Dariusz Pawlicki – A. D. 1757

0
158

DARIUSZ PAWLICKI


 

A. D. 1757

 

„Stulecie to z konieczności suma wszystkich poprzednich stuleci

i nie może być niczym innym, niż jest”, Benjamin Constant

 

 

      W październikowe chłodne popołudnie stałem na polnej drodze łączącej Lutynię z Błoniem. W oddali widziałem cokół będący pozostałością po Kolumnie Zwycięstwa wzniesionej w 1852 r. dla upamiętnienia wielkiego sukcesu militarnego króla pruskiego Fryderyka II zwanego (najzupełniej słusznie) Wielkim. Przede wszystkim jednak interesował mnie lekko pofałdowany teren rozciągający się między Lutynią, Wróblowicami, Błoniem, a Radakowicami. Na nim bowiem rozegrały się najistotniejsze fragmenty bitwy, która przeszła do historii jako bitwa pod Lutynią.

 

      O świcie 5 grudnia 1757 r. wojska austriackie (ok. 65 tysięcy żołnierzy), dowodzone przez księcia Karola Lotaryńskiego, zajęły pozycje między Mrozowem a Zakrzycami, na długości około 8 km. Były już gotowe do walki, gdy od strony Środy Śląskiej nadciągnęły wojska pruskie (ok. 35 tysięcy ludzi). Dowodził nimi wspomniany król.    

      Dzień był mroźny. Zmarzniętą ziemię pokrywał śnieg. Nie padał jednak tego dnia. Za to długo utrzymywała się mgła. Sprzyjała ona szczególnie Prusakom.

 

*

      Już od dawna, gdy czytam opisy bitew, bez względu na to, kiedy się rozegrały i kto brał w nich udział, na plan dalszy schodzą sprawy dotyczące zastosowanej taktyki, celów zakładanych przez strony, skutków bitwy dla wojsk zwycięskich i dla pokonanych. Tak jak i opisy uniformów, uzbrojenia, struktur organizacyjnych stron, formacji biorących udział w śmiertelnych zapasach, charakterystyki dowódców. Na pierwszy plan, i to bardzo szybko, wysuwa się obraz bitwy, jako miejsca nasyconego cierpieniem, strachem, nadzieją, bólem, jak również krwią. Cała zaś moja wyobraźnia skupia się na bezpośrednich uczestnikach starcia. Tak więc gdy mowa jest np. o „ruszających do ataku kolumnach piechoty”, „widzę”, „staram się dostrzec”, tysiące, dziesiątki tysięcy pojedynczych ludzkich istnień. I wyobrażam sobie wówczas, że jestem żołnierzem, który biegnie lekko pochylony w pierwszym szeregu. Obok siebie mam ludzi ubranych w taki sam uniform jak ja. Gdy oczy nieco uniosę widzę przed sobą, plujące ogniem, umocnione pozycje wroga, do których coraz bardziej się zbliżam.

      Jeśli opis jakieś bitwy nie stał się częścią jakiejś przykładowo powieści, bądź filmu historycznego, los biorących w niej udział ludzi, z różnym dla nich skutkiem, zostaje sprowadzony do sformułowania np. w obrębie lapidarnego hasła encyklopedycznego obejmującego kilkadziesiąt, najwyżej kilkaset słów (w tym wypadku dotyczącego wspomnianej bitwy pod Lutynią):

      „(…) Fryderyk, uszykowawszy armię schodami w prawo i w przód, uderzył na nowy front austr. na linii wzgórz leżących na pn. od L. (…)”. Los ludzi, często tragiczny, zostaje przedstawiony sucho na końcu w takiej oto postaci:

      „(…) to zadecydowało o klęsce Austriaków; stracili oni 22 000 ludzi (w tym 12 000 jeńców) i 131 dział; straty pruskie wyniosły 6400 ludzi”*.

 

*

      Nim zaczęło zmierzchać, walczący, a przynajmniej znaczna ich część (szczególnie Austriaków, których lewe skrzydło, w drugiej fazie bitwy, było zwrócone na południe) widzieli Masyw Ślęży. I jest bardzo prawdopodobne, że oprócz tej majestatycznej góry, dostrzegali również, rozpościerające się za nią Góry Sowie (nie zapominajmy, iż powietrze było wówczas o wiele czystsze niż obecnie).

      Dla wielu żołnierzy, ta góra i owe pasmo górskie, były ostatnim widokiem, jaki ujrzeli. Mogły być też dla nich uosobieniem wieczności.

 

    *

Noc po bitwie Fryderyk Wielki ze swym sztabem spędził w zamku leśnickim

(tym samym, w którym kwaterowało przed bitwą dowództwo wojsk austriackich z księciem Karolem Lotaryńskim na czele). Zaś jego armia tę noc spędziła na polach między Lutynią a Żarem. Wyobraźmy więc sobie teren o powierzchni setek hektarów, z palącymi się na nim tysiącami ognisk, przy których zgromadzili się zmęczeni i zmarznięci, ci którzy wyszli cało z walki. Nie tylko przeżyli, ale nie zostali ciężko ranni; co najwyżej odnieśli lekkie rany. Siedząc lub stojąc spożywali przydziałowy prowiant, którego podstawę stanowił czerstwy chleb. Niektórzy, zdobywszy jakieś naczynia, starali się uwarzyć z dostępnych produktów gorącą strawę. Popijali też alkohol, jaki został wydany na rozkaz kwatermistrza, w związku ze zwycięstwem. Snuli opowieści o zdarzeniach z niedawno zakończonej bitwy. Opowiadali o śmierci swych najbliższych kompanów i przyjaciół. Tej pierwszej nocy z pewnością nie wspominali wcześniejszych bitew, w których brali udział. Ta która niedawno się zakończyła, najpewniej przesłoniła całkowicie, przynajmniej na ten czas, wcześniejsze boje. Ale na pewno zastanawiali się nad tym, w ilu jeszcze przyjdzie wziąć im udział, nim spotka ich śmierć bądź zostaną zwolnieni, po dwudziestu pięciu latach bycia żołnierzem, jako nieprzydatni do dalszej służby. Albo jeszcze wcześniej ze względu na inwalidztwo. A wtedy będą zdani na żebraczy chleb. Lecz alkohol, jak również duma ze zwycięstwa nad liczniejszym przeciwnikiem, pewnie sprawiły, że chociaż na krótko, ale jednak, widzieli jakąś jasność w swym twardym, żołnierskim życiu. Cieszyła ich chociażby perspektywa dodatkowego, niewielkiego żołdu, jaki mieli otrzymać ze względu na zwycięstwo.

      Zmożeni alkoholem, ale przede wszystkim zmęczeni, stopniowo zasypiali przykryci kocem, derką, albo mając na sobie tylko płaszcz. Jeżeli w poszczególnych grupkach znalazł się ktoś, kto podsycał ogień, udało im się dotrwać do rana w miarę przyzwoitym stanie. Ale nie wszyscy dożyli wczesnego poranka, gdy ogłoszono pobudkę (uczyniono to trochę później niż zwykle).

 

  *

      Było już zupełnie ciemno. Tymczasem wyznaczeni żołnierze, w niewielkich grupach, przyświecając latarniami, nadal przemierzali pobojowisko. Nasłuchiwali czy nie usłyszą jęków rannych. A te wciąż się rozlegały. W razie natknięcia się na kogoś dającego jeszcze oznaki życia (nieważne Prusaka czy Austriaka) odnosili go na prowizorycznych noszach do polowego lazaretu. Wielu spośród rannych, jeszcze tej pierwszej pobitewnej nocy przeniosło się do Żołnierskiej Krainy Cieni. A podczas kolejnych nocy, jak i dni, umierali następni, chociażby ze względu na niski poziom ówczesnej aseptyki. Ciała zwykłych żołnierzy, jak to było w powszechnych zwyczaju prawie do końca XIX w., po uprzednim ogołoceniu z odzieży i osobistych rzeczy, grzebano w zbiorowych, bezimiennych mogiłach. Philippe Ari`es słusznie napisał na ten temat: „Jedynie zbiorowa i byle jak udzielona absolucja odróżniała ten pochówek od wyrzucenia na śmietnik”**.

      Owe wielkie mogiły, zlokalizowane nie tylko pod Lutynią, lecz również w Środzie Śląskiej i w jej okolicy (przeniesiono tam ponad 27 tysięcy rannych i jeńców) szybko się zapełniały. I wciąż trzeba było kopać kolejne.

 

    *

 

      Jest już późne popołudnie, kiedy decyduję się wracać do Wrocławia. W drodze powrotnej jeszcze raz przechodzę przez centrum Lutynii. Mijam szybko kościół p. w. Matki Bożej Częstochowskiej (dawny kościół ewangelicki wzniesiony w XIX w.). Ale obchodzę powoli świątynię (katolicką także w XVIII w.) p. w. św. Józefa Oblubieńca. Nad wejściem do niej wmurowano kiedyś krzyż pokutny (200 cm x 80) z wykutym wyobrażeniem kielicha. Przyglądam się uważnie otaczającemu kościół kamiennemu murowi wzmocnionemu na czterech rogach okrągłymi bastejami, w których widoczne  są otwory strzelnicze. Spoglądam także na pamiątkę sprzed 231 lat – kulę armatnią tkwiącą w ścianie wieży kościelnej. Każdorazowo po opadach, tworzą się na ścianie zacieki. Mówi się wtedy, że kula płacze. Wspomniane umocnienia wokół kościoła, a i on sam, odegrały istotną rolę w bitwie lutyńskiej. Bo to skupieni w ich obrębie liczni Austriacy, długo odpierali ataki Prusaków, wielu z nich raniąc i zabijając. Ale w końcu, uczyniony ogniem artyleryjskim, wyłom w murze sprawił, że żołnierze Fryderyka Wielkiego sforsowali umocnienia, przełamując tym samym linię obronną Austriaków i zmuszając ich do pośpiesznego wycofania się.

 

bitwa pod lutynia


*

 

      Jednym z niemych świadków bitwy, obok m. in. wspomnianego kościoła otoczonego murem, jest krzyż pokutny. Stoi już od kilku wieków w miejscu, gdzie od drogi prowadzącej do Wrocławia odbija polna wiodąca do Gałowa. Nie zachowały się żadne wzmianki dotyczące mordu, do którego doszło na tych rozstajach. Nie wiemy więc kto został zamordowany, ani kim był morderca, ewentualnie mordercy. Nie znamy narzędzia mordu (z tyłu krzyża nie zachował się bowiem jego wizerunek). Nie wiemy jakie inne konsekwencje, poza zapłaceniem za wykucie tego kamiennego krzyża i jego ustawieniem, a także pokryciem kosztów przewodu sądowego (było to bowiem normą), poniósł morderca. Czy na przykład łożył na utrzymanie wdowy i małych dzieci, jak mówiło prawo, jeśli zamordowany był żonaty i miał dzieci.

      Ów krzyż pokutny ocalał mimo zawieruch przewalających się przez Lutynię (bitwa z 1757 r. była tylko jedną z nich). Przyczyniły się do tego też jego niewielkie stosunkowo wymiary (136 cm x 88 x 11). Zachowały się natomiast jedynie resztki dwóch okazałych pomników związanych (w przypadku jednego z nich, ten związek jest pośredni) z bitwą pod Lutynią. Początkowo traktowałem je jako swego rodzaju krzyże pokutne. Rychło zdałem sobie jednak sprawę, że nie pełniły one tej roli.

      Mówiąc o pomnikach mam na myśli, wspomnianą już, wzniesioną na południe od Błoni, Kolumnę Zwycięstwa. Ale wymieniając zwycięskiego Fryderyka pomyślmy też o jego twardych, bitnych, zdyscyplinowanych żołnierzach. Bez nich nie wygrałby tej, jak i wielu innych bitew. Tak jak i oni, gdyby nie dowodził nim Fritz, o wiele rzadziej by wygrywali. Bo czyż prawie zawsze nie walczyli z silniejszym przeciwnikiem?

      Drugi z tych pomników, w większości publikacji niewłaściwie łączony jest wyłącznie z bitwą lutyńską. Granitowy okazały postument (tylko on zachował się z pomnika wysadzonego w powietrze po zakończeniu II wojny światowej***) znajduje się na polu, pomiędzy Lutynią a Żarem. Wprawdzie niemiecka nazwa owego monumentu brzmi Leuthen Denkmal (Pomnik Lutyński), ale w jego podstawie został wykuty, zresztą zachowany, napis mówiący o uczczeniu ofiar wojen śląskich (1740-1763), a więc nie tylko żołnierzy (w tym tych poległym pod Lutynią), lecz również cywilów. Pomnik ten, ufundowany przez cesarza Wilhelma II, został poświęcony 5 grudnia 1907 r.

      Oba te pomniki chciałem początkowo, jak wspomniałem, traktować jako, pochodzące z późniejszych epok, odpowiedniki krzyży pokutnych. Te zaś stawiano nie tylko w późnym średniowieczu, ale jeszcze w wieku XVII. I to nie tylko na Dolnym Śląsku, ale i w krainach sąsiednich. Od krzyży pokutnych monumenty te różniły się jednak nie tylko okazałymi rozmiarami (jakby nie było, upamiętniały o wiele większe i krwawsze mordy). Nie wyryto na nich też narzędzi zbrodni: muszkietów, pistoletów, armat, szabli, bagnetów. Nie wpisano również do ksiąg sądowych nazwisk ofiar i zabójców. Tak jak i wyroków jakie zapadły na tych, którzy zabijali. Nie złamano bowiem prawa. Mało tego, mordowanie odbyło się zgodnie z nim (prawo obu stron, w tym wypadku, brzmiało tak samo). Nie zapewniono środków utrzymania wdowom i sierotom (wyjątkiem może były rodziny wyższych dowódców). Co najważniejsze – wzniesienie tych pomników nie było formą pokuty. A jeśli nawet myśl o pokucie pojawiała się (wątpię w to jednak), to na bardzo odległym planie, gdyż na pierwszym, drugim i trzecim – była chwała, gloryfikacja, chęć uczczenia, itd. itp.! 

      Ale w samej Lutyni istnieje jeszcze jeden pomnik. I jest to pomnik nagrobny. 5 grudnia 1857 r., z inicjatywy ówczesnego właściciela majątku Lutynia, w wielkiej trumnie pochowano szczątki niektórych poległych przed wiekiem żołnierzy. Natykano się na nie bowiem wciąż podczas prac rolnych na okolicznych polach. Wspólna mogiła, zwieńczona stojącym na cokole krzyżem z granitu, znajduje się na wprost wyrwy w murze. Tę zaś zachowano na pamiątkę walk o kościół p. w. św. Józefa (po 1945 r. została  zamurowana).

 

Zakończenie

      Bitwa pod Lutynią to po niemiecku Schlacht bei Leuthen. W tych trzech słowach zaintrygowało mnie Schlacht, które znaczy „bitwa”. A zaintrygowało dlatego, że jest ono podobne do polskiego „szlachtować”, czyli kawałkować, rozkawałkowywać, dzielić. Po zajrzeniu do słownika polsko-niemiecko okazało się, że polskie „szlachtować„ to w języku niemieckim schlachten, od którego pochodzi , a może odwrotnie, owo Schlacht. Tak więc w uszach osoby polskojęzycznej słowo Schlacht niezwykle plastycznie oddaje to, co ma miejsce podczas bitwy. Choć z pewnością bardziej odpowiada rzeczywistości, która miała miejsce podczas starć w starożytności i średniowieczu. Wtedy to bowiem miecz, siekiera, topór odgrywały istotną rolę na polach bitew, czyli w zbiorowych, zorganizowanych mordach.

      Nie, nie jestem pacyfistą. Ale przy różnych okazjach zwracam uwagę na historię pisaną małą literą „h”. W przypadku bitwy pod Lutynią współtworzą ją dziesiątki tysięcy bezimiennych prostych żołnierzy i setki oficerów (jedynie kilkudziesięciu spośród nich znamy z imienia i nazwiska). Natomiast obaj wodzowie, to znaczy król Fryderyk II Wielki i książę Karol Lotaryński, szczególnie jednak ten pierwszy, są obecni w historii pisanej przez „H”.

 

 

        * Mała Encyklopedia Wojskowa, t. II; Warszawa: Wydawnictwo MON 1967;

   ** Philippe Ari`es, Człowiek i śmierć, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy 1989.

  *** W 2010 r. pomnik został odbudowany.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko