Jan Adam Borzęcki – Czerwona kartka

0
369

Jan Adam Borzęcki



Czerwona kartka*

rys-04Zacząłem siwieć od wąsów, chociaż nie jestem tego pe­wien. Z całą pewnością nie od brody, bo jeszcze jej wtedy nie miałem, a nawet nie przewidywałem, że kiedyś będą ją miał. Poza tym kiedy ją zapuściłem, od razu wyrosła siwa. Zresztą może zaczęło się od włosów na głowie, ale biorąc pod uwagę ich ilość, przez jakiś czas siwizna mogła nie ujawnić się zbyt nachalnie i dlatego fakt ten przegapiłem. Z całą pewnością siwienie nie zaczęło się od zarostu łonowego, bo jeszcze wtedy nie miałem powodu ignorowania tej części samego siebie, która biorąc pod uwagę wiek, nad wyraz skutecznie stawała na wysokości zadania. Dopiero od jakiegoś czasu między nogi zaglądam bardzo rzadko, a obecnie prawie wcale. Nawet podczas kąpieli, kiedy namydloną gąbką starannie myję okolicę krocza, starałem się polegać wyłącznie na zmyśle dotyku. Moja antypatia do tej partii ciała sięga zresztą tak daleko, że nie akceptuję nawet odbicia w lustrze, a jeśli przypadkiem mój wzrok dotknie sflaczałe­go, zwisającego prącia, czuję doń taką odrazę, że mam ochotę pozbyć się go na zawsze. Podobnie zresztą jak i wyciągniętej torby z plączącymi się między nogami, wyjałowionymi jądrami, na które mężczyźni w pewnym wieku patrzą już bez nadziei na cud.

Zapowiedzią klęski były słowa żony, która trzy lata temu – mężczyzna takich wydarzeń nie zapomina – widząc mnie nagiego stwierdziła, że moje genitalia przypominają rzeź­nickie odpady. I chociaż powiedziała to bez jakiejś szcze­gólnej złośliwości, a tym bardziej lekceważenia, przecież jej słowa podziałały na mnie jak lodowata woda. Coś się we odwróciło, sczerniało i nagle zdałem sobie sprawę z własnej degradacji i nieodwracalności procesu dewaluacji. Przede wszystkim fizycznej, ale przecież właśnie tego wymiaru dotyczyła jej uwaga. Nagle dotarło do mnie, że chociaż wciąż jeszcze przedstawiałem jakąś wartość, ale z całą pewnością już nie taką, jak jeszcze kilka lat temu. Nagle zdałem sobie sprawę, że moja nagromadzona w ciągu kilkudziesięciu lat wiedza, moje doświadczenie i jakieś tam życiowe osiągnięcia nie są mnie w stanie uratować przed sceptycyzmem mojej żony, która swoją uwagą o moich genitaliach odebrała mi pewność siebie, prawo do męskości, a może nawet do płci. Nagle zrozumiałem, dlaczego widząc mnie nagiego, podnosi wzrok do góry i stara się go nie opuszczać poniżej piersi. Zupełnie jakbym poniżej klatki piersiowej nie istniał, przestał być widzialny, miał jakąś szkaradną narośl lub otwartą, ropiejącą ranę. Co prawda od jakiegoś czasu w oglądaniu mojej nagości zazwyczaj była raczej powściągliwa, ale przecież przez wiele lat widziałem te dyskretne spojrzenia, jakimi jeszcze nie tak dawno omiatała moje podbrzusze. Przyznam, że do pewnego momentu bardzo mi to pochlebiało, prowokując do eksponowania mojej męskości, co czyniłem w sposób dyskretny, ale zarazem wyzywający. Po kąpieli celowo nie wycierałem się w łazience, ale pod byle pretekstem przychodziłem do jej pokoju i dopiero tam się osuszałem. Oczywiście wolno, starannie, ustawiając się tak, aby pokazać jak najwięcej i z jak najlepszej strony. A ponieważ sama sytuacja wpływała na mnie podniecająco, prężyłem się prowokująco starając się wywołać w niej namiętność. Zazwyczaj z miernym skutkiem, bo od jakiegoś czasu nasze życie erotyczne wyraźnie zastopowało. Nawet nie to, abyśmy zaprzestali współżycia, ale nasze zbliżenia były coraz rzadsze i coraz mniej namiętne i jakby zdystansowane. I coraz częściej miałem wrażenie, że dochodzi do nich tylko dlatego, że ja tego pragnę, bo żona mogłaby się bez nich obyć. Nie ukrywam, że było to dla mnie przykre, bo biorąc pod uwagę, że była ode mnie sporo młodsza, z całą pewnością nie wyczerpała swoich erotycznych możliwości. Wychodziło więc na to, że przestałem być dla niej atrakcyjnym kochankiem. Może nawet nie tylko kochankiem, ale w ogóle życiowym partnerem? A najdziwniejsze jest chyba, że to odchodzenie szeroko pojętej atrakcyjności było wprost proporcjonalne do oziębiania erotycznego klimatu.

Słowa żony uświadomiły mi, że nadszedł czas zbilanso­wania mojego życia erotycznego, bo chociaż z moją po­tencją wcale nie było jeszcze tak źle, przecież zdałem sobie sprawę, że już nie mogę liczyć na nic więcej, a moja erotyczna wydolność dramatycznie dołuje i któregoś dnia mój organ zmieni się jedynie w rurkę do oddawania moczu. Taki wniosek można wyprowadzić choćby ze słów żony, bo gdybym dawał jej seksualną satysfakcję, zapewne nig­dy bym tego nie usłyszał. Wtedy nie byłoby tej bolesnej uwagi o deformacji moich genitaliów ani omijania ich wzrokiem.

A swoją drogą to dziwne, bo kiedyś lubiliśmy swoją nagość i eksponowaliśmy ją przy każdej okazji. I nie przeszkadzała nam obecność innych ludzi zaszokowanych, a nawet oburzonych naszą nagą śmiałością. Pamiętam pewne letnie popołudnie, kiedy to oddzieleni od drogi jedynie skąpym krzakiem wikliny swoją bezczelną nagością gorszyliśmy spacerujących nadwiślańskim bulwarem. Dość powiedzieć, że wiklinowy krzak był mniej bujny od wspaniałego zarostu Anny, który wybuchał na jej podbrzuszu gwałtownie wspinając się jak powój, układając we francuskie loki, magnetyzując nieskrępowanym bezwstydem i prowokującym do rozgarniania jak leśny mech. Trudno więc dziwić się, że mężczyźni chodzili w tę i z powrotem, nie zwracając uwagi na ponaglenia wiszących u ramion towarzyszek, które być może były nie mniej owłosione i rozłożyste, ale nie umiały tego wyeksponować. Bo trzeba przyznać, że Anna miała wrodzony talent perwersji. Wszystko co robiła, nawet czynności odległe od erotyki, potrafiła nasączyć taką zmysłowością, że chcąc nie chcąc kipiała wyobraźnia i puchło krocze.

Długo nie zdawałem sobie sprawy z głębi jej zaborczej, dzikiej miłości. Tym bardziej, że na początku traktowałem ją jak kobietę do łóżka, tym wygodniejszą, że nie musiałem o nią zabiegać, kłamać o miłości i obiecywać bóg wie co. W dodatku okazała się świetną kochanką, a jej pochwa była jakby uszyta na moją miarę. Nigdy nie udawała cnotki, lecz całkiem zwyczajnie rozbierała się, a potem otwarcie patrzyła jak rozbieram się ja, mówiła jak mam ją pieścić i pytała, jakie pieszczoty sprawiają mi przyjemność. I patrzyła na mnie spod szopy wspaniałych włosów jak wygłodniała wilczyca. A włosy miała rzadkiej urody! Wielka, zaczesana na prawą stronę, autonomiczna szopa gęstych, finezyjnie splątanych ciemnych włosów fascynowała, prowokowała dotyk, ale też dziwnie onieśmielała. Wydawało się, że ich dotkniecie będzie gestem zbyt obcesowym, świętokradczym, a w każdym razie niestosownym. Odnosiłem też wrażenie, że jeśli ich dotknę, moja ręka utonie w nich, zagubi się i nie będę mógł wyjść z tej gęstwiny. Zresztą nie miałbym nic przeciwko temu, bo trudno mi było wyobrazić sobie większą zaciszność. Kiedy pochylała się nade mną, wtulałem twarz w ten jej wulkan włosów i czułem się bezpieczny, jak z żadną inną kobietą. Ta miękka poduszka była jak suty mech na strzesze mojej rodzinnej chałupy, przytulna jak przyklejone do belki obory jaskółcze gniazdo, jak amortyzujące zimowy chłód baranie futro albo świeży, gęsi puch w mojej ulubionej poduszce mającej zdolność sprowadzania wyłącznie dobrych snów. A kiedy siadała pod moją dyskretną lampką, puszyste końce jej włosów stawały się wyrafinowaną kolorową koronką przypominającą wota świętych obrazów. Mówiłem wtedy, że jest moją świętą, a ona odpowiadała, że dla mnie woli być grzeszną, bo to znacznie przyjemniejsze.

Miała także wspaniałe, gładkie sprężyste ciało, które tężało pod moim wzrokiem jeszcze bardziej się wygładzając i wręcz szokując bezwstydną, podniecającą, dowartościowującą i rozczulającą szczerością. Kiedy patrzyłem na jej nagość, czułem się jak odkrywca nowego kontynentu, planety, a nawet galaktyki, chociaż prawdę mówiąc nic mnie ten kosmos nie interesował. Byłem skupiony wyłącznie na niej, a konkretnie mówiąc, na jej seksualnych atrybutach. Zupełnie jakbym wcześniej nie oglądał innej nagiej kobiety lub że było to tak dawno, że ich nie pamiętam. I w pewnym sensie tak właśnie było, bo od Anny zaczął dla mnie się nowy rozdział kobiecości, co miało zarówno dobre, jak i negatywne skutki. Patrząc z czasowej perspektywy bilans nie wydaje się oczywisty, chociaż po trzydziestu wspólnych latach trudno o świeżość uczuć i umiejętność wywołania w sobie obrazów z przeszłości. Dziś patrzymy na siebie tak, jakbyśmy nigdy nie wyglądali inaczej, a może raczej nawet się nie widzimy, rejestrując jedynie naszą – bywa wymuszoną – obecność. Zupełnie jakbyśmy byli bezcieleśni, bezpostaciowi, pozbawieni fizycznej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Przesuwamy się obok siebie tak jak obok mebli, przedmiotów i ścian, unikamy dotknięcia. Oddaliliśmy się tak dalece, że już nie pamiętamy koloru naszych zmęczonych swoim widokiem oczu, nie rejestrujemy zmian koloru naszej skóry i włosów, nie widzimy pomarszczonych twarzy. Żyjemy bez dotyku, ciepła nie tylko ciał, ale nawet słów i gestów. Czasem zastanawiam się, jak tak można żyć i czym nasz dom różni się od więżenia, zakonu lub pustelni. Tak naprawdę łączy nas jedynie miłość do kotów i troska o ich spokojną egzystencję. A one jakby to pojmowały, dają nam do zrozumienia, że bardzo lubią kiedy jesteśmy razem. Kładą się nam na kolanach lub na stole przy którym siedzimy, przenoszą wzrok w zależności od tego, które mówi i aprobująco mruczą. Ale robią to tak głośno i sugestywnie, jakby dawały do zrozumienia, że tak właśnie być powinno i choćby ze względu na nie powinniśmy być ze sobą bliżej.

Jeśli zaś chodzi o erotyczną czerwona kartkę, prawdę mówiąc nie byłem nią zaskoczony, bo od pewnego czasu spodziewałem się, że coś takiego powie. Starałem się o tym nie myśleć, ale jeśli między mężem i żoną jest tyle lat różnicy, w końcu należy spodzie­wać się, że pewnego dnia otrzyma się ostrzeżenie. Na­wet jeśli subiektywnie nie odczuwa się jeszcze ciężaru wieku, a badający cię lekarz prawi komplementy na te­mat znakomitej pracy twojego serca i uregulowanego ciśnienia. Ale prze­cież czujesz, że coraz wyższe stają się schody, które jeszcze kilka lat temu pokonywałeś biegiem; że bez żadnego powodu zaczynają boleć stawy, a kręgosłup z trudem utrzymuje w pozycji mniej więcej pionowej. Jeszcze jeździ się na rowerze, chodzi na długie spacery i kilka razy okrąża basen, ale wszystko to jakby z rozpędu, jakby z zapomnienia się, z przyzwyczajenia. Do tego dochodzą defekty pamięci najczęściej objawiające się brakiem jakiego podstawowego słowa, długim przypominaniem sobie nazwiska znajomego lub nazwy sąsiedniej ulicy, bo chociaż w naszym mieście nie ma ich wiele, przecież sfatygowana pamięć ich liczbę skutecznie skraca.

Wydaje się jednak, że w moim przypadku jej słowa podziałały przede wszystkim na moją psychikę, czego najlepszym dowodem fakt, iż dopiero po ich usłyszeniu zauważyłem defekty fizyczne, których do tego momentu jakoś nie dostrzegałem, a w każdym razie nie przywiązywałem do nich większej wagi. Prawdę mówiąc do tej chwili nie czułem obciążenia wiekiem i uznawałem się za człowieka mniej więcej czterdziestoletniego, dla którego wiekowa fizyczno-umysłowa niepełnosprawność jest jeszcze perspektywą na tyle odległą, że nie ma sensu o niej myśleć. Wciąż żyłem intensywnie, a jeśli nawet okresowo zwalniałem tempo, raczej traktowałem to  w kategorii lenistwa lub spowolnienie przed kolejnym wysiłkiem. A miałem co robić, bo nasza wiejska chałupa wymagała solidnego remontu, a na pomoc goniącego za własnymi sprawami syna raczej liczyć nie mogłem. Poza tym zdrowotne niedomogi wspólnika kancelarii adwokackiej zmuszały do wzmożonego wysiłku, tym bardziej, że zbiegło się to z końcem aplikacji Karola, który pozostawił mnie samemu sobie. Zdarzało się więc, że tego samego dnia musiałem objechać trzy sądy, a po powrocie do nocy siedziałem w kancelarii. Do domu wracałem wieczorem w stanie dość sfatygowanym, ale kilka godzin snu zazwyczaj  regenerowało niemal całkowicie. Byłem z siebie dumny, że w wieku ponad pięćdziesięciu lat mam w sobie krzepę mężczyzny dużo młodszego, a forsowne tempo pracy raczej mi służy. Z żoną współżyłem przynajmniej raz w tygodniu i to bynajmniej nie z obowiązku, bo sam akt sprawiał mi duża przyjemność. Tym bardziej, że przestałem rywalizować z moimi erotycznymi poprzednikami, co niemal wyparło wcześniejsze kompleksy, dzięki czemu w naszym obcowaniu przybyło czułości i zaufania. W każdym razie po tak długim, wpływającym na libido stażu małżeńskim ten wymiar emocjonalnej wspólnoty uznawałem jednak za udany i bezpieczny.

  I dopiero słowa żony pewność tę rozbiły i spowodowały, że zacząłem rejestrować fizyczne i intelektualne ubytki, odkrywając coraz większe manko. Także to w wymiarze erotycznym. Nagle zacząłem pilnie obserwować się, porównywać i wyciągać coraz bardziej nieprzychylne wnioski. W rezultacie znikła dotychczasowa spontaniczność, a jej miejsce zajęło poczucie nieporadności i dołującej bezsilności. Kiedy kochaliśmy się, a nawet zanim jeszcze do tego doszło, często zastanawiałem się co ona czuje i jak mnie teraz postrzega. Czy aby nie śmieszą jej moje bezładne słowa, nerwowe, może niezgrabne gesty, nieustanne balansowanie dłońmi wokół jej piersi i krocza, a przede wszystkim czy nie czuje wstrętu do moich rzeźnickich odpadków. Czy rzeczywiście chce się ze mną kochać dlatego, że tego pragnie, czy może raczej czyni to z litości? Jeśli nawet patrząc na jej szeroko otwarte łono przez chwilę byłem przekonany, że mi się to udało, tryumf trwał krótko, bowiem wystarczył rzut ona na jej twarz, aby znowu zwątpić we wszystko, bo już nie byłem pewien, co dzieje się za jej zamkniętymi oczami i tym skupieniem będącym jakby opozycją zewnętrznego otwarcia. I wtedy wątpiłem nawet czy kiedykolwiek zdołałem ją erotycznie zaspokoić. W tej sytuacji trudno dziwić się, że pościel zamieniła się w izbę tortur, którą zacząłem omijać. W rezultacie wkrótce doszło do fizycznej separacji, co negatywnie wpłynęło także na inne wymiary wspólnej egzystencji.

Mówiąc szczerze świadomość odchodzenia od erotycznego wymiaru był jednak dotkliwszy niż się tego spodziewałem. Nagle skonstatowałem, że to, co kiedyś uznawałem za jeden z najważniejszych elementów siebie, teraz skłonny jestem traktować jak pretekst do słodko kwaśnych wspomnień,  odmawiającego posłuszeństwa zdrajcę, który zawodzi w momencie, kiedy wobec powszechnego sabotażu ciała i intelektu, miałby szansę stać się okolicznością umożliwiającą marsz po coraz węższej równoważni, poduchą łagodzącą twarde lądowanie w czasie mniej odpornych kości i kamienistej prawdy o życiu. Bo kiedy bardziej wnikliwie przeanalizuje się własne zachowania, dochodzi się do wniosku, że w przypadku mężczyzny przez dłuższą część życia właśnie członek jest najważniejszym organem. Nie serce, płuca, nerki czy inna część maszynerii, ale właśnie członek. Bo nie ulega wątpliwości, że przez większość naszego czasu właśnie poczucie męskości utrzymuje poziom męskiego poczucia wartości, stoi za pierwszym, nieśmiałym  zainteresowaniem dziewczyną, konspiracyjnym podpatrywaniem panienek, przeraźliwym drżeniem samotnego serca, pierwszym masturbacyjnym doświadczeniem, a także tym pożądliwym spojrzeniem, jakim obrzuca się każdą atrakcyjną kobietę; spojrzeniem oznaczającym gotowość podboju każdej samicy świata niezależnie od koloru skóry, kąta ustawienia oczu, religii i profesji. I chociaż zazwyczaj w tle zazwyczaj czai się bojaźń przed tak ambitnym wyzwaniem, wyzywające spojrzenie podbudowuje męską pewność siebie, daje poczucie jakiejś nadzwyczajnej mocy, dzięki której jesteśmy w stanie uwierzyć w wyjątkowość naszej hipnotyzującej męskości, zdolność staranowania każdej błony dziewiczej i doprowadzenia każdej kobiety do krzyku rozkoszy. I chociaż z czasem namiętność słabnie, naszą pewność podtrzymuje częsta erekcja utwierdzając nas w przekonaniu o ciągłej sprawności. Co prawda jest to już zupełnie inny rodzaj pewności siebie, będący raczej okruchem pierwotnej,  ale wciąż wystarczający do trzymania w pionie i podtrzymania przekonania o tym, że się jeszcze jest komuś potrzebnym. Tym bardziej po tym, co usłyszałem z ust żony i co odebrałem wręcz jak pozbawienie godności. A najtrudniejsze jest, że tej pogardy nie jest w stanie zniwelować nikt inny. Nawet przyjaciel, bo myśląc o byciu komuś potrzebnym, w podświadomości niemal zawsze miałem na myśli kobietę. Także w okresie kiedy jej przy sobie nie miałem. Wtedy nie była to jakaś konkretna osoba, a raczej idea kobiety, jakaś pożądana NN, która wypełniała pustkę po tej, która odeszła i będąca przeczuciem tej, która się pojawi. Zazwyczaj nie wyobrażałem sobie jej wyglądu, a jeśli już to w jakimś ogólnym zarysie, raczej bardziej psychologicznym niż fizycznym. Najbardziej pożądanymi przymiotami miało być ciepło, dyskretna życzliwość, poczucie emocjonalnej wyłączności oraz umiejętność przekonania mnie, że cała jej przeszłość była drogą do mnie, a dobra przyszłość może być tylko wspólna. Chociaż skłamałbym mówiąc, że nie liczyła się powierzchowność, bo samo przez się zrozumiałe było, że przymioty ciała dorównywać powinny walorom ducha. A raczej byłoby to zrozumiałe gdyby nie to, że nigdy nie zdołałem zdefiniować estetycznego ideału kobiety. Dojrzali mężczyźni zazwyczaj potrafią określić preferowane fizyczne cechy – kolor włosów i oczu, kształt i wielkość piersi, linię bioder i parametry nóg, a ja nigdy nie umiałem określić wyglądu tej, na którą czekałem. Nigdy nie lubiłem posągowych kobiet o idealnych proporcjach ciała, modelowych rysach twarzy i oczach bogini. Ich przesadna doskonałość, zimna pewność siebie i lekceważący narcyzm wydają mi się wręcz obelgą tak wobec innych kobiet nie posiadających tak idealnych atrybutów, ale także większości mężczyzn dla których ich niedostępność mniej lub bardziej uświadamia samcze ograniczenia. A dla mężczyzn kobiety pozostające poza możliwością ich zdobycia praktycznie nie istnieją. Taka kobieta to dla przeciętnego mężczyzny przykład całkowitej abstrakcji, rodzaj niepotrzebnego gadżetu, wystawowego manekina i niepasującego mebla. Owszem może liczyć na soczysty komplement w formie zapowiedzi, co by było, gdyby został z nią sam na sam, ale to raczej na zasadzie samczego obowiązku, a nie szczerego podziwu, bo to nie tak klasa i nie to oczekiwanie. Jego ideał kobiety był zupełnie inny, a jedną z podstawowych walorów jest ich dostępność.  Ale trudno mieć mu to za złe, bo patrząc z perspektywy kopy lat z okładem dochodzę do wniosku, że mężczyźni wszystkich ras i wyznań sens tego świata widzą w oliwieniu go spermą.

Także tą ze wspomnień po minionych samczych przewagach…

 

Jan Adam Borzęcki

*Fragment przygotowywanej do druku powieści „Mężczyzna, który milczy”.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko