Andrzej Wołosewicz
Spokojnie to tylko… niepokój
„36 wierszy o niepokoju” Joanny Bąk to kolejny tomik poetycki autorki. Jak zwykle perfekcyjnie wydany, co nie dziwi w wypadku absolwentki filologii (polskiej) z edytorstwem i komunikacją medialną jak czytamy w zamieszczonym biogramie. Twarda kolorowa okładka, dużo kolorów wewnątrz, nie ma stron czarno-białych (!), kolory zdają się być dobrane dobrze (nie będę się mądrzył, bo się nie znam), ale bardziej konserwatywny czytelnik (a za takiego się mam) może to odbierać jako zbyt przeładowane wzrokowymi wrażeniami, nie wiem, czy nie odwodzącymi od poetyckiego meritum, od słowa. Poza tym połączenie małego formatu, kilku barw i samych wierszy na jednej stronie powoduje czasami efekt taki jak na stronie 37 czy 31 – pojawienie się dość drobnej czcionki, innej niż na pozostałych stronach. Ja momentami dostaję oczopląsu, oczywiście mogę to zrzucić na swój wiek i okulary i mam nadzieję, że to jedyny powód takich akurat wrażeń. No, ale to wszystko nie dotyczy samych wierszy, więc teraz będzie już tylko, Joasiu, lepiej!
„36 wierszy o niepokoju”. Co może niepokoić, co niepokoi młodą kobietę u progu życia, kariery, szczęścia i czego tam jeszcze? Zapewne – i na to czytelnik musi uważać – należy barć tu pod uwagę niepokoje osobiste i te, które wrażliwą duszę zajmują, choć nie są własne. Ale to już wchodzimy w rejony sprywatyzowania lektury i mogę – i będę – wypowiadał się we własnym, bez pretensji do uogólnienia i rozstrzygania, który z niepokojów jest czyj.
Zacznijmy od wiersza „pokolenie”, który otwiera tomik.
na każde pokolenie
czyha jakaś apokalipsa –
przepalona lampa słońca
wojna z sąsiadem zza kontynentu
upadły liść lodowca
jakiś cyklon czasu
mała-wielka katastrofa
zwyczajna kolej nieśpiesznego losu
niedokończony posiłek
przerwany świst powietrza
cisza na której najlepiej
rosną sztuczne kwiaty
i pali się pamięć
Mamy tu – w telegraficznym skrócie, jak to często u Joanny, nie jest to poetka nadmiernie rozgadana, co cenię – nasz niepokój al., ale przecież nie tylko ją, bo pokoleniowy niepokój, który poetka próbuje nazwać i nazywa imponderabiliami najbliższej codzienności (niedokończony posiłek, przerwany świst powietrza) i tymi, które chowają się gdzieś dalej, w trudno nazywalnym tle całokształtu naszego życia, a więc upadły liść lodowca, wojna z sąsiadem zza kontynentu, jakiś cyklon czasu. Te niepokoje dręczące poetkę, ale przecież nei tylko ją, stanowiąc nasze małe-wielkie katastrofy są właściwie nieuniknione. Pisze przecież autorka o nich: zwyczajna kolej nieśpiesznego losu. Czyżby swoisty stoicyzm niepokoju? Coś w tym chyba jest, bo kolejny wiersz stanowi – wedle mego czytania – swoiste dopełnienie, egzemplifikację rozpisaną na kilka szczegółowych emocji i uczuć (to te wielkie kwantyfikatory z pierwszego wiersza).
Czytam Joannę, jak kilkoro młodych poetów po debiucie, z drugim, trzecim czy kolejnym tomikiem i cały czas mnie zaskakują tym, że… warto ich czytać: rozwijają się, coś nowego do mnie mówią, pokazują mi coś czego sam bym nie zobaczył, jak w wierszu (bez tytułu) ze trony 3:
nagle świat się obudził i wyszedł
tylko ja zaspałam
na tym przedstawieniu
i żyję dłużej niż mój żółw
słoń czy baobab
widzę rzeczy które nie śniły się
właściwie już chyba nikomu –
ani naukowcom ani ich robotom
i prawdę mówiąc
nie było o co się zabijać
w wojnach nuklearnych
nie było sensu wierzyć
w tylu bogów naraz
i ginąć za każdego z osobna
skakać na kontynent obok
i podbijać już podbity
kilka wieków temu
i po co ten głód
na połowie kuli ziemskiej
i te migracje stąd dotąd
zmniejszające śmiertelność
z powodu tego co powyżej
doprawdy nie wiem
po co to wszystko
jak i tak nic tu po nas
Być może najgłębszym spoiwem, fundamentem poetyckiej recepcji i poetyckiego zamiaru w tym tomiku, jest ten fundamentalny niepokój, niepokój ostateczny, schowany najgłębiej, a najlepiej dla mnie widoczny w wierszu „prawdziwa wolność od wszystkiego”:
kiedy już wszyscy umarli
i było tak cicho i spokojnie –
bo nie trzeba wracać
do pracy domu dzieci psa kota
bo nie trzeba śledzić tropów
zostawianych na skórze ubraniu
podłodze i wszędzie tam
gdzie zostawiają je zwierzęta
i ludzie
mogłem czuć się wolny od wszystkiego
ale nikomu to już nie było potrzebne
do życia szczęścia miłości
i czego tam jeszcze
o czym mówili specjaliści
od pracy domu dzieci psa kota
i wtedy strasznie się nudziłem
bo to jest niepokój braku: tropów, których już nie trzeba śledzić czy owych umiejętności podsuwanych nam przez fachowców (od domu, dzieci, psa i kota) a potrzebnych do życia, szczęścia, miłości i – jak finezyjnie dodaje poetka „czego tam jeszcze”. Dla mnie jest to wiersz o bliskości, o potrzebie bliskości drugiego człowieka. Joanna Bąk całym tym tomikiem zdaje się o to właśnie upominać, a może i miewać samej sobie za złe, że w tej materii bliskości mogłoby być lepiej także w wymiarze osobistym (o ile pozwolimy sobie na przeniesienie przygód i niepokojów ja poetyckiego na ja autorskie – wspominałem, że zostawiam to naszej indywidualnej recepcji). Spójrzmy na wiersz „za mąż”:
to nie mój dom w budowie
nie moja odpowiedzialność
nie moja gra
parę piersi łopatek i żeber
jak na wyciągnięcie słów
które nic nie znaczą
a zmiękczają czas
w nagrodę jest miło i przyjemnie
ale od czasu do czasu ona chce wyjść
dalej niż za poręcz łóżka
chce wyjść najlepiej za mąż
najlepiej jutro
a ja się tam nie wybieram
za żadne skarby jej ciała
za żadne zwierzęta dzieci
czy inne zmartwienia
wolę przeczekać na zewnątrz
aż jej przejdzie ten dom
To wiersz nieprzeciętnej urody. Jest w nim wszystko, co w poezji najlepsze: konkretne odniesienie do życia, do jego podstawowych problemów, nic tu nie ma wydumanego na siłę i jeszcze ta lekkość charakterystyczna dla poetyckiego pióra Joanny Bąk. Poetka porusza się tu po „polu minowym” albo możliwym „polu minowym” naszej duchowości – chyba nie muszę tego dodatkowo uzasadniać. I mimo tej potwornie poważnej tematyki, tematyki w normalnym życiu powodującej przysłowiowe pot, krew i łzy, dostajemy do czytania perełkę pozwalającą odnaleźć się w świecie poetyckiej propozycji Joanny w sposób ujmująco lakoniczny, przyjemny w czytaniu, refleksyjny w odbiorze, zaskakujący literacko – choćby owo zmiękczanie czasu jak i wszystkie pozostałe metafory, porównania i inne poetyckie środki, które tu otrzymujemy. Problematyka niełatwa a czyta się wspaniale! I oto przecież w dobrej poezji chodzi – autorzy mogą (i najczęściej muszą) natrudzić się, owe pot, krew i łzy, ale one nam, czytelnikom, już nie powinny zalewać oczu utrudniając lekturę. Naprawdę wiersz prześliczny. Ileż tu tytułowych niepokojów, zmienia się tylko sceneria, w której owe niepokoje i wszystkie wypływające z nich lęki się rozgrywają. Raz jest to jak w wierszu „corpo ratio” świat zdawałoby się pełnej ratio, w którym jednak chyba czegoś zdecydowanie brakuje, zapewne zwykłej ludzkiej racjonalności, a za chwilę wnętrze jakiegoś mieszkania z symbolicznie przekrojowym, socjologicznym niemal obrazem, „sąsiedzi”:
za ścianą głosy
zdrowaś
kurwa
stuk butelki
klawisz myszki
ten sam rytm wybija
on krzyczy ona gra
na strunach głosu dzieciak
na nerwach i na playstation
traci kolejne życie
woda kapie
prysznic deszczu
samochód odjeżdża
przyjeżdża
nie wiem
wokół mnie cisza
za głośna na uwagę
Joanna Bąk zaprzęga do swego pisania codzienność, konkretność, robiąc z niej poetycki fresk po poprzez ich swobodną transformację ponieważ rozpisuje swoje obserwacje, to swoje poetyckie podpatrywanie świata w refleksje natury psychologiczno-socjologicznej pomieszczając w nich i namysł nad – bardzo różnymi – kolorami macierzyństwa, realnego czy wyobrażonego, oczekiwanego, i miłość, która (na ogół) wszelkie narodziny poprzedza a potem rzednie. Zastanawia mnie tylko jedno, a właściwie niepokoi – myślę o przenikliwości obserwacji Joanny, obserwacji zbyt dojrzałych i pesymistycznych, pozostaje tylko nadzieja, że oddziela je od prywatności autorki cała licentia poetica i jej poetycka wyobraźnia. Że to tylko obserwacje a nie doświadczenie osobiste. A jeśli tak, wróćmy na stricte poetyckie tory. Joanna Bąk mimo niepokoju, ewidentnego niepokoju, który można znaleźć w każdym wierszu (a więc tytuł tomiku jest jak najbardziej trafny!), a właściwie nie trzeba szukać, bo jest on aż nadto widoczny, pozwala nam zachwycać się swoistą przekorą, dowcipem, którym podszyty jest jej poetycki przekaz, czasami językową dezynwolturą w wykorzystaniu i przerabianiu kulturowych klisz, także językowych. Na przykład w końcówce wiersza „nie koniec”:
to jeszcze nie koniec
choć podobnie wygląda
i podobnie boli
jeszcze trzeba się napracować
aby nie przychodzić z białą kartką
do odpowiedzi
te puste są dla wybrańców
którz
jeszcze trzeba sobie zasłużyć
na śmiertelną chorobę
lub śmiertelny samochód –
najlepiej rozpędzony i po alkoholu
y idą do nieba
a nie tam gdzie chcą
czy w pierwszych wersach wiersza bez tytułu (s.33):
obiecała że będzie
nas straszyć od śmierci
nauczyła się tego na swoich
martwych koleżankach –
jest w stanie wskazać
ich żywe przykłady
porwała się na rzeczy niemożliwe
a już na pewno zakazane
przez polityków dbających
o poprawność czasu
i krótkość emerytury
na to straszenie potrzeba powagi
wszystkich świętych naraz
a ona – choć jest po ich stronie
to straszy po naszej
bólem serca
słabym oddechem
brakiem słów
Te jej poetyckie przejścia, płynne przejścia od zaobserwowanych sytuacji do uogólniających skojarzeń, od indywidualnych zachowań do wniosków natury socjologicznej, od „małych” kwantyfikatorów życia do „dużych” kwantyfikatorów poezji. To zawsze mnie cieszy, bo najlepiej czytelniczo przekonuje mnie właśnie taka droga: od szczegółu do ogółu, takie właśnie pisanie. Dlatego, że nawet jeśli widzimy dużo, to widzimy pojedynczo, a chcąc sę tym skutecznie poetycko podzielić, musimy jakoś poza tą indywidualność postrzegania wykroczyć, przebić się ze swoim komunikatem.
Pisałem o pierwszym tomiku Joanny. Już wtedy pozostawiła mnie z nadzieją, że z każdym kolejnym tomikiem będzie nas zaskakiwać. I tak się dzieje. Oto ten tomik pozwala mi dostrzec (i uświadomić), że świat ze swoim centrum, za który uważam literaturę środka cokolwiek to znaczy), dominuje i… oddala się ode mnie, staje się coraz bardziej obcy. I wcale nie w sensie fizycznym ani w sensie możliwości obserwowania tego świata (żyję wszak w śródmieściu jednej ze stolic europejskich, korzystam z internetu), ale w sensie mentalnym, coraz mniej mnie to wszystko obchodzi, nawet coraz mniej denerwuje, bo skoro potrafię odseparować się, wyizolować ze zgiełku mego śródmieścia, to jednym z największych uzysków tej sytuacji jest właśnie radość wyniosłego ignorowania spraw, na które ma się wpływ mniej niż żaden. Nawet polemik mi się nie chce (Nietzsche mówił, że nie warto mocować się z kimś lub czymś co/kogo przez to by się jedynie niepotrzebnie dowartościowywało – zobaczcie wszak jak bardzo denerwują się ci, którym nie udaje się was zdenerwować, zainfekować swoją żółcią wylewaną na świat. Tymczasem Joanna Bąk odświeża moje spojrzenie na sprawy i tematy, które – zdawałoby się – w swoim doświadczeniu przerobiłem już na wszelkie możliwe sposoby. Pokazuje pokoleniowe różnice postrzegania tego samego, zaciekawia poetyckimi rozwiązaniami, fascynuje możliwościami języka, które pokazuje, które uruchamia, odkrywa. No to na koniec oddajmy głos Joannie, oddajmy głos poezji. Wiersz „Niebo – Piekło – Abraham”:
– Abraham – bawimy się w niebo-piekło
upinam włosy w aureolę i gram Madonnę
na skrzypcach a ty ciągle narzekasz
na swój krzyż i nie chcesz go nosić
rzeczywiście drewno tak nieestetycznie ciosane
jakby je robił znudzony Cyrenejczyk
po godzinach a nie artysta
a przecież sami artyści w zespole
najbardziej lubimy grać koniec świata
tylko widownia jest pusta –
żaden Bóg nie chce patrzeć
jak go naśladujemy
Joanna Bąk, 36 wierszy o niepokoju, Kraków 2017