Piotr Wojciechowski – O demografii urojonej
Wspomina się jeszcze czasem o misyjnej stronie aktywności społecznych środków masowego przekazu. Każdy pisarz gotów jest głośno wołać o tym, że Telewizja, którą włada naród, powinna przypominać narodowi o konieczności czytania książek, bo to jest dla człowieka cywilizowanego równie ważne jak mycie uszu. Nie ma ważniejszej misji niż takie wołanie. A po cichu każdy pisarz marzy, aby przy okazji panowie i panie z telewizora pokazali narodowi książkę, którą pisarz właśnie wydał.
Patrzę na sprawy realnie i widzę, że chociaż jestem suwerenem, nie mam wpływu na narodową czy jakąkolwiek telewizję. Ale przecież ja, pisarz, też mogę mieć swoją misję. Mam ją, to oczywiste. A jaka jest moja misja poza pokazywaniem narodowi moich książek? To ostatnio robiłem jak potrafiłem. Myślę, że jest moją misją, abym sam czytał książki, a szczególnie te książki, których już nikt nie czyta.
Zanurzyłem się ostatnio w grubą powieść norweskiego autora Trygve Gulbranssona „Dziedzictwo na Bjoerndal”. Mało kto tę książkę czytał. W latach trzydziestych inna powieść Gulbranssona zdobyła światową sławę – „Lasy wiecznie śpiewają”. „Lasy…” wydano i czytano w Polsce w roku 1938. Kiedy rok później wydano u nas powieść „Dziedzictwo na Bjoerndal”, Polacy mieli już co innego na głowie. Książka przetrwała jednak wojnę, mam taki rozlatujący się egzemplarz z 1939 roku. Po wojnie obydwie powieści ukazały się w jednym tomie w 2013 roku.
Po co o tym piszę? Aby zwrócić uwagę, że czytanie książek mało czytanych, zapomnianych, ma kolosalne znaczenie dla polskiej demografii. Mówi się, naród wymiera, starzeje się, trzeba wspomóc rodziny. Program rządowy „500 +” to wyraz takiej troski. Pięknie, ale przecież rodzina to coś więcej. To wszystkie pokolenia związane węzłami krwi, ale także przyjaciele, także biblioteka. Czy można akceptować model rodziny bez biblioteki? A jeśli serio myśleć o bibliotece, to oczywiste – biblioteka rodzinna, w której książki są czytane. Rodzina żyje więc w środowisku, w tłumie postaci literackich z książek własnych i pożyczonych od przyjaciół. Dzieci wychowujące się w takiej rodzinie są szczęśliwsze, a do tego cenniejsze dla społeczności od tych nieboraków wzrastających w rodzinach bez książki.
Mówiąc najbardziej serio – bohaterowie powieści czytanych w Polsce są częścią narodu. Podatków nie płacą. Niczego nie produkują. Ale nie można powiedzieć, aby nie mieli oni wpływu na wynik wyborów, nie można powiedzieć, że ich jakość moralna nic nie znaczy dla obronności kraju. Tak, to pewne – każda postać z książki jest osobą, jest kimś, kto ma swój los, swoją wolność, swoje grzechy i marzenia. Demografowie nie liczą tych postaci, nie podają ile ich na kilometr kwadratowy.
Zaludnienie kraju osobami fikcyjnymi to ważny fakt kulturowy. Ich obecność coś zmienia. Francja może być dobrym przykładem. Potomkowie Arabów, Tuaregów, Afrykanów, uczą się we francuskich szkołach, że o nich pisał Juliusz Cezar, kiedy opisywał swoje walki z Gallami. Dziewczyny z Martyniki i Polinezji grają w sztukach Moliera i Racine, czarnoskórzy młodzi reżyserowie kłócą się we francuskiej telewizji o ekranizacje Flauberta czy Borysa Viana. Przez najbliższe dwadzieścia, trzydzieści lat młodzi Ukraińcy będą przyjeżdżać pracować w Polsce na budowach, młode Ukrainki będą sprzątać u nas, rwać porzeczki, zbierać truskawki. Czy nasza kultura wchłonie ich przez procesy asymilacji? Czy wyjdą im na spotkanie postacie z polskiej literatury i literatury światowej przetłumaczonej na polski? Myśląc o tej przedziwnej demografii urojonej nie przestaję spoglądać na nią poprzez książkę którą napisałem kilka lat temu, a która dopiero teraz trafia do czytelników. Jakimi osobami zaludniam przestrzeń życiową Polaków?
Parę dni temu odwiedził mnie młody poeta śląski – Jan Baron. Zrobił ze mną wywiad, opublikuje go, ale nie będzie chyba skandalem, jeśli równolegle przedstawię już dziś kilka pytań i odpowiedzi. Dlatego, że rozmawialiśmy i o tym, jak bardzo postać z książki staje się osobą, partnerem rozmowy, wzorem lub ostrzeżeniem:
Pyta Jan Baron:
___Spotkanie chrześcijaństwa z islamem przedstawił Pan w swojej najnowszej książce zgodnie z konwencją świata na opak. W fikcyjnym Dżamijabadzie wyznawcy Koranu ochoczo poddają się chrystianizacji. Czy taka wizja świata – nie takiego jaki jest, ale jaki mógłby być – wynika z Pana sprzeciwu wobec tego, że dziś chrześcijanie często ustępują pola islamowi, kapitulują bez podejmowania próby wypracowania kompromisu?
Odpowiadam:
O tym pisze Jean Raspail w Obozie świętych. Ja przedarłem się w jakieś piwnice podświadomości zbiorowej. Mamy dość kłopotów z Islamem, wystarczy, chcielibyśmy teraz, aby ci brodacze po prostu poszli z nami na Pasterkę. A kobiety w zasłonach na Wielkanoc święciły z nami pisanki. Jesteśmy gotowi ich kochać jako bliźnich, ale boimy się, że oni nie zrozumieją tej miłości, przyjmą ją jako objaw słabości, głupotę. Miłość zawsze jest marzeniem o wzajemności.
Kolejne pytanie:
Bohaterkami Strychu Świata są silne i zaradne kobiety – Glorenda, Blandi, siostra przełożona Plusquamperfekta. Otaczający je mężczyźni, może z wyjątkiem – co znaczące – księdza Władeczka Dopucha i wyznawców islamu, są safandułami. Kryzys męskości to jeden z problemów współczesnej kultury?
Pewnie tak. Mężczyźni z lenistwa wynaleźli technikę. I teraz nudzi ich doglądanie maszyn, nie wiedzą co ze sobą zrobić, jak okazać się godnymi kobiet. Nie ma już szans, aby przywlec do domu upolowaną zwierzynę i być wspaniałym. Ale w „Strychu” stary montażysta filmowy – Żmudzin jest OK. Ej, chyba nie on jeden. Upomnę się jeszcze o kapitana wiślanej pychówki wiozącego bohaterów z Kazimierza do Janowca.
Pytanie Jana Barona:
Uczciwy i jednocześnie chytry ten montażysta. Wielu Pana bohaterów ma swoje pierwowzory w rzeczywistości. Czy tak jest i w tym wypadku?
Wszystko ma swoje pierwowzory – księgi objawione mają pierwowzory w Absolucie, pozostałe w rzeczywistości. Rzeczywistość nie może jednak pojawić się na kartkach in crudo, zawsze podlega mechanizmom postrzegania selektywnego, pamiętania, intelektualnej i intencjonalnej analizy, twórczej rekonstrukcji, podświadomej cenzury, mitologizacji, preparowania dla manipulacji etc.
Pisarz nie zawsze zdaje sobie sprawę, jakimi drogami dochodzi do tego, co Czytelnik znajdzie potem w tekście. Zmienia i poprawia, aż jest zadowolony. Nie obchodzą go nazbyt źródła zadowolenia.—
Na tym kończę cytowanie wywiadu, muszę bowiem dodać, że wracając do swoich utworów bywam gorzko niezadowolony, a źródła tego niezadowolenia są dla mnie ważne. Dlaczego?
Dlatego właśnie, że fikcyjne osoby mieszają się w tłum osób rzeczywistych, wtrącają do rozmów, nawiązują romanse, uczestniczą w spiskach. Iluż to Polaków Kmicic wychował do brawury, iluż Conradowski Nostromo uczył odpowiedzialności, ilu Cezary Baryka podpowiadał jak podejmować los tragiczny?
Czuję się więc odpowiedzialny za te osoby, które wyszły z moich książek, tak jakby to byli wyzwoleni na mistrzów czeladnicy z mojego warsztatu. Czy nie partaczą swojego spotkania z ludźmi? Muszę jeszcze przyznać, że wśród postaci literackich, które puściłem w świat jest osobliwa kategoria – osób niedokończonych. Do celów dydaktycznych napisałem trzy małe zbiory miniatur prozatorskich – „Fabuły przybłąkane”, „Fabuły podmiejskie” i „Zmyślenia naprędce”. Nie próbowałem ich drukować. To są historie, które się zaczynają i urywają. Występują w nich nie postacie, ale ledwie jakieś zarysy, cienie, epizodyczne rólki. Te historie mają tylko początek. Służą do tego, aby adept sztuki pisarskiej nie powiedział – „ale nie wiem od czego zacząć”. Studenci mają więc dopisać ciąg dalszy i piszą. Rok po roku te niedokończone szkicowe persony obrastają ciałem, wdają się w awantury, doświadczają tragedii, albo błaznują w groteskowych kostiumach. Nie ma ich, a są wielokrotni, ich życiorysy rozgałęziają się w nieskończoność.
Martwię się, że jednak odpowiadam za nich, tak jak biologiczna matka nie rozstaje się z myślą o losie podrzuconego dziecka. Myślę o nich i czasem przychodzi mi do głowy, że chętnie usiadłbym ze starym Dagiem, bohaterem powieści Gulbranssona, norweskim chłopem, bogaczem, patriarchą, oszczędnym w słowach samotnikiem. Usiadłbym w jednej z tych kurnych chat zatopionych w morzu leśnego szumu północnej Norwegii. Usiadłbym i spytał, jak to jest, być kimś zmyślonym. Usiadłbym i spytał, czy mam brać na sumienie losy ludzików z „Fabuł przybłąkanych” i innych szkolarskich miniatur. Przecież to ćwiczenia tylko, zadania z treścią.