Dariusz Pawlicki – Kilka dni przed Bożym Narodzeniem

0
155

DARIUSZ PAWLICKI

 

KILKA DNI PRZED BOŻYM NARODZENIEM

 

Ginie się albo co najmniej nijaczeje bez miłości do

miejsc zakreślonych wąskim rzekomo horyzontem”;

Gustaw Herling-Grudziński, Dziennik pisany nocą.

 

      Od pewnego czasu chodził mi po głowie pomysł, aby pokonać pieszo pewną trasę. Nie była to jednak jakaś obsesja. Ot, zamierzenie czekające spokojnie na realizację.

      Droga, o której wspominam znajduje się w zakątku, który znam bardzo dobrze. Nigdy nią jednak nie jechałem, ani nie szedłem. Tak jakoś się złożyło. Była mi jednak znana z opowieści. Wiązały się z nią bowiem pewne wspomnienia rodzinne, dotyczące przede wszystkim odległych czasów. Przebiegowi tej drogi wielokrotnie przyglądałem się na planach i mapach. I niewiele mniej razy pokonywałem ją w myślach. Z tym, że wyobrażałem sobie, że czynię to wiosną, latem, w pełni jesieni; ale nie zimą. Nigdy też nie byłem obarczony, oczywiście wyimaginowanym, większym bagażem.

 

      Kiedy wysiadłem z autobusu na przystanku w Krasnopolu, tylko trzy dni dzieliły mnie od Wigilii Bożego Narodzenia. Były 2-3 stopnie poniżej zera. Z zachmurzonego nieba śnieg jednak nie padał. Ziemia była nim zresztą tylko trochę przyprószona. Ale najistotniejsze było to, że miałem ze sobą dwie torby naramienne. Z tym, że o ile jedna zasługiwała w pełni na miano lekkiej, to druga była, niestety, wagi średniej.

      Odtwarzając teraz na papierze tamten grudniowy dzień, widzę, jak przechodzę wzdłuż frontonu kościoła. Pomyślałem wówczas, że w 1909 r. został w nim ochrzczony mój Dziadek Ignacy Herbst. Ale nie tylko on, jeśli chodzi o moich przodków. A teraz, gdy piszę te słowa, wspominam o nich, choć nie znam bądź już nie pamiętam ich imion i nazwisk. Czynię to także dlatego, że oni… żyją dopóty, dopóki pisze się, myśli, mówi o nich. Opuścili nasz świat, świat żywych, ale wiodą życie im właściwe…

 

      Drogowskaz, na którym było napisane: Żłobin, upewnił mnie co do właściwie

obranego kierunku. Stosunkowo wąską drogą asfaltową ruszyłem w kierunku południowym. Przeszedłem wzdłuż muru z kamieni otaczającego cmentarz parafialny. A po przejściu jeszcze kilkudziesięciu metrów ujrzałem w znacznej odległości, usytuowany pośród pól, stary cmentarz. On także był obwiedziony kamiennym murem. Coś trzeba było bowiem zrobić z kamieniami polnymi ustawicznie znajdowanymi na polach. Gdy tymczasem prawie wszystkie budynki i ogrodzenia je otaczające, wznoszono z drewna. Choć faktem jest, że w Krasnopolu, który od 1782 do, bodajże, 1852 r. posiadał prawa miejskie, niektóre fragmenty uliczek wyłożono kocimi łbami.

      Przyglądając się staremu cmentarzowi, obiecywałem rychłą na nim wizytę

związaną z poszukiwaniem mogił moich antenatów. I wtedy, tak jak i teraz, zadałem sobie pytanie: dlaczego powszechnie mówi się, że ktoś został pochowany na takim to, a takim cmentarzu? A dlaczego nie stwierdza się, że spoczęło na nim jego ciało? Gdyby twierdzili to ateiści, byłoby to dla mnie zrozumiałe. Bo dla nich człowiek to tylko ciało. Ale dlaczego to samo stwierdzenie pada powszechnie z ust osób wierzących (mam na myśli w tym momencie chrześcijan)? Będąc przekonanymi, że na człowieka składa się ciało i dusza, winni przecież mówić, że w mogile znajduje się tylko to pierwsze, bo to drugie…

 

      Co pewien czas przekładałem torby na ramionach. Tak, aby to obciążone mniejszym ciężarem, mogło nieco odpocząć.

      Widziałem nieliczne zabudowania. Nie było w tym absolutnie nic dziwnego. Albowiem tę krainę cechuje m. in. nieduże, jak na Europę, zaludnienie. Świadczyło o tym i to, że minęła mnie tylko osoba na rowerze i samochód. A jeśli chodzi o ów pojazd dwuśladowy, wiedziałem, że wystarczyłoby, abym pomachał, żeby się zatrzymał. Wtedy drogę, którą miałem przed sobą, a przynajmniej jej część, nie musiałbym pokonywać pieszo. Nie uczyniłem jednak tego. Chciałem bowiem, jak wspomniałem na wstępie, przejść dla własnej przyjemności tych 11 kilometrów. Bez udowadniania czegokolwiek sobie, jak i komukolwiek innemu.

      Claudio Magris w przedmowie do Podróży bez końca odnotował:

      „Podróżować nie po to, aby dotrzeć do celu, lecz aby dojechać jak najpóźniej, aby nie dojechać – o ile to możliwe – nigdy”. Nie podzielałem wówczas, gdy szedłem, nie podzielam i teraz, gdy piszę te słowa, w całości poglądu Magrisa. Jak najbardziej pragnąłem dotrzeć do celu – po to wyruszyłem. Lecz faktem jest, że nie śpieszyłem się. Chciałem bowiem przedłużyć odczuwanie zadowolenia związanego z tym, że mogę ponownie patrzeć na tak mi bliski krajobraz. Ten zaś był nie tylko zbiorem elementów przyrodniczych, lecz zawierał w sobie także wspomnienia, opowieści, których część związana była ze mną. Chciałem też przedłużyć oczekiwanie na znalezienie się u celu, o którym myślenie było przyjemnością.

 

      Minąłem tablicę z napisem: Żłobin. Potem przeszedłem nad przepustem, przez który płynie Pawłówka, niewielka rzeczka zmierzająca do pobliskiego jeziora Gremzdy.

      Domów nadal widziałem niewiele. A ludzi jeszcze mniej. W tym względzie nic się nie zmieniało. Pola były porozdzielane zagajnikami i niewielkimi kompleksami leśnymi, z których część rosła na bagnach.

      Rzecz jasna pamiętałem, że z drogi, którą szedłem korzystali moi przodkowie, gdy udawali się do kościoła krasnopolskiego (parafia w Karolinie powstała w 1921 r.,); niekiedy furmanką, ale najczęściej na własnych nogach. A do przejścia mieli, licząc także powrót, 22-24 kilometry. Ta różnica w odległości zależała od tego, gdzie mieszkali.

      Droga nie zmieniła swego przebiegu. Także wiek temu, za Żłobinem, szerokim łukiem skręcała na prawo, kierując się ku Głuszynowi.  Z tym, że obecni mieszkańcy tej wsi, o rozrzuconej zabudowie, z nielicznymi wyjątkami, nie są potomkami tych, którzy spoglądali na moich przodków, gdy ci, piaszczysto–żwirową drogą kierowali się ku Krasnopolowi bądź z niego wracali. W 1940 r., na podstawie porozumienia Ribbentrop-Mołotow, rosyjskojęzyczni staroobrzędowcy* zostali bowiem przesiedleni do Związku Radzieckiego. Po 1945 r. powróciły tylko dwie rodziny.

      Przy okazji wspominania o Głuszynie i i jego mieszkańcach, przytoczę nst. wypowiedź:

      „Nie wyobrażam sobie, żebym miał ochotę pojechać do Chin, Indii czy Japonii. Myślę, że to byłoby daremne, że nic się z tego nie zrozumie. Europejczyk musiałby poświęcić życie, aby poznać religie, obyczaje, zasadę etyczną tamtego świata, jego historię i literaturę. Ja nie jestem ich ciekawy”. Te słowa napisał Paweł Hertz w O podróży. Ale myśl tę, co najwyżej innymi słowami, mógłbym zapisać także ja. Bo taki sam mam pogląd na swoisty imperatyw podróżowania do odległych krajów, jaki współcześnie silnie daje o sobie znać. Z których to podróży, najczęściej krótkich, przywozi się zdjęcia i zapamiętane, ale powoli zacierające się, obrazy i spostrzeżenia nie powiązane ze sobą. A tymczasem świat wokół nas, ten najbliższy, tylko pozornie znany, czeka na dogłębniejsze poznanie. Przytoczyłem tę wypowiedź Hertza, aby było nas przynajmniej dwóch. Bo reprezentujemy pogląd, który jest bardzo niepopularny.

 

       Niedaleko przed tablicą z napisem: Głuszyn, urywa się asfalt. I dalej droga jest taka, jaką była od początku. W upalne dni unoszą się nad nią tumany kurzu, gdy przejedzie samochód. Jeszcze niedawno wzniecały go konie i ciągnięte przez nie furmanki.

       Miałem nadzieję, że idąc przez początkowy fragment Głuszyna zobaczę, choćby, część rozległego jeziora Gremzdy. A w pewnym miejscu dzielił mnie od jego wschodniego brzegu niecały kilometr. Skryte było jednak za pagórkami.


jezioro gluche

Fot. Dariusz Pawlicki.

 

       Natomiast nieco później, gdy droga dokonała kolejnego skrętu, tym razem na lewo, moja marszruta poczęła prowadzić wzdłuż jeziora Głuchego. Miałem je po swojej prawej ręce. Było zamarznięte na całej powierzchni. Nie skuwał go jednak gruby lód. Świadczyło o tym zmienne zabarwienie poszczególnych jego fragmentów. Z drugiego brzegu jeziora dobiegało szczekanie. Poza tym dźwiękiem panowała zupełna cisza.

       Torby postawiłem na zesztywniałem trawie. Zacząłem przyglądać się jezioru i jego otoczeniu. I pomyślałem wówczas o definicji wypowiedzianej przez Josifa Brodskiego:

      „(…) woda (…) forma stężałego czasu”. Wywołał ją z mojej pamięci, niewątpliwie, widok zamarzniętego jeziora. Za jego sprawą ów czas prezentował się jako jeszcze bardziej stężały, przynajmniej przy powierzchni. Lecz równocześnie był wolno płynący. Jako że również przez to jezioro toczyła leniwie swe wody, wspomniana, Pawłówka. Będąca zresztą lewym dopływem Czarnej Hańczy.

 

      Po kilkunastu minutach zatrzymałem się ponownie. Tym razem, aby spojrzeć na ostatnie, od strony południowej, gospodarstwo na Głuszynie. A dokładnie, na popadające w coraz większą ruinę, od około trzydziestu lat, niewielkie budynki. Od śmierci ostatniego właściciela, który nie miał dzieci, jego czterech czy pięciu braci nie mogło bowiem dojść do porozumienia w sprawach własnościowych dotyczących zabudowanej parceli, jak również gruntów rolnych. Tego samego nie było w stanie dokonać także kolejne pokolenie spadkobierców. Z tym, że było ono znacznie liczniejsze. Ale czas, absolutnie nie zainteresowany sprawami własnościowymi, pamiętał o wspomnianym gospodarstwie, jak zresztą o wszystkim innym. I wolno, lecz systematycznie, bierze je w posiadanie. To znaczy unicestwia wszystko to, co stworzył człowiek.

      Ze wzniesienia, na którym znajdują się ruiny domu i budynków gospodarczych, roztaczał się kiedyś rozległy widok na całe jezioro Głuche i pagórkowatą okolicę. Obecnie jest on znacznie ograniczony za sprawą młodnika sosnowego, który wyrósł na zboczu wzniesienia, pomiędzy tym, co było kiedyś domem a brzegiem jeziora. Nie pamiętam, aby rosły tam jakiekolwiek sosny, gdy zawitałem w to miejsce pierwszy raz, przeszło dwadzieścia lat temu. Za to utkwiło w mojej pamięci jakieś duże drzewo iglaste rosnące tuż obok domu, w którego oknach wisiały wówczas jeszcze strzępy firanek. Był to chyba samotny modrzew. Z tamtej wizyty zapamiętałem jeszcze i to, że wiało niezwykle silnie od strony jeziora. Teraz zaś rosło tam bardzo dużo drzew. Żadne z nich nie było jednak okazałe. A powiewy były nieznacznie.

 

      Dotarłszy w tych zapiskach do bardzo konkretnego miejsca nad jeziorem Głuchym, sięgnąłem do prowadzonej na własny użytek Księgi cytatów. Korzystam z niej, gdy uznam, że warto posłużyć się cudzą myślą (czy aby na pewno jest ona jeszcze cudza, skoro wiedzie, jakby odrębne życie?). Czynię to nie tylko dlatego, aby zyskać wsparcie. Także po to, aby jej autora, przywołać stamtąd, gdzie przebywa. Tak się bowiem składa, że prawie zawsze są to autorzy nieżyjący. Cytat, którym chciałbym posłużyć się na koniec niniejszego tekstu, pochodzi z Malarza życia nowoczesnego autorstwa Charlesa Baudelaire’a i brzmi tak:

      „Przyjemność oglądania teraźniejszości, nie zależy tylko od piękna, które ją stroi, ale również od jej cechy zasadniczej – że jest teraźniejszością”. Bo o roztaczającej się przed moimi oczami teraźniejszości, o „teraz”, o jego niepowtarzalności, myślałem patrząc 21 grudnia 2011 r., na zamarznięte jezioro Głuche. O tym myślałem ja, myślał Baudelaire, jak też, o czym jestem przekonany, ostatni mieszkaniec domu na Głuszynie, na którego na wpół zrujnowanej ścianie, nie tkwi już niewielka tabliczka z nazwą wsi i numerem domostwa. Nie mógł bowiem być obojętny wobec tego miejsca. Ono zresztą „nie pozwoliłoby” na to!

 

 

________________________________________________________________

      * Staroobrzędowcy (zwani także raskolnikami, a niewłaściwie – starowiercami bądź   

 starowierami) – przeciwnicy zmian wprowadzonych w prawosławiu, w 1660 r., przez  

 Patriarchę Moskwy Nikona. Wkrótce ruch uległ podziałowi na popowców (uznawali ideę   

 kapłaństwa i hierarchii kościelnej) i bezpopowców (odrzucali jakąkolwiek strukturę kościelną 

 i kapłaństwo sakramentalne). W następnych latach oba odłamy zaczęły podlegać dalszym  

 podziałom. Poddawani okrutnym prześladowaniom na terenie państwa moskiewskiego,

 staroobrzędowcy częściowo wyemigrowali. Osiedlili się m. in. na Suwalszczyźnie w Wielkim

 Księstwie Litewskim.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko