podróżną wyłożyła kilkadziesiąt lat później, a w książce kilkadziesiąt stron dalej. Wykłada: „… Chcąc opisać człowieka przekonująco, możemy to tylko uczynić, umieszczając go w jakimś ruchu, skądś – dokądś. … To sprawia, że od jakiegoś czasu w psychologii podróżnej pojawiają się pewne idee supremacyjne głoszące, iż nie może istnieć inna psychologia niż psychologia podróżna… Znaleźć się w odpowiednim momencie i odpowiednim miejscu, wykorzystać okazję, chwycić chwilę za grzywkę, wtedy szyfr zamka zostanie złamany, kombinacja cyfr do wygranej – odkryta, prawda – odsłonięta. Nie przegapić, surfować po przypadku, zbiegu okoliczności, zrządzeniach losu. Nic nie potrzeba – wystarczy tylko się stawić, zameldować w tej jednej konfiguracji czasu i miejsca…”

   Po wielu miejscach i w różnych czasach surfuje laureatka. Recenzenci nazywają Biegunów powieścią tak, jak byłoby ujmą nazwać ją utworem z pogranicza fikcji literackiej i literatury faktu. Z cała pewnością dużo w niej narracji ewidentnie reporterskiej – tak, jak dużo mniej stron powieściowej fikcji fabularnej; nie ewidentnej zresztą. Naprawdę – trudno to ustalić. Dla przypomnienia: reportaż, jako gatunek literacki, to takie – pożyczam określenie od Olgi Tokarczuk – stworzenie, które definiuje się jako gatunek syntetyczny. Uniwersyteccy wykładowcy – medioznawczy popisują się przed studentami dziennikarstwa terminem z greki wziętym: synkretyczny. Zaleca się on do czytelnika wszystkimi walorami języka oraz zawiera w sobie bogactwo form i elementów również literackich – z wyjątkiem jednej. Opowiadanie, czy powieść, to fikcja, pisarskie zmyślenie, postaci prozatorsko wyobrażone ; natomiast reportaż, to prawda zaistniałego w realu faktu, wydarzenia, bieżącej lub historycznej akcji; to realność spraw i ludzi.

Nagrodzona książka – kilkadziesiąt opowieści, opowiastek, relacji, sprawozdań, doniesień, zajawek, notatek. Oto pierwszy tytuł: Jestem – autorka wspomina dzieciństwo niby normalne, ale gdzieś nad Odrą jakże bogate w reporterskie podpatrzenia i podsłuchania. Co roku ktoś się w niej topił – „…a to dziecko przy kąpieli w upalne lata, a to jakiś pijany, który dziwnym trafem zatoczył się na moście i pomimo barierki wpadł do wody…. Topielców zawsze poszukiwano długo i z wielkim hałasem… Według podsłuchanych relacji dorosłych, znajdowane ciała były spuchnięte i blade – woda wypłukała z nich wszelkie życie, tak zamazała rysy twarzy, że bliscy mieli kłopot z rozpoznaniem zwłok…” Po wspomnieniu komentarz: „… Stojąc gdzieś na przeciwpowodziowym wale, wpatrzona w nurt zdałam sobie sprawę, że zawsze – mimo wszelkich niebezpieczeństw – zawsze będzie lepsze to, co jest w ruchu, niż to, co jest w spoczynku, że szlachetniejsza będzie zmiana niż stałość; że znieruchomienie musi ulec rozpadowi, degeneracji… Moja energia bierze się z ruchu…” A to okruchy biografii – była kelnerką, pokojówką w ekskluzywnym hotelu, , sprzedawała książki i bilety, w pewnym małym teatrze zatrudniła się jako garderobiana; spędziła zimę wśród pluszowych kulis ciężkich kostiumów, atłasowych peleryn i peruk…

Jako psycholożka z wykształcenia i początkująca psychoterapeutka wyznała kiedyś: „… Jakże miałam badać innych, skoro samej trudno mi było rozwiązać każdy test… Szybko zauważyłam to swoje upośledzenie, dlatego na studiach, w ramach praktyki dawałam odpowiedzi na chybił trafił… ” Teraz, można powiedzieć, że na chybił trafił komponuje w opisie fakty, wydarzenia, zjawiska, miejsca i ludzi. Przyznaje się do tego, czego tylko nieliczni reportażyści nie ukrywają: „…pociąga mnie wszystko, co popsute, niedoskonałe, ułomne, pęknięte. Interesują mnie formy byle jakie, pomyłki w dziele stworzenia, ślepe zaułki. To, co miało się rozwinąć, ale z jakichś względów pozostało niedorozwinięte…” To, obejrzane i zapisane -nie ukrywa – czasami pod stołem, czasami w toalecie. W zwiedzanym w Niderlandach gabinecie osobliwości z XIX wieku ogląda ludzki płód udekorowany koralikami w roztworze formaldehydu i kaligraficznie podpisany „Fetus Aethiopis 5 mensium”. Przewiduje: „ …Te wszystkie preparaty świata czekają dnia sądnego, kiedy w końcu zmartwychwstaną…” W autobusie wiozącym ją na lotnisko w Amsterdamie słucha kobiety, która przekonuje, że ludy osiadłe, rolnicze wolą przyjemności czasu kolistego. W nim wydarzenie musi wrócić do własnego początku, zwinąć się w embrion i powtórzyć proces dojrzewania i śmierci. A nomadzi i kupcy, wyruszając w drogę, doświadczają innego czasu, który nigdy się nie powtórzy; on sprzyja ryzyku i korzystaniu z chwili. W sztokholmskim hotelu, przypadkowo spotkała Aleksandrę i przy śniadaniowym posiłku wyczuła , że ta gniewna osoba ma coś ciekawszego do opowiedzenia. Choć nie bardzo lubiła słuchać innych – Aleksandrę wysłuchać musiała. Tak to opisała: „…Prawdziwy Bóg jest zwierzęciem. Jest w zwierzętach tak blisko, że aż go nie dostrzegamy. Codziennie się za nas poświęca, wielokrotnie umiera, karmi nas swoim ciałem, odziewa w swoją skórę , pozwala na sobie testować lekarstwa, żebyśmy mogli żyć dłużej i lepiej. Tak okazuje nam przywiązanie, obdarza nas przyjaźnią i miłością…” Dowodem na to jest wielki obraz w katedrze w Gandawie. Biały baranek o łagodnych oczach i sympatycznym pyszczku, w świetlistej otoczce prosi oglądających go od wieków wiernych i turystów: adorujcie mnie; tytuł dzieła – Adoracja Baranka. Zwierzę każe skłonić się przed jego „boskim majestatem”.

To są reporterskie obrazki – miniaturki. Ale Tokarczuk komponuje Biegunów także z dużych obrazów. Opowiada historię Kunickiego i nagłego zniknięcia jego żony z małym synem po wylądowaniu promu w chorwackim Splicie, gdzie planował spędzić rodzinny urlop. Już zadomowili się w hotelu, już spacerowali nadmorskim bulwarem i pobliskim lasem, aż nieoczekiwanie mąż i ojciec został sam. Zaczął szukać zaginionych. Szybko do akcji weszł policja. Nie wiedzieć czemu – Kunicki zaczyna się czuć jako podejrzany sprawca zniknięcia żony i synka… Zaskoczenie czytelnika – urywa się narracja opowiadania – właściwie – kryminalnego. Jakiś sen zatroskanego poszukiwacza; i więcej nic? To niemożliwe! Wytrawna, obsypana nagrodami, autorka fascynującej opowieści z czasów siedemnastowiecznej Rzeczypospolitej (Księgi Jakubowe) nie może tak sobie, nagle kończyć bez zakończenia tego, co zaczęła z werwą. Na szczęście znalazłem zakończenie parę setek stron dalej, za licznymi miniaturkami i rozleglejszymi, dokumentalnymi opisami miejsc i zdarzeń. Wybieram z nich: w sprawozdaniu z niderlandzkiego muzeum („Podróże doktora Blaua”) czytamy, że ludzkie ciała są do siebie podobne, ale w niektórych fragmentach są tajemnicze; na przykład waginy są niepodobne – jedna do drugiej: „… Te są jak linie papilarne, właściwie mogłoby się używać owych wstydliwych narządów , niedocenionych przez policję, do identyfikacji – są absolutnie niepowtarzalne…”. W opowieści (fikcyjno-literackiej?) „Bieguny” towarzyszymy Annuszce, prawie żebraczce wędrującej po Moskwie, często zaglądającej do wielu cerkwi. W jednej z nich kobita robi z rozmachem znak krzyża prawosławnego przed ciemną ikoną; na niej Chrystus bez aureoli, bez korony patrzy wzrokiem, który „..Unieruchamia, hipnotyzuje… Wzrok ten jest przenikliwy, wkręca się bolesnym śrubokrętem do wnętrza głowy, nawierca dziurę w mózgu. To mogłaby być twarz nie zbawiciela, lecz tropiciela…”.

Pod koniec opasłego tomu znajduję jednak dalszy ciąg losów Kunickiego, niby bohatera kryminału. Autorka wkomponowała do książki dokumentalno – fikcyjnej opowieść o człowieku, któremu los po latach małżeństwa każe wysłuchać …głosu odnalezionej ( nie wiemy przez kogo i w jaki sposób) żony. Słuchany zatem podniesionego tonu: „… Nie odzywasz się, nie pozwalasz się dotknąć, odsuwasz się na drugi koniec łóżka, nie śpisz po nocach, nie oglądasz telewizji, wracasz skądś późno, czuć od ciebie alkohol…”. Zatem, przeczytaliśmy nie kryminał, lecz dość banalną opowieść o ludziach, którzy oboje doszli do ściany; każde do innej i stanęli do siebie plecami w opustoszałym pokoju.

Z prawdziwym wstydem przyznaję, że opis śmierci i pogrzebu Fryderyka Chopina przeczytałem po raz pierwszy w życiu, właśnie autorstwa Olgi Tokarczuk; a tych rozsianych opisów mamy zapewne sporo. Śmierć nie kojarzy się z ruchem, chyba że będziemy czytać o wędrówkach dusz. Tymczasem Tokarczuk opisuje podróż dyliżansem z Warszawy do Paryża – podróżuje Ludwika, rodzona siostra naszego geniusza, na pogrzeb brata; zatem mamy jednak wątek podróżny; jak najbardziej. Czytam więc przejmujący rozdzialik ze spolszczonym imieniem Fryderyka w tytule: „Serce Szopena”. (Sorry – mała dygresja przed prawie sześćdziesięciu laty: nasza polonistka w siedleckim liceum im. Stanisława Hetmana Zółkiewskiego, choć zwykle pobudzona patriotycznie, nakazała stosować pisownię francuską kompozytora, a jeden z kolegów na egzaminie maturalnym przy rozbiorze gramatycznym i logicznym zdania z nazwiskiem Fryderyka przeczytał przed komisją egzaminacyjną Chopina jako chłopina. Wybitna polonistka wpadła w złość, reszta komisji egzaminacyjnej w śmiech, a kolega egzamin dojrzałości zliczył). Zatem opowieść o śmierci – konający geniusz prosił, by uroczystość pogrzebową ubogacić jego ukochanym Requiem Mozarta. Spełniono to życzenie. Po pogrzebie Ludwika wracała z Paryża przemycając pod falbanami sukni podróżnej słoik z wypreparowanym sercem brata. Przy tym rozdzialiku wpadłem na pomysł przeczytać go raz jeszcze z towarzyszeniem arcydzieła Mozarta. Szybko poczułem gulę w gardle. Gdy to piszę – znów coś się dzieje w okolicy mojej krtani.

Olga Tokarczuk pisze o wszystkim, co się rusza. Jeśli się rusza, to żyje ciałem i duszą, a czasami samą duszą. Jeśli żyje to podróżuje. Jeśli podróżuje, to widzi za każdym razem inaczej. Jeśli inaczej widzi, to znaczy, że korzysta z różnych źródeł dokumentalnego poznania; czasami poznania także fikcyjnego, w wyobrażni. Jeśli z różnych źródeł, to różnie; to trzeba to inaczej opisać. Inaczej, ale zawsze – jak pisze jeden z jurorów nagrody The Man Booker International Prize – językiem skrzącym się od zdań prostych, czasami wielokrotnie złożonych, ale zawsze czytelnych, niewymagających przedzierania się przez nie, dostępnych dla wszystkich zmysłów; choć często zaskakujących aforyzmami, porównaniami, metaforami oraz innymi figurami literackimi.

Laureatka Man Booker Prize wyznaje, że jej „…energia bierze się z ruchu – z trzęsienia autobusów, warkotu samolotów, z kołysania promów i pociągów…”. Przypomniałem sobie, skąd brała się energia Noblisty, Czesława Miłosza, gdy latami pisał małe formy, które ułożył dwie dekady temu w książkę „Piesek przydrożny”. On również nie stronił od ruchu, zwłaszcza w latach młodości na Wileńszczyźnie. Pisze: „… Wybierałem się na poznawanie mojej ziemi parokonnym wozem… Poznawałem powiaty pagórków i borków. To znów puszczańskie… albo jechałem przez okolice polne i jeziorne… Jakże ciekawie tak posuwać się naprzód i popuszczać lejce… Myślałem nie tylko o ludziach, którzy tam mieszkali, także o pokoleniach piesków im w codziennej krzątaninie towarzyszących i raz, nie wiadomo skąd, prawie we śnie nad ranem, zjawiła się śmieszna i czuła nazwa: „piesek przydrożny”. Obydwa dzieła tu omawiane zostały uhonorowane tą samą nagrodą – NIKE; „Piesek…” w 1998, a dziesięć lat później „Bieguni”. I obydwa przemawiają do nas podobną formą. Krótkie medytacje, komentarze, wspomnienia, aforyzmy, obrazki, traktaty, raczej traktaciki. Kompozycja całości mozaikowa. Ktoś „Biegunów” nazwał, nie wiedzieć czemu, powieścią, „Pieska…” tak zakwalifikować nie przyszło do głowy nikomu. Tokarczuk zachęca potencjalnych czytelników „podróżą w świat, ale i w głąb siebie”. Trudno określić – których podróży więcej. Natomiast Noblista w „Piesku..” prawie wyłącznie podróżuje w głąb; w głąb siebie. Jeśli w siebie, to także zmusza czytelnika, by ten podążał za nim – by czytał w jego myślach, rozszyfrowywał jego rozważania ukryte w języku; powtarzam: ukryte. Język Noblisty – poety – nie zawsze jest czytelny; ot tak, pstryk pacami i już wszystko jasne; o nie! To język często z pogranicza prozy i poezji (proza poetycka). Już w jednym z pierwszych „kawałków”, w „Oczach” Miłosz zaprasza czytelnika do trudnej współpracy na poziomach – intelektualnym i estetycznym. Czytam: „… Oto widzisz. Pozwoliłem ci na chwilę zobaczyć kwiat nasturcji oczami motyla i być motylem. Pozwoliłem ci patrzeć na łąkę oczami salamandry. Następnie dałem ci oczy rozmaitych ludzi, żebyś patrzył na to samo miasto…” Czytam w „Starych”: „… Widok starych i brzydkich mężczyzn i kobiet, szczególnie tych staruch wlokących się o kiju. Zostały zdradzone przez swoje ciała, niegdyś piękne i taneczne, ale wewnątrz każdej pali się lampa świadomości, stąd zdziwienie: „ Wiec to jestem ja? Ależ to nieprawda”. No i jeszcze jeden z tysiąca fragmentów podróży w głąb: „… Bo są tutaj, obok mnie, w kościele, robią znak krzyża. Wstają, klękają, a ja domyślam się, że w ich głowach dzieje się to samo, co w mojej, to znaczy bardziej chcą wierzyć, niż wierzą, albo wierzą chwilami. Pewnie nie u wszystkich odbywa się to tak samo, ale jak? … Przeczyć, wierzyć i całkowicie wątpić jest tym dla człowieka, czym bieg dla konia…”. To odbieram, jako namowę Noblisty do wykrzesania z czytelnia większej odwagi i otwartości w pojmowaniu niezwykle delikatnej sfery religii; byśmy próbowali nie utonąć na głębi fanatyzmu i fundamentalizmu. A w „Psalmach” zachęta – byśmy stale rozszerzali horyzont własnej wiedzy i nie bali się usłyszeć z zewnątrz nieco więcej niż z parafialnej ambony. Oto przykład: Jezus – Zbawiciel, pochodził, jak wiadomo, z izraelskiego rodu króla Dawida. Tego właśnie króla przywołuje Miłosz (tłumacz, więc znawca Starego Testamentu) „… Znałem gorliwą czytelniczkę Biblii, która mawiała, że czyta ją dlatego, że wszystkie nasze najokropniejsze grzechy są tam podane jako zwykła tkanina życia. Jak u Dawida, który zabrał cudzą żonę, jej męża kazał zabić, a jednak zostało mu to wybaczone…”. Pytam, jak w naszych czasach często reagujemy na dużo mniej zaburzone relacje miedzy wybranym (przeważnie politykiem) przodkiem, a jego potomkiem? Jak lubimy grzebać w biografiach bliźnich i wybrzydzać nad tym, co wygrzebiemy.

Piesek biegający po piaszczystych drogach i betonowych ulicach, czasami rozśmieszy dziecko, czasami je pogryzie, szczeknie, by przestraszyć dorosłego agresora lub się obronić przed jego kijem czy butem, a najczęściej siknie dla zdrowotności i samochwalstwa; zaznaczy, że tu był. Także Noblista – poeta nie raz „siknął” i rozśmieszył czytelnika samokrytycznie. Czytam w „Skazie”: „…Poezja i wszelka sztuka jest skazą i przypomina ludzkim społeczeństwom, że nie jesteśmy zdrowi, choćby trudno było się do tego przyznać…”. Więcej jednak mamy w „Piesku…” uderzeń w bardzo poważne struny. Nie mógł przecież mistrz myśli i słowa, zarówno poetyckiego jak i prozatorskiego (w tym także publicystycznego), nie zmagać się z odwiecznym problemem PRAWDY. Przecież wszyscy mędrcy od początku świata JEJ poszukiwali – „kiedy nas nie było” i będą poszukiwać „kiedy nas nie będzie”. Czytam więc w „Poszukiwaniu prawdy”, że ona „ natrafia na wiersze i opowieści, a wtedy wstyd, bo to wszystko mitologia – ani tak nie było, ani tak nie czułeś. To sam język rozwijał swoje aksamitne pasmo, po to, żeby zakryć to, co bez niego równałoby się nic”.

Na zakończenie wypada poświęcić chwilę własnej refleksji nad refleksją Noblisty, że „poszukiwanie prawdy… to wszystko mitologia…”? Pełna zgoda, że bez „aksamitnego pasma języka” wszelkie poszukiwanie „równałoby się nic”. Ale za całą pewnością Noblista nie chciał przez to podważać senesu i odmawiać wartości samego wysiłku podczas poszukiwania? Z prawdą jest tak, jak z wieloma innymi pojęciami – na przykład ze szczęściem. Tyle jest definicji tych pojęć, ilu poważnie wysilających się na ich zdefiniowanie. Jeden z naszych prezydentów powiedział przed kilku laty: „ Z prawdą jest, jak z du… , każdy siada na swojej”. Warto więc przy okazji zauważyć, że buddyjscy mędrcy sprytnie poradzili sobie z tajemnicą pojęć PRAWDY i SZCZĘŚCIA. Nie głoszą, że są ich znalazcami i posiadaczami, ale zadawalają się od wieków ich szukaniem. Nauczają: ”Nie ma jednej drogi do szczęścia i prawdy – sama droga jest szczęściem i prawdą ( to cytat nie z „Pieska…”). Takie podejście – myślę – chyba bardziej przekonuje i łagodzi uczucie egzystencjalnej beznadziejności, niż to, co o tych wartościach mówi nam na przykład Pismo Święte: „Ja jestem PRAWDĄ… „ – i tak dalej.

PRAWDY poszukuje także Mariusz Szczygieł (też biegun), pierwszy z aktualnych mistrzów reportażu po odjęciu Ryszarda Kapuścińskiego (nie mówię o mistrzyniach tego gatunku, Hannie Krall i Małgorzacie Szejnert). Wydał przed dwoma laty książkę „Projekt: prawda”. Tom fascynujący – serial minireportaży o ludziach, także przypadkowo spotkanych (na przykład siedzących przy kasie hipermarketu). Ci przypadkowi krótko rozmawiają z reporterem, nie wiedząc, że to taki gość. Mówią o sobie lub o rzeczywistości niby banalnej, a reporter odnajduje w tym mówieniu kryształki prawdy życiowej, prawdy dnia dzisiejszego, prawdy na aktualną chwilę nie zdając sobie sprawy, że to prawda na „zawsze”. ( Za PRL, gdy polska szkoła reportażu była w rozkwicie, pojawiła się inicjatywa Aleksandra Rowińskiego (też znakomitego realizatora tego gatunku) drukowania w tygodnikach tekstów o objętości jednej strony maszynopisu. Nie mogę sobie przypomnieć, dlaczego ta inicjatywa miała dość krótki żywot). Nie wiem, jak to Szczygieł robi – on potrafi zachęcić ludzi do ciekawego mówienia, nawet nie prosząc ich o mówienie. Potrafi dostrzec w realu i bez mikroskopu to, czego inni nie dostrzegą na zamontowanym dla wszystkich gigantycznym telebimie. A jeszcze ciekawiej to opisuje, co usłyszy lub zobaczy w myśl Kantowskiego imperatywu: „ Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”; ciut bym strawestował filozofa :… nakaz moralny opisania tego we mnie. Wszyscy liczący się reportażyści powtarzają: reporter (niezależnie od płci) to taki osobnik, który widzi, słyszy i czuje tak, jak normalny śmiertelnik nie potrafi. Przeczytajmy więc parę przykładów. Podczas zwiedzania Indochin autor napotkał: dwanaście ubogich rodzin w okolicach Luang Prabang żyje (po wojnie wietnamskiej – WŁ) z wyrobu przedmiotów po bombach. Jest to ich jedyne źródło utrzymania . W „Gdzie indziej” spuentował to, co zobaczył: „ …Nie kupiłem ani łyżeczki, ani pałeczek do jedzenia ryżu– trudno byłoby jeść czymś, co zabiło człowieka…”. Czytam w „Niezgodzie na nieobecność”: Podczas spotkania z mężem nie tak dawno zmarłej wybitnej reporterki, Teresy Torańskiej:„… Leszek Sankowski zajął się tym, co kochała robić. Zadbał o dokończenie jej książki „Smoleńsk”, zajął się autoryzacją rozmów, których ona nie zdążyła zautoryzować, stworzył kapitułę Nagrody imienia Teresy Torańskiej. Mówi aforyzmem: „ Pomagam żonie w pośmiertnym życiu”. Czytam w „Dzielę ludzkość”: Podczas pocieszania przyjaciółki Julii Szczygieł uspokajał ją własnym aforyzmem : „… Wszyscy jesteśmy dla siebie tylko etapami…” Dla wzmocnienia pociechy dla przyjaciółki przywołał Jarosława Iwaszkiewicza: „… Odejdziemy tak, jakeśmy naprawdę żyli: osobno … samotni…” Dalej czytam w tym minireportażu o rozmyślaniu reportażysty nad klawiaturą komputera: „… Jedni mówią; świat do mnie nie pasuje. Drudzy: ja nie pasuję do świata. To ważna klasyfikacja… Ilustruje nasze ego… Zrozumiałem, że świat upada właśnie z powodu nadymających się ego…”

Tylko jedno moje wtrącenie się do Szczygła: Nie wierzę, by świat kiedyś miał upaść! Czytajcie jednak nie tylko Szczygła, Miłosza i Tokarczuk. Uczcie się ich na pamięć.

 

Wiesław Łuka

       

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko