Zdzisław Antolski – Moje Kielce literackie (37)

0
118

Zdzisław Antolski


MOJE KIELCE LITERACKIE (37)

BIAŁY GOŁĄB

 

.

sienkiewicz-kielceW naszym domku na Baranówku mieszkaliśmy przez rok, a potem musieliśmy się przeprowadzać do bloku. Nasz domek i kilka sąsiednich przeznaczono do wyburzenia z powodu ko­lektora, który miał tamtędy przebiegać. I wtedy okazało się, że mój ojciec jeszcze raz miał niebywałe szczęście w życiu. Bo oprócz nowego mieszkania w bloku z wszelkimi wygodami, dostał także sto tysięcy odszkodowania. Kupił za te pieniądze meble i ubrania.

Trochę nam było żal Baranówka. Cicho tu było i spokoj­nie, prawie jak na wsi. Przed domem mieliśmy spory ogródek warzywny i drzewka owocowe. Co prawda, ściany w mieszka­niu były wilgotne, dymiło z pieców i nie było łazienki, ale też przyzwyczailiśmy się już do nowego otoczenia i czuliśmy, że to jest nasze własne.

Z władzami ówczesnymi nie było jednak żadnej dyskusji i przewieźliśmy, wynajętą na ten cel ciężarówką, nasze rzeczy do bloku przy ulicy Szczecińskiej. Wtedy to też było obrzeże miasta, wokół stały wille jednorodzinne albo stare domki drewniane, przedwojenne, z werandami oplecionymi dzikim winem. W niedzielę miejscowa kawalerka, zupełnie jak na wsi, wystawała na rogach ulic albo popijała wino na trawie. Wieczorem niosło się szczekanie psów, tylko ulica sąsiednia była bardzo ruchliwa i długo w noc dudniły po niej ciężarówki.

Przy przeprowadzce pomagał nam wujek Władek z Węchadłowa (ojca szwagier), który kiedyś robił dla nas ule. On też wziął do siebie pasiekę, po naszym wyjeździe ze wsi. Okazało się, że nasze pszczoły u niego zmarniały. Może zaszkodziła im zmiana otoczenia, a może smutno im było po stracie opiekuna? Psa Karusia, którego zostawiliśmy pod opieką pani Kalafarskiej, zagryzły psy w sąsiedniej miejscowości. Kotka zdziczała i wałęsała się po okolicy.

Tak jakoś dziwnie nieprzyjemnie mi się zrobiło i żal, że wszystko, co opuściliśmy, nasze psy i koty, nasze sprzęty i meble, a teraz nawet pszczoły, ginie bez nas. I poczułem się za wszystko winny, choć nie robiliśmy przecież nic złego. Taka była ko­lej życia i nic nie można było na to poradzić.

Ojciec kupił dla gościa winiak, który miał kolor bladej her­baty, ale wujek skrzywił się, że to trucizna. Kupił wódkę zwykłą, zmieszał ją z miodem i taki trunek wypili z ojcem. Ze wzgardzonej butelki winiaku wypiłem parę kieliszków, bo było mi strasznie smutno. Na czerwonym gramofonie „bambino” puściłem kilka plastikowych płyt, jakie kupiłem niedawno w sklepiku na Sienkiewicza, nazywanym popularnie „śmietnikiem”. Modny był wtedy przebój Krzysztofa Klenczona, który niedawno odszedł od zespołu „Czerwone Gitary” – „10 w skali Beauforta”. Pomyślałem melancholijnie, że nawet mój ulubiony zespół młodzieżowy się rozpada.

Wyszedłem na osiedle. Krążyłem po małych, starych uliczkach, które pamiętały młodego Żeromskiego. Drewniane domki, w stylu wiejskich dworków, oplecione dzikim winem, tonące w kwiatach. A tuż obok, na sąsiedniej uliczce, szare bloki, cuchnące winem i moczem.

Wjechałem windą na ostatnie piętro bloku, który teraz miał być naszym domem i schronieniem. Na wschodzie widziałem górę Radostową, a dalej, przenosząc wzrok ku zachodowi, ujrzałem ścielące się u moich stóp miasto, ciągle groźne i nieprzystępne. Pamiętałem taki fragment z powieści Balzaca, kiedy Rastignac wygraża pięścią w kierunku Paryża, a teraz dla mnie Kleryków był takim pożądanym i nienawistnym zarazem miejscem na świecie. I podniosłem pięść w teatralnym geście i zacząłem wygrażać miastu, które nas zżerało, bo już mama zaczęła chorować i ojciec skarżył się na serce, i mnie nie było tu przyjemnie. A potem zjechałem na parter i wypiłem w piwnicy wino z miejscowymi żulami, szczurami, dla których to miasto było jednym wielkim śmietnikiem, na którym buszowali w poszukiwaniu łupów..

W szkole spotkałem nową panią profesor – Helenę Wolny i to była korzyść z pozostania na drugi rok w tej samej klasie. Poprzednia polonistka w ogóle nie rozumiała literatury, szydziła z Witkacego, że popełnił samobójstwo, co może i było zgodne z duchem marksistowskiego podręcznika. Za to pani Helena kochała literaturę, w dodatku tych pisarzy, których szanował mój ojciec – Dygasińskiego i Żeromskiego.

Pani Helena przyjaźniła się z Barbarą Wachowicz, która była stałym gościem w naszym liceum. Na jej sugestię zacząłem prowadzić dziennika, a jego fragment ukazał się w jednej z książek pani Barbary. Czytała też moją pracę maturalną, w której wspomniałem o pisarstwie Krzysztofa Kąkolewskiego i pani Barbara napisała o tym do tygodnika „Literatura”, gdzie w składzie  redakcyjnym znajdował się Kąkolewski.

Pani Helena wznowiła pismo uczniowskie „Młodzi idą”, w którym przed wojną publikowali: Ozga Michalski, Jażdżyński, Krzeczowski, Sołtysiak i Gustaw Herling-Grudziński. Ale nazwiska tego ostatniego nie wolno było głośno mówić, mieszkał w Neapolu, pisywał w paryskiej „Kulturze” i występował w Radiu Wolna Europa.

Oto dwa moje debiutanckie wiersze:

 

Pszczoła

 

Po burzy lubię kazania słuchać godzinami,

nie boję się piekła, niebo mnie nuży,

 

wolę słońcem  bryzgać w kałuży

bosymi oczami

 

na filmie oświatowym pszczołę

pokazują z bliska, aż mrozi

 

wolę ją gdy utnie

i ból przechodzi

 

płaczę nad jej odwłoku obrazem

harakiri bezlitosne –

 

to ja tak słowami kąsam

poeta – pszczoła – kamikaze

 

I drugi (młodopolski w duchu?) pod tytułem „Credo”.

 

Szukać

i nie znaleźć

 

z tysiąca jedną

wiersz zapalić iskrą

 

ze spokoju wystrzelić

łodygą pragnienia

 

z pożaru neonów

wybrać Księżyc

 

z kielicha kroplę

wypić przelaną

 

z hałasu okrzyk

jeden ułowić

 

z drogi zawrócić

dla jednego powodu

 

Pismo uczniowskie „Młodzi idą” rozprowadzano po szkołach średnich w całym mieście i dostało się ono do rąk Józka Grochowiny, który chodził do Liceum Plastycznego. Józek, który już, mimo młodego wieku, stale publikował wiersze i felietony w regionalnym miesięczniku „Przemiany”, uchodził za literacką wyrocznię. Orzekł, że moje próby są zbyt egzaltowane i staroświeckie, muszę jeszcze dużo nad sobą pracować.

 

 

*

Postanowiłem napisać opowiadanie, w którym mógłbym zawrzeć moje rozterki, moją pierwszą miłość i moje zagubienie w mieście. W niedzielę pojechałem autobusem do pod­miejskiej wsi. Zza płotów patrzyłem na podwórka, po których łaziły stada kur, wdychałem zapach podwórek, dziwną mieszaninę stajni, obory i stodoły. To miało być tak, jakbym popatrzył na siebie z boku, z dystansu, żeby lepiej ocenić, zrozumieć.

Wracałem do domu spłoszony przez deszcz. Czułki wycieraczek w autobusie z trudem rozgarniały lepiącą się do szyb wodę. Spoza niej widać było zniekształcone sylwetki niefortunnych amatorów zielonej trawki. Biegli skrajem szosy pochyleni, z kurtkami i marynarkami zarzuconymi na głowy, co chwilę spoglądając w kierunku sznura nadjeżdżających samochodów, z nieśmiałą prośbą w oczach. Inni pozdejmowali koszule i wytrwale stali pod nielicznymi drzewami, oczekując końca ulewy. Deszcz jednak nie ustawał, a przeciwnie, przybierał na sile. Zrobiło się prawie ciemno, choć było wczesne popołudnie.

Kiedy autobus wtoczył się do miasta, ulewa już minęła, padał tylko drobny kapuśniaczek. Ulicami płynęły strumienie brunatnej cieczy. Woda tryskała spod kół samochodów, dzwoniła w rynnach i przelewała się na chodnikach. Niebo było zasnute chmurami, które przesuwały się wolno. Ich powłoka nie była jednolita i w szczelinach, od czasu do czasu, pokazywało się słońce. Niekiedy zza chmur wypływały same tylko promienie światła z niewidocznego źródła i tworzyły na niebie majestatyczne smugi.

Po obiedzie siedziałem w domu przy oknie. Rodzice wyszli do ciotki, a ja miałem się uczyć. Codziennie w szkole była jakaś kartkówka. Patrzyłem na ulicę. Na mokrym chodniku sta­ła grupa chłopaków, w wieku od siedemnastu do dwudziestu paru lat. Codziennie tak wystają, nie wiadomo, czym się zajmują, o czym rozmawiają?

Patrzyłem na niebo, które wypogodziło się pięknie i było teraz sinobłękitne, przekreślone czerwonymi smugami chylącego się do widnokręgu słońca. Myślałem o śmierci i o tym, że to życie, mimo jego krótkości, jest piękne. A przez to, że kiedyś się kończy, jest bardziej cenne i wzniosłe, każda chwila nabiera większej wartości, bo nigdy już się nie powtórzy.

Opanowała mnie jakaś chęć czynu, rozmowy z kimś bliskim, ale miałem świadomość szarości tego miasta i mojego całkowitego osamotnienia. Pojechałem na dworzec kolejowy, który wówczas był długim, drewnianym barakiem. Nowy dwo­rzec dopiero budowano, na razie były to tylko gigantyczne wykopy, wypełnione wodą.

W kiosku kupiłem książkę Mirona Białoszewskiego, a w dworcowym bufecie butelkę piwa. Wokół pełno było mężczyzn, robotników, żołnierzy i bladych urzędników, którzy wpadli tu po kościele na jedną, dwie butelki. W towarzystwie wyróżniał się wysoki, kościsty mężczyzna, który przechwalał się, że jest ludowym rzeźbiarzem. Jedną ręką popijał piwo, a drugą gładził walizę ze świątkami. Obok przystanął jakiś miej­ski cwaniaczek i usiłował sprzedać wymięte pismo pornogra­ficzne.

Wyszedłem na ulicę. Na chodnikach stały szerokie, połyskliwe kałuże. Ciemne figury przechodniów migały na jasnym, zamglonym firankami tle okna hotelowej restauracji. Wpychali się wzajemnie w rozlewiska, zapatrzeni we własne, niewi­doczne dla innych sprawy. Piskliwie zahamował zagraniczny wóz. Ociągając się, leniwie wyszło czworo. Dwóch po pięćdziesiątce, z wielkim brzuchami i nalanymi twarzami, i dwie zgrabne jak modelki. Dziewczyny dumne, szczęśliwe tym wozem.

Za wielką taflą szyby restauracyjnej siedziały najpiękniejsze w naszym mieście. Nóżka na nóżkę, długachne papierosy na wysokości ust. Dostojnie unosząc głowy, puszczały w sufit cienkie strużki niebieskiego dymu. Zaślinieni faceci, pochyle­ni nisko nad mokrymi blatami stolików, pijani wódką, dziewczyną i forsą.

Idę dalej przez miasto. Jakiś sklepik z piwem. Przed drzwiami tłumek mężczyzn. Jeden coś zagaduje, rozmawiam z nim, chyba zadowolony, że ktoś chce mnie zauważyć. Z chodnika ktoś mnie woła. Gosia z Tomkiem, śmieją się, jak mogę z takimi ludźmi stać na ulicy. Szybko odchodzą, znikają w tłumie. Rzeczywiście, mężczyźni wokół zataczają się, przekrzykują, nienaturalnie szeroko gestykulują. W palcach ściskają skrawki kiepów, a kiedy ich parzą w wargi, rzucają je szerokim, niekontrolowanym gestem.

Wracam do domu. Przed moim blokiem ci sami chłopcy, których obserwowałem przez okno. Trochę się ich boję. Parę metrów przed nimi najmniejszy, szczeniak jeszcze. Przychodzi mi do głowy, że wystawili go, aby mnie zaczepił, a oni włączą się w odpowiednim momencie. Zbliżam się wolno do małego, dzieli nas kilka kroków. Wtedy on unosi głowę do góry, wykonuje błyskawiczny ruch rękami, w których trzyma procę i z drzewa spada pomiędzy nas coś ciężkiego. Jestem tak zaskoczony, że dopiero po chwili rozpoznaję małą synogarlicę, zestrzeloną z procy. Na jej piersi ukazuje się ciemna kropla krwi.

Mały morderca patrzy mi w oczy. Jest w nich tryumf i wyzwanie. Ale także coś innego, jakby rozpaczliwe pragnienie aprobaty, nie jest pewien mojej reakcji. W swojej grupie tylko na tym wózku jedzie, robi co mu każą starsi za poklepanie po plecach, za rechot zadowolenia z udanego żartu. Swędzi mnie ręka, mam ogromną ochotę trzasnąć go w bezczelny, szczeniacki pysk. Patrzę na tamtych, dorosłych, kryjących się w cieniu. Tylko o to im chodzi, żebym zareagował, wtedy wkroczą i skopią mi tyłek.

 Stoją i milczą, palą papierosy. Gapią się. Uśmiecham się do małego. Wykrzywiam twarz w grymasie pozorującym uśmiech. On mruga porozumiewawczo, że jednak ja jestem równy facet. Szybko mijam go, potem ciemną bryłę tamtych. Wchodzę na klatkę schodową. Cisza.

W domu przypominam sobie o moim opowiadaniu i myślę, że to byłby niezły epizod, to zdarzenie z ptakiem. Szkoda tylko, że nie był to biały gołąb, wtedy czerwień krwi tworzyłaby kontrast z bielą piór. I nagle spada na mnie olśnienie. Ale przecież to ma być moje opowiadanie i nikt nie zabroni mi zmienić synogarlicy na gołębia. I nawet tytuł taki dam: BIAŁY GOŁĄB.

 

 

Zdzisław Antolski



Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko