Stanisław Grabowski – Niemcewicz z profilu i en face

0
217

STANISŁAW GRABOWSKI

 

 

NIEMCEWICZ Z PROFILU I EN FACE

 

julian ursyn niemcewicz            Pewnie tytuł byłby bardziej elegancki: Niemcewicz z profilu i en face. Ale nie, począwszy od tytułu Zbyszewski burzy nasze dobre samopoczucie, korzystając z języka celowo prostackiego. Ale efekt jest taki, iż jest to język barwny i żywy, a książka Karola Zbyszewskiego Niemcewicz od przodu i tyłu, której ostatnie wydanie z 2013 roku leży przede mną, ciągle pozostaje popularnym czytadłem historycznym. To właściwie zbiór felietonów, a felietony, jeśli tylko ich autorem jest mistrz mowy polskiej, zawsze dobrze się czyta. Po latach nabrała też jakiejś osobliwej patyny i dostojeństwa, co nie zdarzyło się tysiącom innych książek napisanych przez rzesze historyków, a dokumentnie zapomnianych. Tylko nieliczne dzieła historyczne, naznaczone piętnem osobowości ich autorów, na dodatek monumentalne, utrwalają się w powszechnej pamięci, są czytane przez kolejne pokolenia (np. Jasienicy, Malinowskiego, Łojka, Łysiaka, Łozińskiego, czy Terepki, na oddzielnym miejscu stawiam dorobek Normana Daviesa).

            Po latach zresztą przywykliśmy do prozaizmów w tej książce. Wyraźnie dynamizują tekst, nie pozwalają Czytelnikowi, by się nudził. Język literacki pewnie gorzej by się jej przysłużył. Mieliśmy po wojnie  sporo popularyzatorów historii, aleć Zbyszewski jest tylko jeden. Na dodatek bezkompromisowa ocena szlachty i magnaterii czy wyższego duchowieństwa z okresu epoki stanisławowskiej, tych którzy prywatę i służbę carskiej Rosji przedłożyli ponad ojczyznę, nie przysłużyła się autorowi, kiedy w 1938 roku wyszło pierwsze wydanie jego książki; jej zawartość planowana była jako doktorat, którego jednak Zbyszewski nie obronił. Pocieszył się jednak: „Piwnice Towarzystwa Naukowego w Pałacu Staszica są wypchane po sufit nietkniętymi nakładami rozpraw doktorskich”.

            Tabuny krytyków, a dokładnie głównie obrońcy dobrego imienia klasy panującej przed i po Sejmie Czteroletnim, z werwą zaatakowały w prasie pisarza i jego dzieło. W przedmowie do drugiego wydania (1939) Zbyszewski pisze, że po pierwszym wydaniu ukazało się „kilkanaście rzeczowych recenzji i przeszło 50 wściekłych napaści przypominających kubły pomyj”. Przed wojną z równym impetem bodaj atakowano tak ledwie kilka razy, w tym Marię Dąbrowską za jej książkę Rozdroże. Studium na temat zagadnień wiejskich (1937). Bogać tam, gdy byli to profesjonalni historycy, którzy udowodnili autorowi konkretną pomyłkę. Ale dziedzice niesławnych nazwisk czemuż to pragnęli pognębić w prasie Zbyszewskiego? Przecież historia, to przeszłość to dla wielu stara baśń. Zatem o cóż ten cały krzyk, chciałoby się zapytać. Jednak autor niewiele się przejął tymi, którzy bronili Branickich, Ponińskich, Czetwertyńskich, Rzewuskich, Potockich, Radziwiłłów… Nie zapomniał też dołożyć duchownym, jak np. biskupowi inflanckiemu Kossakowskiemu, czy biskupowi Sierakowskiemu. Dostało się też pomniejszym rodom: Sucharzewskim, Hulanickim, Grocholskim czy Kamienieckim… Choć najwięcej gromów ze strony pisarza spadło na głowę króla Stanisława Augusta Poniatowskiego i jego familię.

            Stanisław Mackiewicz, autor przedmowy do pierwszego wydania, pisze wprost: „Książka jest strasznym i zawziętym paszkwilem na ostatniego króla Polski i Wielkiego Księcia Litwy”. Król Staś, twórca królewskich Łazienek i Obiadów Czwartkowych, o czym wiemy z lekcji historii, to postać odbierana niejednoznacznie. Do dziś spierają się o niego historycy, co prof. Zahorski podsumował w Sporze o Stanisława Augusta. Zbyszewski nie szczędzi królowi inwektyw i drwin, pisze, że „główną troską króla były sprawy finansowe”. Kluchosław jest najłagodniejszym przynależnym mu epitetem. Zresztą, przypominam, epoka, do której sięgnął Zbyszewski, to epoka III rozbioru Polski, po którym nastąpiło całkowite popadnięcie jej w niewolę, utrata suwerenności, utrata ziem, które od wieków do niej należały, wszelkich jej bogactw, także mieszkańców. Byłbyż w naszych dziejach bardziej bolesny okres? Czyż nie domagał się bolesnej wiwisekcji, i Karol Zbyszewski to uczynił. Uważam, że jego intencje były czyste. Na dodatek to samo pisał o królu choćby taki autorytet jak Tadeusz Korzon, nie był zatem Zbyszewski odosobniony w swoich poglądach.

            Pośród kabotyńskiego i rozpijaczonego towarzystwa nigdy dość syego, nie umiejącego wysupłać grosza na obronę kraju, czy batożącego chłopa za byle przewinę, jak chce Zbyszewski – czyli jest nie tylko krytykiem uprawianej wówczas polityki, ale i obyczajowości – Niemcewicz nie wypada najgorzej. Autor, kiedy jest za co chwalić to go chwali, a kiedy nie ma to gani, np. za literackie pierwociny. Młody Niemcewicz to typowy fircyk w zalotach, poseł z przypadku, polityk początkowo dość stronniczy. Z czasem staje się jednak osobowością, przyjacielem wielkich tamtej epoki (trochę ich było, czy złożyliby się na poczet Dwunastu sprawiedliwych?), twórcą kilkunastu płomiennych przemówień sejmowych, które do dziś warto przypominać i cytować, że o reszcie nie wspomnę. Zbyszewski podkreśla, że kiedy 27 stycznia 1792 roku „Małachowski chciał zalimitować sejm”, gdyż tego dnia upływał trzymiesięczny termin powrotu z Jass Branickiego, Potockiego i Rzewuskiego, a marszałek pragnął „uniknąć dyskusji na ich temat”, to oparł się temu Niemcewicz i „wygłosił wspaniałą mowę, najpiękniejszą, najmocniejszą z tych kilku tysięcy, które wydukano podczas Sejmu Czteroletniego”. Także  Aleksander Czaja w książce Mowy sejmowe 1788–1792 tak pisze o tym wystąpieniu Niemcewicza: „Wygłosił on jedną z najlepszych i najpiękniejszych swoich mów sejmowych, będąc do głębi duszy poruszony niesubordynacją i bezczelnością magnatów, piastujących tak wysokie urzędy i tak wiele zawdzięczających Rzeczypospolitej”. Zachęcam, by sięgnąć po to  wystąpienie.  

            Początki publicznej działalności Niemcewicza były jednak dość nijakie. Przybliżmy choć jeden fragment z książki Niemcewicz od przodu i tyłu, kiedy to Julian Ursyn został członkiem Towarzystwa do Ksiąg Elementarnych: „Gdy Ignacy Potocki, pochłonięty sprawami państwowymi, nie miał czasu przewodniczyć posiedzeniom – zastępował go Niemcewicz. Dostojne grono zbierało się raz na tydzień i z namaszczeniem czytało nowe podręczniki – korygując je i przygotowując do użytku szkolnego. Gruby, zawsze brudny pijar Kopczyński, autor wielu dzieł gramatycznych siedział na końcu stołu i pilnował, by wszyscy mówili zgodnie z jego przepisami.

            Niemcewicz: Najsamprzód więc dziś panom…

            Kopczyński: Nie mówi się „najsamprzód”, lecz zwyczajnie: „naprzód”.

            Niemcewicz: Naprzód więc panom przedstawię…

            Kopczyński: Przedstawię? To bez sensu; trzeba powiedzieć: stawię przed wami!

            Niemcewicz: Naprzód stawię więc dziś przed panami obydwie nowe prace, które…

            Kopczyński: Co za obydwie. Chyba obiedwie.

            Niemcewicz: Obydwa słowa są prawidłowe i obydwu można używać.

            Kopczyński: Obydwa, obydwu! Pan Bóg zatyka na to palcami uszy. Należy wymawiać: obadwa, obydwu!

            Niemcewicz: Zapewne ksiądz ma rację, ale ja…

            Kopczyński: Ma rację! Avoir raison! Po co ten obrzydliwy francuszczyzm? Ksiądz ma po sobie słuszność – oo, tak będzie prawidłowo.

            Niemcewicz: Ależ ja przez księdza nie jestem w stanie wyłożyć, o co idzie, bo…

            Kopczyński: Znowu! Nie jestem w stanie – je ne suis pas en etat! Powiedzże waćpan raz w życiu poprawnie: nieudolnym ja do tego.

            Niemcewicz: Oooo…

            Kopczyński: No, nareszcie bezbłędnie pan usta otworzył”.

            Nie jedyny to fragment książki, w której Zbyszewski wyzłośliwia się na współczesnych, ale że opiera się na źródłach trudno mu nie wierzyć. Tylko co z dialogami, którymi gęsto inkrustuje swoją książkę? W przedmowie do niej Zbyszewski pisze: „– A czy wszystkie dialogi są autentyczne? – niepokoili się koledzy doktoranci z seminarium. No, źródła nie zawsze są na tyle szczegółowe. W każdym razie rozmowy takie powinny się odbyć”.

            Dziś, kolejne wydania tej książki, nie grożą zmasowanym atakiem publicystów różnej maści. Dziś jest odwrotnie. Dziś, jak grzyby po deszczu, powstają kluby monarchistów, na nowo odtwarza się lub przypomina karty z dziejów magnackich familii, z którymi w PRL-u  nie cackano się. Potomkowie starych rodów organizują zjazdy i sesje, łączą się w kluby i stowarzyszenia, walczą o rodowe dobra, pysznią się albumami zdjęć z przodkami, no czegóż oni nie robią? Ale, tak naprawdę w jakim celu?

            Czyżby zatem np. Juliusz Poniatowski, minister rolnictwa przed 1939 rokiem, nie próbował w formie ekspiacji odebrać kresowym żubrom choćby cząstkę ich ziem? Reforma rolna miała się stać fundamentem nowej Polski po latach niewoli, także wzmocnić chłopską warstwę, przywiązać ją do własnej ziemi. Było to jednak b. trudne, kresowi obszarnicy nie potrafili, ani nie pragnęli rozstawać się ze swoimi hektarami. Odzywała się zła przeszłość.

            Zaczęliśmy jednak Zbyszewskim i nim musimy skończyć tę krótką z konieczności recenzję. Czy autor ma we wszystkim rację? Pewno nie. Jego książkę, mimo że od pierwszego wydania upłynęło bez mała lat osiemdziesiąt, należy czytać ostrożnie, nie zapominając, by krytyczne uwagi kreślić ołówkiem na marginesach (jeśli książka własna). Króciutkie rozdziały, rozmieszczone w czterech większych częściach, czyta się dobrze, nie męczą „naukowością”. Prowokują jednak do polemiki z autorem, do sprzeciwu. I dobrze. Tylko w taki sposób pamflet może spełnić swoją rolę. Trzeba tylko życzyć sobie, by znaleźli się tacy, którzy zechcą się, bez pardonu, wgłębiać w historię naszą ukochaną, pełną bohaterskich klęsk i żołnierzy wyklętych, ale i pełną autentycznej troski o Ojczyznę. Coś jej winien? Oddać życie, napisał Władysław Bełza w znanym wszystkim Katechizmie polskiego dziecka. Wielu za tę Polskę życie oddało. I oni nie napiszą dziejów polskich zrywów, dziejów naszych szaleństw i naszych głupot. To zadanie należy do żywych, do uczciwych i obiektywnych historyków, czyli nie zacietrzewionych ideologicznie, nie podpiętych pod żadną partię, na dodatek o wielkiej, wielkiej wiedzy. Dobrze jednak, żeby mieli ponadto w sobie odwagę i energię Karola Zbyszewskiego, literata i publicysty, ale także żołnierza, satyryka, sportowca…

            Jego książka kończy się słowami: „Wreszcie po bitych sześćdziesięciu dwóch dniach »Adriana« zawinęła do portu w Filadelfii, zarzuciła kotwicę kilometr od brzegu. Spuszczono Kościuszkę na krześle do łodzi, w której ośmiu dostojnych kapitanów okrętowych siedziało u wioseł […] Stanąwszy na amerykańskim piasku zaczerpnąwszy głęboko amerykańskiego powietrza, Niemcewicz westchnął z ulgą: – Uff, przecież się to nudziarstwo nareszcie skończyło”. Czyli czytelnik otrzymał niepełną biografię Niemcewicza!

            Był rok 1797.

            Niemcewicz żył jeszcze lat czterdzieści cztery. I to intensywnie.

            Dobrze byłoby napisać tę część życiorysu Niemcewicza, i to w stylu Zbyszewskiego, czyli przeciwnym wszelkim tabu, gdyż sławna księga Władysława Łozińskiego zaczyna się od słów: „Co za świat, co za świat! Groźny, dziki, zabójczy. Świat ucisku i przemocy. Świat bez władzy, bez rządu, bez ładu i bez miłosierdzia. Krew w nim tańsza od wina, człowiek tańszy od konia. Świat, w którym łatwo zabić, trudno nie być zabitym. Kogo nie lubił Tatarzyn, tego zabił opryszek, kogo nie zabił opryszek, zabił go sąsiad. Świat, w którym cnotliwym być trudno, spokojnym nie podobna”. Pod Tatarzyna należy tylko podłożyć kacapa, ale nie tylko tego słowa używał Zbyszewski, kiedy pisał o Moskalach. 

_________________________________________

Karol Zbyszewski, Niemcewicz od przodu i tyłu, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań, 2013


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko