Krzysztof Lubczyński rozmawia z Michałem Piedziewiczem, autorem powieści „Dżoker”

0
308

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Michałem PIEDZIEWICZEM, autorem powieści „Dżoker”

 

dzokerSkąd tytuł powieści, bo w czasie lektury żadnego dżokera nie zauważyłem?


– Może właśnie o to mi chodziło, o pewną wieloznaczność, o to, żeby każdy czytelnik sam znalazł w niej swojego dżokera. Podobnie dziewczyna ze słonecznej okładki, to nie jest żadna konkretna dziewczyna, ale i tak ta okładka mi się podoba.


Pana powieść to wprawdzie rodzaj z lekka awanturniczego romansu, z budową Gdyni w tle, półświatkiem, interesami, przygodą, rzecz o pięknej Łucji i jej konkurentach, ale nie jest to jednak powieść kryminalna ani powieść o „polskiej Marsylii”…


– Wbrew wielu pewnie wyobrażeniom, Gdynia wcale nie była bardzo „kryminalnym” miastem. Nie było tu choćby zorganizowanej, mafijnej, gangsterskiej przestępczości, która ograniczała się raczej do drobnych napadów rabunkowych i kradzieży. W dostępnych mi źródłach nie znalazłem wiele informacji o życiu świat przestępczego Gdyni. Z całym szacunkiem, Gdynia to nie był Nowy Jork ani Marsylia ani nawet Warszawa. Owszem była tu znana afera związana z budową poczty, kiedy to zdefraudowano dużą kwotę pieniędzy, ale chyba też i niewiele więcej.


Co było więc dla Pana inspiracją do napisania”Dżokera”?


– Pewnego dnia przekonałem się w jednej rozmowie, że ludzie niewiele wiedzą o moim rodzinnym mieście i o jego architekturze, modernizmie gdyńskim. Uświadomiłem sobie, że Gdynia tak naprawdę jest mało znana i postanowiłem przyczynić się do wypełnienia tej luki.


Czym posiłkował się Pan przy tworzeniu warstwy realiów życiowych, cywilizacyjnych, także charakterystycznych dla epoki detali  materialnych?


– Przede wszystkim wymyśliłem bohaterów i wypełniłem akcją dziesięć lat ich życia. Przejrzałem prasę z epoki, wiele informacji znalazłem w internecie. Ta powieść jest jednak przede wszystkim zmyśleniem. Wprawdzie urodziłem się w Gdyni i wychowałem na Wzgórzu Nowotki, dziś Świętego Maksymiliana, ale to nie jest historia w najmniejszym nawet stopniu inspirowana przeszłością rodzinną.


W tworzywie języka literackiego Pana powieści daje się zauważyć wyczucie cech języka epoki międzywojennej, a także pewną, chyba zamierzoną, naiwność narracji. Czy miał Pan choćby w tyle głowy jakieś inspiracje czerpane od innych autorów? Przed wojną powieść o Gdyni, „Wielką bramę” opublikował Kornel Makuszyński. Kilka lat temu Andrzej Kotkowski nakręcił fabularny serial o Gdyni, „Miasto z morza”…


– Gdynia i Trójmiasto były też tłem popularnych w PRL lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych powieści obyczajowych Stanisławy Fleszarowej Muskat, ale nie kierowałem się żadnymi inspiracjami tego rodzaju. Myślę, że gdynianie trochej sobie sublimują, idealizują historię Gdyni, mówią o marzeniach, o rozmachu miasta, o morzu, o porcie, ale nie mówią o tym, że było też dużo biedy i bezrobocia, walka o przeżycie. Świadectw o „polskiej Marsylii” jest niewiele.


Jak Pan ocenia modę na kryminały z akcją zlokalizowaną w polskich miastach, modę, którą zapoczątkował Marek Krajewski swoim cyklem o Breslau, a która jest kontynuowana przez pisarzy związanych z innymi miastami, choćby przez Marcina Wrońskiego z Lublina czy Tadeusza Cegielskiego z Warszawy?


– Dodałbym do tego choćby świetny cykl powieści Zbigniewa Białasa o Sosnowcu, zapoczątkowany „Korzeńcem”.  Przyznam jednak, że już mnie ta moda specjalnie nie kręci. Kiedy przystępowałem do pisania mojej powieści o Gdyni, nie miałem poczucia, że wpisuję się w ten nurt czy w jakąkolwiek inną modę. Pisałem naprawdę powodowany motywacją czysto osobistą, autorską, sercem po prostu. Moim zdaniem, jeśli ktoś z zamysłem pisze koniunkturalnie, pod jakąś modę, to prędzej czy później potknie się na tym.


Rozmawiamy po spotkaniu promocyjnego, tu w Gdyni. Zadano Panu m.in. pytanie, dlaczego wyemigrował Pan z Gdyni, skoro tu ludzie raczej przybywali i przybywają z innych części Polski niż stąd wyjeżdżają?


– Po prostu pojechałem na studia do Krakowa i już tam zostałem, z powodów osobistych i zawodowych.


Kraków jest pięknym i szacownym miastem ale nie ma portowego oddechu  nadmorskiej Gdyni. Nie żal Panu?


– Ostatecznie zawsze tu mogę przyjeżdżać, co zresztą robię zwykle raz do roku i przez kilka dni chodzę sobie po Gdyni, odwiedzając stare kąty. Rzeczywiście, Kraków to szacowny staruszek, a Gdynia jest młoda, świeża.


Dziękuję za rozmowę.

Gdynia, 5 lutego 2016

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko