Michał Piętniewicz – Zmierzch złotego czasu

0
207

Michał Piętniewicz

 

Zmierzch złotego czasu

 

            Ten zbiór opowiadań był pisany w czasie, kiedy polska myśl i kultura była otwarta na rytmy transcendencji, jakby były one oczywistością. Poszukiwanie Boga wtedy nie było czymś wstydliwym, wątpić znaczyło wiele, ale wątpić i chcieć wierzyć jednocześnie było w cenie najwyższej i najbardziej pożądanej.

Trapieni wątpliwościami agnostycy i ci wierzący gorliwie i naprawdę zasiadali przy wspólnym stole pijąc to samo wino. Dookoła stołu zasiadała czołówka pisarzy polskich namaszczonych przez ówczesny salon kulturalny. Wśród nich był Paweł Huelle, którego „Weiser Dawidek” został przez Jana Błońskiego ogłoszony najważniejszą, polską powieścią współczesną.

Huellego postrzegam głównie jako pisarza „złotych lat dziewięćdziesiątych”, w których nawet konserwatywni księża nie kryli się z tym, że czytają „Gazetę Wyborczą”. Dla piszącego te słowa były to również czasy niezmiernie ciekawe, czasy literackiego dojrzewania, kiedy pisarze tacy jak Pilch, Stasiuk czy Huelle właśnie, odegrali niebagatelną rolę, wpływając na jego raczkującą jeszcze wtedy intelektualną formację.

            Z czym kojarzy się mi się Paweł Huelle? Przede wszystkim z Gdańskiem, a jeśli z Gdańskiem to automatycznie z Gunterem Grassem i jego „Trylogią Gdańską”(w skład której wchodzi „Blaszany Bębenek”, niezaprzeczalne arcydzieło literatury światowej). Z kim jeszcze? Ano z Bohumilem Hrabalem i czeskim, nieco absurdalnym poczuciem humoru. Czytając „Listy do Kwiecieńki” w parku Jordana w Krakowie, jako bardzo młody, samotny i nieszczęśliwy student, doznawałem epifanii jesiennych, kiedy czytałem jak Hrabal pisze zajmująco o epifaniach Miłosza swoim poetyckim, jedynym w swoim rodzaju, oryginalnym idiomem pisarskim. „Mercedes-Benz” Huellego nosi przecież podtytuł „Z listów do Hrabala”. Warto tutaj jeszcze wspomnieć Tomasza Manna i jego „Czarodziejską górę”, filozoficzną przypowieść o życiu i śmierci, które zanurzone są w czasowych rytmach świata, historii, balansując stale między zmiennością a niezmiennością, prawdą postrzeganą relatywnie a esencjalnie, konserwatywnie. Huelle napisał wariację na temat „Czarodziejskiej góry” , do której się przymierzam, a której tytuł „Castorp”.

To wszystko składa się na portret, by tak rzec, polifoniczny pisarza. Polifoniczny w sensie Bachtinowskim, bowiem ceną jaką płaci się za odbiór z pewnością nie jest poznawczy chaos.

Portret pisarza Huellego bowiem składa się z kilku wyrazistych, barwnych kresek.

Poczynając od miejsca urodzenia, czyli Gdańska, w którym pisarz osadza fabułę swoich opowieści. Wskazuje to na sferę, którą Weil nazwała sferą metaxu, zakorzenienia. Huelle swoich korzeni się nie wstydzi, on je uwyraźnia, klaruje, on zaprasza do uczestnictwa. W rzeczy samej określenie „literatura małych ojczyzn” jest jednym z wielu, które pasowałoby do dookreślenia literaturoznawczego miejsca Huellego na mapie historycznoliterackiej. W tym paradygmacie, dodajmy, lokowaliby się również tacy pisarze jak Pilch, Stasiuk, Tokarczuk, Pilot, czy zdecydowanie największy z nich, Wiesław Myśliwski.

Również Andrzej Kuśniewicz ze swoją miłością do Galicji za panowania dobrotliwego cesarza Franciszka Józefa w pewien sposób, choć na innych zasadach, poprzedzałby ten teren literackich peregrynacji.

Od Grassa Huelle pożycza jednak nie tylko Gdańsk, ale również specyficzne widzenie świata, które najsilniej dojdzie do głosu w „Weiserze Dawidku”. Nie tylko bowiem mit utraconej ojczyzny, spalonej Arkadii, nie tylko głębokie, metafizyczne podróże do kraju lat dziecinnych łączą Huellego z Grassem. Również język jako główny budowniczy utraconego świata, który balansuje na granicy tradycyjnego, fabularnego „ględzenia”, a plastyczną, miejscami malarską nawet, z ducha „Pana Tadeusza” opowieścią o przeszłości (scena walki kogutów z opowiadania „Wuj Henryk” w omawianym zbiorze „Byłem samotny i szczęśliwy”), przywodzi na myśl prozę balansującą na granicy poetyckości i tym samym odświeżającą tejże prozy najlepsze tradycje(Buczkowski, Haupt, Odojewski).

Z kolei od Hrabala Huelle pożycza nie tylko poezję w prozie, czyli język, którego rola jest przede wszystkim kreacyjna, ale wzbogaca swoją opowieść stylem ironiczno-czułym, stylem „czułego barbarzyńcy”, który światu przygląda się z domieszką humoru nie pozbawioną jednak nostalgii i tęsknoty za nie dającą się odzyskać przeszłością.

Od Manna natomiast Huelle zapożycza coś bardzo istotnego, bez czego jego proza nie mogłaby nosić miana wysokiej. Chodzi mianowicie o metafizyczne odczuwanie świata, filozoficzne pogłębienie i uogólnienie, a także problem czasu i przemijania, zanurzenia ludzkiego istnienia w czasowych rytmach życia i śmierci (tutaj rysuje się z kolei podobieństwo z Myśliwskim), które to zabiegi czynią człowieka istotą otwartą na szyfry transcendencji.

To określenie Jaspersa jest oczywiście nieprzypadkowe, ponieważ narrator Huellego nigdy nie wypowiada wprost swojego przywiązania do wiary, Boga, chrześcijańskiej tradycji. Jego metoda może być raczej nazwana metodą artysty wątpiącego, ale chcącego wierzyć i ufać, że w świecie, pomimo absurdu i chaosu (a może właśnie dzięki niemu?), panuje ukryty porządek.

Życie ludzkie zawiera w sobie ukrytą głęboko strukturę, którą można określić jako transcendentną, boską, bądź też po prostu głęboko ludzką, w której kontakt między ludźmi jest potrzebny i konieczny, w której istnienie, pomimo niezbędnej dawki samotności, potrzebuje innych ludzi.

Bo też narrator Huellego to prawie zawsze osoba (przeważnie mały chłopiec) stojąca z boku, przyglądająca się raczej światu uważnie, aniżeli uczestnicząca w nim. 

            Tak jest właśnie w zbiorze opowiadań „Byłem samotny i szczęśliwy”. Poznajemy przede wszystkim małego chłopca i jego opowieść o dzieciństwie spędzonym w Gdańsku. Wielka historia przeplata się tam z codziennością, i choć jej wpływ jest widoczny, jednak Huelle wyraźnie zdaje się mówić, że nie dotyczy ona życia zwyczajnych, przeciętnych ludzi z ich odwiecznymi problemami: pierwszą miłością, pierwszą wódką, przyjaźnią, relacjami rodzinnymi, podróżami, młodzieńczymi marzeniami, awanturami i przygodami.

Blask, który widać, opalizuje właśnie w świetle ironiczno-czułym, w którym, choć wiele jest na serio, jednak nic tak naprawdę do końca na serio nie jest. Narrator chce nam chyba powiedzieć, że życie jest tak przerażające i absurdalne w swojej ukrytej istocie, że skutecznym panaceum na jego ciemność i groźną niezgłębialność jest właśnie czuły śmiech, delikatna ironia i humor, dystans czułego barbarzyńcy, który równocześnie staje się kimś w rodzaju nienachalnego mędrca, nauczyciela życiowej mądrości.

Jednak to nie siła mocnych argumentów stanowi o specyficznej pozycji narratora opowieści Pawła Huellego, ale paradoksalnie jego słabość, bezbronność, niewinność, delikatność.

Jawi się on bowiem jako osoba skażona niewybaczalnym sentymentem, która pragnie za wszelką cenę odzyskania cudownych lat dziecinnych. Przeszłość zmartwychwstaje na kilka istotnych momentów zamieniając się w plastyczną, malarską opowieść o minionym świecie i życiu.

Jednak daje się wyczuć w opowiadaniu „Wuj Henryk”(jedne z najlepszych w zbiorze) rodzaj pęknięcia między tym, co było (niewinne, trochę nieporadne, a przez to piękne właśnie dzieciństwo), a tym, co jest (moment studiów, zmiana w głównym bohaterze). To opowiadanie oparte jest bowiem na dialektyce zmiany i niezmienności (vide „Czarodziejska góra” Manna), w którym niezmienność jest reprezentowana przez tytułowego wuja Henryka (świat się zmienia, wuj Henryk nie) a zmiana przynależy do głównego bohatera, który ewoluuje w czasie stając się po prostu innym, dojrzalszym, pewno również odważniejszych i dzielniejszym człowiekiem.

Szalona, zimowa i do tego bardzo śnieżna eskapada górska, którą inicjuje wuj Henryk, zamienia się w rodzaj wydarzenia wyjętego z czasu, sytuującego się w zamrożonym „pomiędzy”(czasem który jest, a czasem, którego nie ma). Stąd wątpliwości głównych bohaterów, czy wydarzenia w górskiej chacie (śpiewy i picie wódki przez chłopów, w końcu walka kogutów), w ogóle miały miejsce.

Czy nie był to przypadkiem sen o tym, co nie istnieje, a co powinno się wydarzyć?

Czy przeszłość jest faktem, czy raczej mirażem, zależącym głównie od naszych możliwości percepcyjnych? Czy świat jest, czy wydaje się? Czy jesteśmy żywi, czy należymy raczej do państwa cieni, które przez całe życie pragną światła, dążą do maleńkiego promyczka w ciemności?

Ognia lampy naftowej w górskiej chacie, albo światła wieczornej lampy, przy której ojciec głównego bohatera pije wieczorną herbatę patrząc niestrudzenie w ciemność za oknem. Kogo tam wypatruje? Dobrego ducha czy diabła? A może eterycznej zjawy, zapomnianej miłości z dawnych lat? Te właśnie momenty niedopowiedzenia, czy jak wolałby Ingarden niedookreślenia, stanowią o sile prozy Huellego, która niejako wchodzi w po Bachtinowsku pojęty dialog z czytelnikiem, współpracuje z nim, nie naucza go, może jedynie wskazuje małe punkty orientacyjne, lecz przede wszystkim pozostawia miejsce na swobodny dryf wyobraźni, wariację na przedstawiony temat.

Te wszystkie lekkie, wręcz frywolne elementy, eteryczne strzygi i widziadła rozwibrowanej wyobraźni pisarza po sąsiedzku wchodzą w dziwną interakcję ze sprawami dla życia ludzkiego najważniejszymi.

Pytania, czy Bóg istnieje, czy dusza jest nieśmiertelna, choć podlane sosem czuło-ironicznej, lękającej się patosu lekkości, nie tracą jednak swojego wymiaru serio. W opowiadaniu „Szczęśliwe dni” jeden z bohaterów tak odpowiada na indagacje bohatera:

-”A czegoś ty się czepiasz mnie jak pijany płotu i to akurat w taki dzień? I co ja mam tobie odpowiedzieć? Że śmiertelna? Że nieśmiertelna A na hujnia mnie z taką dialektyką! (..) Jak ja powiem „wieczna” to ty zaraz: „nie istnieje”. A jak powiem „śmiertelna”, to ty zaraz: „może jednak nie całkiem śmiertelna?”. W tych sprawach ludzie nigdy nie zgadzali się do końca i tak durnieli, że z tej gorączki podpalali stosy albo i całe miasta. A nam co do tego? Ważne, by wspomnieć przyjaciela i wypić jego zdrowie” .

Huelle proponuje chyba „porozumienie ponad podziałami”, przywołuje okrągły stół „złotych lat dziewięćdziesiątych”, przy którym literacki salon siedział i pił albo wino (byle nie to od prałata Henryka Jankowskiego) albo najlepsze wówczas, przywodzące na myśl zmysłową, nieukojoną tęsknotę za minionymi czasami, piwo EB.

Nieważne chyba jest to, jak jest naprawdę, bo tego nikt nie dojdzie. Tajemnica ma to do siebie, że pozostaje niewyczerpana i niezgłębiona, zadaniem człowieka na ziemi jest natomiast cieszyć się życiem, chwilą i w miarę możliwości nie przeszkadzać innym w tej radości. Tutaj jak nic kłania się pragmatyzm Nietzschego i wszystkie konsekwencje z niego wyciągnięte, w tym ta nieśmiertelna, powtarzana wtedy do znudzenia fraza: „żyj i daj żyć innym”.

Bóg to nieosiągalna tajemnica, do której zbliżamy się błądząc, po spirali, klucząc ścieżkami krętymi, heretyckimi, niejasnymi, czasem zakazanymi i wyklętymi, omijając drogę prostą i siermiężną jak myśl pobożnego chłopa.

Bo też modna była wtedy komplikacja rzeczy prostych, jak Miłosz określił, sięganie do prawego ucha lewą ręką, inteligentna ironia, delikatność, dystans, humor, lekkość i jednoczesna (jakby naturalnie z tych cnót płynąca) pogarda dla ciemnogrodu, Radia Maryja, ludzi pobożnych w sensie prostym, siermiężnych jak konstrukcja śmiertelnie zagrażającego demokracji cepa.

Wtedy pisarze „salonowi” (Pilch, Stasiuk, Tokarczuk) i właśnie Huelle pili przy jednym stoliku to pyszne piwo EB, zjednoczeni przez własny smak i pogardę dla tych, którzy myślą inaczej przy jednoczesnej miłości skierowanej ku temu, co inne, obce i jakże przy tym w końcu ludzkie.

Byłem świadkiem największej siły Salonu. Pamiętam jak dzisiaj, kiedy dyżurny krytyk „Tygodnika Powszechnego”, Marian Stala, na krakowskim rynku, wśród gołębi, w lekko skrytym za szarą chmurą słońcu, na tle pomnika Adama Mickiewicza, objawiał niezwykłą siłę poezji tkwiącą w nie dającej się podrobić frazie Jerzego Pilcha. Pamiętam peany na cześć Bronisława Maja, ukryte w akapitach felietonów Pilcha i książek krytycznych Stali. Pamiętam wtedy ową atmosferę salonowej metafizyki, metafizyki sowicie skrapianej nieśmiertelnym jak dusza piwem EB.

Wszystko było wtedy napięte do granic, literatura była sprawą garstki wybranych do wielkich zadań geniuszy, sterników niezbyt rozgarniętego narodu, któremu trzeba pokazać jak myśleć, jak żyć, jak właściwie i prawdziwie kochać.

            Jakże wiele i jednocześnie mało zmieniło się od tamtych czasów! Poprzez wynalazek internetu każdy może być pisarzem, nikt nie boi się formować niezależnych sądów, na spotkania z pisarzem nieznanym (nieuznanym albo uznanym przez taką czy inną opcję polityczną), przychodzi czasem więcej osób niż na spotkania z Pilchem czy Stasiukiem, nie mówiąc o Vardze, Witkowskim, czy innych koryfeuszach jedynie słusznej mody na polityczną poprawność i umiłowania tego, co obce i inne przy jednoczesnej pogardzie dla „tumanów”, którzy chodzą do kościoła co niedzielę posłuchać słowa Bożego, czy nie daj Bóg już, włączają  popołudniami rozgłośnię Szatana.

            Tak. Paweł Huelle to bez wątpienia wybitny pisarz swoich czasów. Czytam go, bo dzięki niemu i ja powracam do moich złotych lat młodzieńczych, w których wszystko było jaśniejsze, w których po raz pierwszy, nad moim rodzinnym Dunajcem, wraz z paczką moich najlepszych kolegów, upiłem się złotym, nieśmiertelnym jak dusza piwem EB.

            Paweł Huelle od pięciu lat nie wydał żadnej, nowej powieści. Jego ostatnia książka, „Opowieści chłodnego morza” została wydana w roku 2008. 2008 rok to, pamiętam, najbardziej intensywna, ale jedna z ostatnich fal najmodniejszego wówczas intelektualnego kierunku: postmodernizmu. Miał on dawać szeroką wolność twórczą, rozplenienie znaczeń na powierzchni tekstu, dezynwolturę pisarską, a także zupełne uwolnienie od wszystkich powinności moralnych, które nie należą do dziedziny literatury, tekstu, lecz tak znienawidzonego przez postmodernistów świata i życia, którym literat prawdziwy, uwagi poświęcać zbytniej nie powinien pod groźbą najgroźniejszej anatemy: anachronizmu i konserwatyzmu. W 2008 roku w krakowskim wydawnictwie Znak, ukazał się „Traktat o łuskaniu fasoli” Wiesława Myśliwskiego, powieść zdecydowanie idąca pod prąd wszelkich mód intelektualnych, jednocześnie wystawiająca tym modom bezlitosną diagnozę (czasy współczesne to choroba, zanik więzi między ludźmi, samotność, w końcu anonimowa, bezosobowa śmierć) otwierając jednak furtkę nadziei na to, co w życiu najważniejsze: miłość, która ujawnia się tajemniczo w szyfrach transcendencji.

            Paweł Huelle od pięciu lat milczy. Niech to milczenie posłuży za diagnozę współczesności.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko