Krystyna Habrat
KARTOFLANE PLACKI W MAŁYM BARZE NAD RZEKĄ
Jak to bywa pod koniec listopada, z rana sobota zapowiadała się pogodnie. Świeciło słońce, wszystko wokół jaśniało. Jednak koło południa niebo zasnuło się chmurami. Zanim po skończeniu tygodniowych porządków w domu mogliśmy z mężem wyjść, już się ochłodziło. Ale tak rzadko teraz wychodzimy. Zażyłam nawet tabletkę, żeby ból w plecach mi nie dokuczał na spacerze.
W parku jeszcze tu i tam żółciły się pojedyncze drzewa. Niektóre niczym cytryna, inne jak przyrdzewiała pomarańcza. Tylko młode sosny i cyprysy trwały niewzruszone w swej ciemnej zieleni.
Przysiedliśmy na ławce. Trochę w krzyżu mnie bolało. Pewnie od schylania się przy sprzątaniu i myciu głowy. Widać tabletka jeszcze nie zadziałała. Zapatrzyliśmy się w odkryte po opadnięciu liści dale. Obok czerwieniały krzewy berberysu.
Snuliśmy jak zwykle jakieś wspomnienia, to znów plany na święta. Chciałabym upiec kruche ciastka. I oczywiście piernik. Ten co zawsze według przepisu mamy.
Po niedługiej chwili mogłam iść dalej w kierunku rzeki. Nic mnie już nie bolało. Szłam lekka, choć wsparta na ramieniu męża.
Ludzi w parku było niewiele. Minęła nas rodzina z dziećmi. Młoda mama niosła popłakujące dziecko, a tata pchał wózek jedną ręką, drugą trzymał hulajnogę. Zdziwiłam się, dla kogo? Dziecko było chyba za małe, by na niej jeździć. No, ale nie wszystko u innych jest zrozumiałe.
Szliśmy teraz wzdłuż parkowej rzeczki, gdzie stało dużo ławek. Naprzeciw był mały bar z ogródkiem, gdzie latem wstępowaliśmy na placki kartoflane. Dziś od rzeki wiało chłodem.
– Zrobimy sobie placki w domu. Mam smak – powiedziałam, czując nagle przypływ apetytu.
– A dlaczego nie tutaj? – odparł mąż. – Tyle z tym zachodu. Tu będzie szybciej.
Uśmiechnęłam się do takiej propozycji, bo nagle uświadomiłam sobie, jak jestem zziębnięta. Muszę zjeść gorących placków natychmiast i posiedzieć w cieple!
Weszliśmy do baru. Był malutki i tylko z przodu oświetlony przez światło od dwóch okien w rogu. Przy nich był wolny stolik. Szybko go zajęłam. Zaraz za nami weszły dwie dziewczyny i rozglądały się bezradnie. Wtedy przy sąsiednim stoliku podniósł się samotny mężczyzna i ruszył ku drzwiom, tam więc usiadły.
Czekając na placki, czułam błogość, że jest mi dobrze i lekko. Rzeki ze swego miejsca nie widziałam, ale przechodzących z rzadka pod oknem ludzi. Lubię ich obserwować. Niczym się nie martwiłam. Nie bolało mnie już w krzyżu. Czułam, że wyglądam dziś ładnie, w domu czekała ciekawa książka – autobiografia niemodnego już Juliana Greena i blog znanej z internetu Jadzi z wpisem o Twardowskim. Te przyjemności odłożę sobie na wieczór.
W tej chwili zasłona w drzwiach od kuchni się poruszyła i pokazała się barmanka z tacą, a na niej talerze z plackami kartoflanymi. Pachniały z daleka. Zaczęłam rozkoszować się ich smakiem i ciepłem. Plastikowy nóż i widelec pasowały do krótkości pobytu w barze.
Panny z sąsiedztwa dostały wielkie kufle piwa. Były raczej niemłode. Ta siedząca na wprost mnie była nawet ładna, ale już zastygła w smutku. Wiało od niej rezygnacją. Druga była poza polem mej obserwacji. Pewnie umawiały się w soboty na spacery do parku. Wstępowały do baru na piwo. Zabijały tak czas i wszystko trwało niezmienne. Jedna sobota, druga, miesiąc za miesiącem, całe lata. Liczyły, że stanie się coś takiego, co przerwie tę monotonię. Ale o tym nie mówiły. Głupio się do tego przyznawać. I nie można spłoszyć losu.
Powoli rozgrzewałam się. Jadłam każdy placek powolutku, małymi kęsami, tak jak lubię jeść coś, co mi smakuje i chcę jak najdłużej czuć smak tego w ustach.
Rozsmakować się można niekoniecznie czymś wykwintnym. Niekoniecznie w wytwornym miejscu.
Pamiętam raz po pogrzebie cioci, gdy miałam lat 19, wstąpiliśmy na drugi dzień z niewielkim gronem żałobników do małego baru na brzegu morza. Należało się na chwilę schronić pod parasolem przed siąpiącym deszczykiem i wiatrem. Mieliśmy poczekać chwilę na kogoś, kto miał dołączyć. A w barze serwowali tylko bigos. Dużo starsza ode mnie córka zmarłej, zamówiła dla nas obu porcję do podziału na dwa talerze. Nie miałam apetytu, nie lubiłam bigosu, lecz gdy zaczęłam jeść duże kawały kiełbasy w kapuście i zagryzać chlebem, poczułam dławiącą rozkosz zaspakajania głodu. Chwilami spoza parasola plażowego nad stolikiem zacinały w talerze kropelki deszczu. To nie przeszkadzało. Obok po piasku dreptały mewy, zadzierając na nas głowy. Nagle podrywały się, kwiliły w oddali i wracały. Patrzyłam na niespokojne morze i tajałam zwolna z odrętwienia smutkiem.
Pamiętam to jak dziś, choć upłynęło trochę lat, jak następowała we mnie przemiana. Wielki smutek ostatnich dni po tragicznej śmierci cioci, która całkiem głupio wpadła pod pociąg, gdy chciała szybko przebiec przez plątaninę torów, powoli bledniał. Zaczęło się wyłaniać coś krzepiącego. Gorący bigos w mnóstwem kiełbasy zaspakajał mój głód i zmieniał myślenie. Już nie cierpiałam. Nie bałam się życia, ani kruchości losu, bo w tej brzydkiej pogodzie otworzyła się dla mnie nadzieja, że jeszcze niejedno dobre mnie spotka. Patrzyłam siedzącego obok w milczeniu tatę – młodszego brata zmarłej. Trwał niewzruszony w swym spokoju i powadze żałoby obok męża siostry Nie jadł nic. Poczułam w nim ostoję. Przecież nie często wpada się, jak ciocia, pod pociąg!
Nagle poczułam się niemal szczęśliwa. To nie pasowało do tej właśnie chwili w świeżej żałobie, ale byłam młodą studentką i oczekiwałam wiele od losu, któremu i ja pomogę ze wszystkich sił. I wtedy odważyłam się pomyśleć wreszcie o pewnym chłopcu…
Podobna radość wstępowała we mnie w tej chwili, gdy powoli zjadałam porcję placków kartoflanych. Od dawna nie miałam już naiwnych oczekiwań wobec losu, ale chłopiec, o którym myślałam przed laty przy bigosie nad morzem, był tu przy mnie i kończył swe placki – ciągle przystojny i dobry. Jakie to szczęście, gdy najważniejsze marzenia się spełniają! Inne sprawy można sobie darować!
Teraz za oknem baru przeszła rodzina, którą wcześniej widziałam. Dziecko spało już w wózku, który pchała teraz mama, a na hulajnodze jechał sobie tata. Ciekawe, chwytał się tak każdego sportu, czy realizował jakieś dawne marzenie?
Nagle przypomniała mi się opowieść mojej babci, gdy przyjechała do nas na trochę, jak byłam w klasie maturalnej.
Pomagała mamie w pracach domowych, krzątała się ochoczo, a gdy tylko mogła, lubiła sobie usiąść na skrzynce z węglem blisko pieca kuchennego i coś czytać. Zerkała przy tym, czy zupa się gotuje, podnosiła fajerki, by dorzucić na ogień węgla i dalej zagłębiała się w książkę. Sięgała nawet moje lektury szkolne. Wszystko lubiła poznać. Potem opowiadała mi o tym. Z jej właśnie opowieścią skojarzył mi się widziany przed chwilą za oknem baru mężczyzna na hulajnodze.
Babcia opowiadała, jak raz w radio stary człowiek opowiadał o swym dzieciństwie, gdy bardzo pragnął mieć rower. Długo marzył, że dostanie go na gwiazdkę. To na urodziny. Wreszcie na koniec roku za dobre stopnie. Bardzo tego chciał. Ale jego rodzina była uboga i dostał tylko nową koszule albo skarpety. Był ogromnie zawiedziony, ale nikomu o tym nie mówił. Całe lata stał mu w pamięci ów rower, którego nie dostał. Ani na gwiazdkę, ani na urodziny. Nigdy nie zdradzał się ze swym rozczarowaniem, tylko wsadzał nos w książki i jeszcze więcej się uczył. W milczeniu też podejmował się wszelkich robót w domu. Szybko zaczął pomagać finansowo rodzinie. Udało mu się zdobyć dobry zawód i po latach się wzbogacił. Dawno mógł sobie kupić wymarzony rower. Nawet niejeden, bo miał samochody, posiadłości, bogactwa. Tylko nic go już tak nie cieszyło, niczego tak bardzo nie pragnął, jak kiedyś roweru. A ten nie był mu już potrzebny.
Zjedliśmy placki kartoflane, wypiliśmy herbatę i trzeba było wreszcie opuścić ciepły bar.
Na dworze było szaro i mgliście, nadciągał zmrok i chłód od rzeki. Coraz mniej widziało się przechodniów. Nieprzyjemna aura.
Ale ja szłam rozradowana.
Krystyna Habrat