Marek Grewling – Erynie okiełznane czyli traktat o misterium iniquitatis

0
344

Marek Grewling


ERYNIE OKIEŁZNANE

czyli traktat o misterium iniquitatis

 

Jonathan Littel, Łaskawe, tyt. org. Les bien veillantes, tłum.M. Kamińska – Maurugeon, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2008, str.1040

 

 

laskawePochodzą z panteonu, a ich rola polega na ściganiu i karaniu tych, którzy dopuścili się występków przeciwko ludziom, szczególnie słabszym, potrzebującym wsparcia i pomocy. Erynie, zwane też łaskawymi, nie mają litości dla zabójców i zbrodniarzy, wysłuchują skarg pokrzywdzonych, dokonują zemsty za ich cierpienia i ból. W mitologii raz okazały litość nad matkobójcą Orestesem, ten wszakże okazał skruchę i odwołał się do miłosierdzia Ateny. Trop literacki i teologiczny jakże trafiony, mowa wszak o wołaniu grzesznika o miłosierdzie do siły najwyższej, wołaniu jakże ludzkim, w poczuciu winy, w postawie skruchy i – co jasne w ludzkiej kondycji – w strachu przed konsekwencjami popełnionego czynu. Łaskawe, Erynie, w tym jednym przypadku zaniechały kary, gdyż skrucha Orestesa była na tyle szczera, a żal na tyle głęboki, że jego sanacja motu proprio została przyjęta i uznana za wystarczającą. Stąd łaskawe. Ale mitologia uczy, że łaskawość Erynii nie jest ani łatwa, ani pochopna. Dobrze się zastanowią i zasięgną porady innych bogów co do szczerości pokutnika, o jego dobrych intencjach i rokowaniach na przyszłość, wynikających z uznania prawdy o przeszłej nieprawości. Tyle mitologia.

Wszak jakże przydatna nawet nam, ponowoczesnym dzieciom nowego wspaniałego świata, który wyłonił się z dramatów, z krwi, wyłonił się z wielkiego Szoah, który pozwolę sobie przywołać. Nie bez powodu pada to słowo, nie bez powodu odwołuję się do cieni moich Starszych Braci, których wspomnienie napawa nieopisaniem, niewypowiedzeniem dramatu obozowych ramp, krzykiem, którego wtedy nikt nie chciał słyszeć… Szema Israel Elochim Adonai… I tylko on, tylko on im wtedy pozostał. Na świecie zabrakło ludzi, zamilkli. A świat podzielił się na katów i ofiary. Czy tak trudno ich rozpoznać i oddzielić? Czy tak trudno dzisiaj powiedzieć, kto był katem i ofiarą?

Nowy wspaniały świat Huxleya miał to do siebie, że emocje zostały zredukowane, by zapewnić spokój masie. Gawiedź bowiem pragnie spokoju dla małego egoistycznego hedonizmu. To właśnie oferował nowy wspaniały świat, a proroctwo genialnego wizjonera tej antyutopii spełnia się właśnie dzisiaj.

Oto mam w ręku książkę Jonathana Littela ” Łaskawe”, okrzykniętą przez wielu krytyków arcydziełem, mistrzowską próbą rozliczenia z przeszłością nazizmu, z niezagojonymi ranami Niemców (tak, tak, Niemców, bynajmniej nie Karaimów ani Czukczów!), odnośnie do tego, co zrobili w czasie Zagłady z narodem żydowskim. Paradoksalnie autor “Łaskawych” sam pochodzi z krwi Narodu Wybranego. Jak się jednak okaże, niewiele to ma do rzeczy. Littel na tysiącu stronach swojej powieści kroczy śladami wyższego oficera SS uwikłanego – no właśnie kwestia pierwsza, czy oficer SS mógł być “uwikłany” w wojnę swojego fuhrera? – w niemieckie losy drugiej wojny światowej, a wcześniej w konteksty fascynacji i ponoć przypadkowego, wymuszonego wręcz akcesu do nazistowskiej wiary? Bo oto – pomijając dwuznaczny wstęp odautorski – dowiadujemy się, że przyszły adept doktryny Rosenberga – Hitlera, na skutek swoich homoseksualnych skłonności przyłapany in flagranti, szantażowany i zastraszony, uległ i został wciągnięty w szeregi SS. To oczywiście skrót, ale rzecz do tego się sprowadza. Wspomniałem o sui generis wstępie do dzieła. Zaiste, wstęp autora kreującego taką postać, postać tej rangi, jest znamienny. Otóż czytelnik dowiaduje się, że gdyby okoliczności okazały się podobne, to i on stałby się zapewne współbudowniczym hitleryzmu. Teza jakże śmiała. Cóż, komuś najwyraźniej odpowiada relatywizm etyczny jako apologia pro vitae sua. Z kart powieści dowiadujemy się, że bohater, Max Aue, jest nie tylko gejem, bohater pała też namiętną miłością do swojej siostry Uny, ba znajdziemy nawet opis ich wzajemnej fascynacji kończącej się fantazją seksualną w scenie aktu ukochania, połączonej z wyznaniem miłości niespełnialnej i dla Maksa nigdy nie spełnionej. Tak jak niespełnione pozozostało Orestesowe pragnienie pozbycia się submisywnej zależności od matki. Jak widać, bohater Johnatana Littela okazuje się postacią wyklętą, wykluczoną społecznie, a jak dowiemy się z dalszych kart powieści, uwikłaną moralnie, samotną i, mimo awansów w strukturze SS, wyalienowaną. Czyżby autor chciał wzbudzić współczucie w naiwnym czytelniku? A, że esesman, że buduje potęgę III Rzeszy na kurhanach ciał eksterminowanych? A przy tym wyznaje, że brzydzi się strzelać w żydowskie potylice, zamyka oczy, gdy to robi, on – doktor prawa, miłośnik muzyki poważnej i piękna sztuki. Jego wysublimowana dusza, wykluczona przez nazizm poprzez niecodzienne zamiłowania cierpi i służy, służy, bo musi, bo system, bo presja, strach… Ale jego wnętrze, jego filozofujące “ja” oficera SS nie zgadza się na zastaną rzeczywistość, na hitleryzm, na zbrodnie, z których świetnie zdaje sobie sprawę. Von Aue już nie jest oportunistą. Awansuje na kontestatora. Prawomocnym czyni go seksualne wykluczenie, intelektualne wykluczenie. Wykluczenie. I oto wykluczenie stało się wytrychem do niewinności. Nie mitologia sugerowana przez niektórych, nie światopogląd, tylko modne słowo: wykluczenie.

Oto została doprecyzowana specyfika mechanizmu wykluczenia i uwikłania. 

Przed toksyczną relacją z bratem Una ucieka w małżeństwo z człowiekiem wielkiej kultury, tolerancji i mądrości, dystansującego się od nazizmu, a także od dwuznaczności etycznej esesmana. Jakże to symetryczne z eskapistyczną postawą Theodora Adorno. Una uciekła jednak przed patologią brata in omnia. Uciekła przed jego czarną miłością, uciekła przed polityką i światem jego, nomen omen – czarnym. Max Aue próbuje oswoić to, czego normalnie, z uwzględnieniem hitlerowsko – wielkoniemieckiego amoku doby III Rzeszy oswoić się nie da. Stąd szukanie alibi w wykluczeniu, stąd kody zapętleń z matryc dziecięcych jeszcze. I stąd kłamstwo relatywizmu. Wszak już w kokieteryjnym wstępie czytelnik dowiaduje się, że etos jest zależny li tylko od zewnętrznych uwarunkowań. Echo słynnego ” Byt określa świadomość”. Oczywiście, można cały ten (niewyczerpany w niniejszym eseju) melanż doświadczenia doktora prawa, Aue, secundo voto oprawcy, bandyty i esesmańskiego sługusa, który za przyjęcie do grona niewinnych zapłacił sobą samym, potraktować z pewnym dystansem. Zresztą w moim odbiorze Littell ku temu zmierza, vide: scena z odgryzieniem nosa Adolfowi Hitlerowi! Jeśli autor chciał tą sceną przybliżyć się do czeskiej prozy dystansu i rozliczenia, jej uniwresalnego wymiaru i gorzkiej ironii (Fuks, Pavel, czy Hrabal), to jesteśmy na Babiej Górze, która stanęła przed Alpami. Littel suponuje relatywizm. Dlatego jego bohater, kto wie może i sam autor (lecz pamiętamy Nietzschego: “Co innego ja, co innego moje pisma”), staje się żebrakiem ponowoczesnych, którzy jakże ochoczo stali się braćmi esesmana, filosemity, homoseksualisty, kazirodcy i zapewne matkobójcy. Słowem wykluczonego, którego dzisiejsza poprawność nakazuje bronić przed faszystami.

I to, co w tragicznej praktyce było po prostu kwadratowym kołem, czymś, co może zaistnieć tylko w postaci słów, w rzeczywistości kreowanej przez autora “Łaskawych” staje się artefaktem, ale jednak. Lecz problem Littela to nie esesman domagający się dobrego jedzenia dla Żydów w obozach koncentracyjnych (złośliwie – a o Romach zapomniał?), nawet nie nazistowski prominent odgryzający nos Hitlerowi, tylko matryca, archetyp ponowoczesnej, posthuxleyowskiej mutacji człowieka relatywnego. Jego bohater dopieszczony intelektualnie, estetycznie i neocywilizacyjnie mówi wprost – ty i ja niczym się nie różnimy, wtedy i ty byłbyś taki jak ja, ba – byłbyś pewnie gorszy. Za ten relatywny cień na jasności humanitaryzmu, synowie postępu dekadencji uznali książkę Johnatana Littela za biblię nowego wspaniałego świata, w którym dobro i zło zmieszane w jednym tyglu nie znaczą już nic, w którym słowo ethos, nie dotyczy praktycznie nikogo, w którym pozostaje tylko miejsce na niedefiniowalny chaos moralności, odniesień i kontekstów.

I na nic mity greckie, na nic filozoficzne tropy i odwołania, po prostu nie zgadzam się na taką wizję moralności. Nie zgadzam się na taką wykładnię historii, tej nastraszniejszej, tej której imię jest święte, którego imienia nie wolno deprecjonować. Bo tam na rampie nie stał filozof w czarnym mundurze. Tam nie grano sonat, fug, tam kodą była podła śmierć w samotnej rozpaczy. Chylę czoła przed Szoah. Szalom.

Nie wolno tak, panie Littel!

 

Marek Grewling


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko