Zdzisław Antolski – Moje Kielce literackie (27)

0
96

Zdzisław Antolski



MOJE KIELCE LITERACKIE (27) 

PISARZE PROWINCJONALNI

 

.

sienkiewicz-kielce      Hłasko, Tyrmand, Iredyński, Wojaczek, Stachura… Legendy PRL-u. buntownicy, kaskaderzy literatury, jak nazywał ich Jan Marx, odszczepieńcy, nasi bohaterowie. W siermięż­nych latach socjalizmu, w czasach układnych i grzecznych, zwracali na siebie uwagę – stylem bycia, ekstrawagancją, lekceważeniem dla przyjętych norm, a przede wszystkim odrzuceniem restrykcyjnego systemu, w którym wszyscy mieli być jednakowi. Chronił ich talent, który jeszcze wtedy coś znaczył.

      Jesienią 1979 roku zostałem zaproszony na Zjazd Młodych Pis­arzy w Tarnowie i w Dębnie. Władze nowych województw chciały mieć swoją imprezę, swój festiwal, przegląd czy coś tam jeszcze. Już na początku, w eleganckim hotelu Tarnowia ucieszyłem się, bo w po­kojowej lodówce stały butelki z luksusowym wówczas piwem Zagłoba. O piwo było w Polsce Ludowej bardzo trudno, zjawiało się nie wiadomo skąd i kiedy, a następnie znikało w ten sam tajemniczy sposób. Chciano więc nas uhonorować.

      Miałem już za sobą debiut poetycki, wydany w LSW zbiorek wierszy „Samosąd”, który doczekał się recenzji pióra głośnego wówczas krytyka, Jana Marxa.

      „Ze skwapliwością bezkompromisowej młodości Antolski w wierszu Seans obdziera z iluzji widza kinowego, pokazując blichtr reżysero­wanego bohaterstwa, odsłaniając wielkie kłamstwo współczesnego kina proponującego myślenie gotowymi obrazkami. „Potem wszyscy poszli oglądać // kolejną wersję śmierci naszych ojców // w autentycznych dekoracjach (…) Nasi ojcowie // unosząc ręce do papierowego nie­ba // padali na sztuczną ziemię // gestem podpatrzonym // w amery­kańskich westernach”. Antolski reprezentuje postawę poety kontestu­jącego mitologię współczesnej cywilizacji. Czasem drapuje się w togę inkwizytora, nie zapominając przy tym jednak o nałożeniu błazeńskiej czapki. I na przykład w Sennej Inkwizycji kreuje groteskową, a nawet paranoiczną wizję świata współczesnego. Agencje prasowe, Demiurg, Sąd Ostateczny, Dylan Thomas, telewizja, komputery, miłość, poezja to rekwizyty owego epitafium dla cywilizacji.

      Wiersze Antolskiego to jeszcze na razie tylko układanki pozorujące poezję, wiersze wprawki, wiersze placówki, w których poeta zdaje czytelnikowi relacje ze szkolnych lektur awangardowych.

      Widoczna jest fascynacja malarstwem nadrealistycznym w plasty­cznych wizjach Antolskiego, inspirowanych na przykład obrazami Salwadora Dali. Zresztą ów wspomniany przed chwilą sąd ostateczny odprawiany nad cywilizacją w Sennej Inkwizycji także może być po­traktowany jako pomysł obrazu do namalowania.

      U Antolskiego przeważają wiersze konceptualne (Życiorys), utwory poprawne, choć banalne (Ruch jednostajnie przyspieszony), naiwne antropomorfizacje („Obce policzki ścian // w złuszczonej skórze tyn­ku.”) i banalne zbitki słowne (Powrót), a niekiedy pojawia się też pre­tensjonalne gadulstwo. Jeden z owych rozgadanych wierszy zaczyna się takim potokiem słów: „Po dniu w okopach samotności // przez progu linię Maginota // wpadasz w środek ulicznej bitwy // w za­sadzkę lęku i niepewności // odpierając wściekłe szarże // wątpliwości i napad pesymizmu // wycofujesz się z okrążenia // w zbawczy zagaj­nik knajpy // gdzie trwa krótki rozejm // a potem Twoje Pyrrusowe zwycięstwo”. Mam propozycję: niech Antolski mówi do nas po ludzku.

      Najlepszą formułę syntetyzującą tę lirykę podsuwa nam autor w ostatniej strofie wiersza Samosąd — „Psychodrama wyobraźni”.

      Motywy sądu, bilansu życia i odpowiedzialności pojawiające się w wierszach Antolskiego stanowią dość ciekawy fenomen psycholo­giczny. Ta świadomość, a nawet obsesja odpowiedzialności w owej „Psychodramie wyobraźni”, od której ratunkiem jest autoironia, to ciekawy rys liryki Antolskiego.

      W serii premiery wydawanej od 1977 roku przez Ludową Spół­dzielnię Wydawniczą tomik Antolskiego jest chyba jedynym, który jest coś wart. (…)”.

      Teraz myślę, że wówczas, kiedy miałem dwadzieścia pięć lat, miałem życie przed sobą.  Ale wtedy sądziłem, że już wszystko jest za mną. Ech, durna młodość:

 

SAMOSĄD

 

Dzień i noc trwa drobiazgowe śledztwo:

gdzie zaprzepaściłem szanse,

dlaczego zdefraudowałem możliwości.

Sąd Pamięci przywołuje świadków.

Wierzyli we mnie. Świadomość, że ich zawiodłem

jest najgorszą torturą.

Boleśniejszą niż bezsenność, niż łamanie

kołem czasu.

 

Już nie mam sił bronić się,

zrzucać winę na okoliczności,

biologię i Boga. Wiem dobrze:

obrona nie ma dla mnie żadnych

usprawiedliwień. Zawsze będę winny,

choć nikt nie ogłosi wyroku, nikt karą

nie wymaże błędu.

A ten żałosny spektakl

nad szklanką wody, z pigułką nasenną,

to tylko psychodrama wyobraźni.

1978 – 2015


      W hotelu Tarnovia mieszkałem w jednym pokoju z poetą, Adamem Ochwanowskim, którego kelnerzy w hotelowej restauracji bardzo szanowali i zaczęli na naszym stoliku stawiać proporczyk z godłem Stanów Zjednoczo­nych, jakbyśmy byli dyplomatami albo obywatelami tego kraju. Była ze mną także ówczesna moja miłość poetycka i kiedy tylko mogliśmy, uciekaliśmy do pokoju hotelowego, co Adamowi bardzo utrudniało życie towarzysko-poetyckie. Miał o to do mnie uzasadnione pretensje i wypomina mi to do dziś, choć tyle wody upłynęło w rzeczce Silnicy i wielu ludzi, w tym moja tamta dziewczyna, już nie żyje.

      Zjazd Młodych Pisarzy był nudną imprezą z drętwymi referata­mi. Było to wszak rok przed sierpniem 1980 i polski socjalizm przy­gniatał łudzi swoją beznadziejnością. Poeci w zielonych kurtkach, z długimi włosami, snuli się podchmieleni po mieście. Całą impreza tchnęła obcością i sztucznością. Może wieczorami, przy wódce, to się trochę zmieniało. Tylko ciepły nastrój Tamowa, przepięknej, tajemniczej sta­rówki i cichego, cienistego parku, łagodziły te nieprzyjemne wrażenia. Dyrektorem teatru w Tarnowie był wówczas Ryszard Smożewski, świetny felietonista i reportażysta, który swoje spektakle teatralne wystawiał w kieleckim Klubie Dziennikarza.

      Wówczas poznałem pana Henryka Worcella i jego sympatyczną żo­nę. Worcell pisać zaczął przed wojną. Znał Witkacego, Choromańskiego, Schulza, Nałkowską, Dąbrowską… Ale najbardziej impono­wało mi, że pan Worcell znał Rafała Wojaczka, wszak obaj miesz­kali we Wrocławiu. Bywał też na elitarnych spotkaniach teatru Gro­towskiego. Pan Worcell zburzył mi obraz Wojaczka, jaki nosiłem pod sercem. Mówił, że był to biedny chłopak, który nie mógł sobie poradzić z sobą i ze światem, a nie żaden buntownik.

      Z panem Worcellem byłem w Dębnie, prześlicznym zameczku, gdzie można od razu zacząć kręcić film historyczny o czasach ry­cerskich. Potem pojechaliśmy do Bochni, do Zakładów Ceramicz­nych. Taka była poetyka owych zjazdów literackich, że wycieczki do zakładów pracy były obowiązkowym punktem programu. Dyrek­tor przyjął nas koniakiem, a potem zwiedzaliśmy zakład. Warunki tam panujące nie zmieniły się chyba od stu lat. Prymityw i ma­nufaktura. Nie wiem zresztą, czy teraz zmieniło się tam cokolwiek. Podochocony dyrektorskim koniakiem wygłaszałem kąśliwe uwagi na temat fatalnych warunków pracy. Dyrektor uśmiechnął się po­błażliwie i po ojcowsku. Na pożegnanie dostałem karafkę z krze­mionki z kompletem kieliszków. Mam ją do dzisiaj.

      Potem było zbiorowe spotkanie autorskie w miejskiej bibliotece w miasteczku Bochnia. Dostaliśmy książeczkę młodych autorów, wydaną kilkanaście lat te­mu. Był tam jeden wiersz Iredyńskiego. Rodzina Iredyńskiego przeniosła się tu po wojnie ze Stanisławowa, po zmianie granic na korzyść ZSRR. Ojciec Ireneusza walczył w armii generała Andersa, do kraju wrócił w 1948 r. Dziesięć lat później, licząc od powrotu ojca, Ireneusz przeniósł się do Warszawy i zaczął współpracę z pismem „Współczesność”. Pismo to, jeszcze jako uczeń liceum im Stefana Żeromskiego, kupowałem w kiosku i czytałem, jeszcze na początku lat 70. Później znikło z naszego życia literackiego, a pojawił się miesięcznik „Nowy Wyraz”, w którym opublikowałem wiersze i opowiadanie pt. „Motocross”.

      Pomyślałem, że my w Klerykowie też zaczęliśmy skromnym zbiorowym tomikiem pod tytułem „Bazar poetycki”, jak Ire­dyński, a przecież on zaszedł daleko… Starsza pani, opowiadała o  młodym Iredyńskim. Jaki był przystojny, wysportowany, szar­mancki, oryginalny, jakie miał wielkie powodzenie u dziewcząt, które przepadały za jego towarzystwem.

Pan Wor­cell opowiadał o swojej książce „Zaklęte rewiry” i o filmie, jaki wed­ług niej nakręcono. Niedawno wszedł na ekrany. Grali w nim Wilhelmi, Kondrat, Celińska. Ta książka to był fragment życiorysu pana Worcella z lat przedwojennego kelnerowania w Krakowie. Potem gdzieś przeczytałem, że pan Worcell nie miał oka. Wybił mu je je­den z jego negatywnych bohaterów, który rozpoznał się w książce i  uznał, że został nieprawdziwie opisany. Od tego czasu pan Worcell miał sztuczne oko. Jakimże szokiem było dla mnie, kiedy w książce Joanny Siedleckiej „Kryptonim liryka” przeczytałem, że Worcell był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa i pisał na znajomych donosy.

      Spodobałem się młodszej bibliotekarce. Takie rzeczy poznaje się od razu. Od jej palącego spojrzenia i gruchającego głosu robiło się słodko w okolicy plexus solaris. Zapraszała mnie do swojego miesz­kania na domowe wino. Ważyłem racje. Zostać czy wracać do domu? Zjazd Młodych Pisarzy do­biegał końca. Trzeba wracać. A jak tu utkwię na zawsze, w małym domku drewnianym z ogródkiem. Z malwami pod oknami. Jabłkami na strychu i słoikami w piwnicy. W niedzielę msza w kościele, spa­cer, obiad rodzinny, drzemka po południu.

      Kierowca „nyski” zatrąbił. Trzeba wracać. Obiecałem, że przyja­dę. Do dziś żałuję, że nie zostałem.

      Po kilku latach zmarł pan Worcell. Nie był już młody. Całe życie pozostał pisarzem prowincjonalnym.

      Mój kolega, poeta Be odwiedził Iredyńskiego w jego mieszkaniu w Warszawie. Opowiadał, że Iredyński pije wódkę szklankami, jak kiedyś Przybyszewski. Alkohol chowa przed żoną w różnych wymyślnych skrytkach, Potem był komunikat w gazecie, że zmarł Ireneusz Iredyński. Prozaik. Dramaturg. Autor słuchowisk radio­wych. Przedwcześnie. Mógłby jeszcze wiele stworzyć, gdyby śmierć nie przer­wała… Wybrańcy bogów umierają młodo.

      Nie chciał być pisarzem prowincjonalnym. Opuścił dom z ogród­kiem. Z malwami pod oknami, drewnianymi płotami. Nudę małego miasteczka.

      Nie wolno, nie wolno opuszczać swojej prowincji! Mój przyjaciel, Józek Grochowina, bardzo utalentowany poeta, pochodzący z małej wsi na Ponidziu, postanowił wyjechać do Warszawy i wielkie miasto go zabiło. Nie mógł narzekać na sukcesy, wydawał nowe, ciekawe zbiorki poetyckie, ukończył studia polonistyczne na Uniwersytecie, pisał udane recenzje i szkice literackie. Jako tekściarz nieźle sobie poczynał w branży rozrywkowej i za zrobione pieniądze zakupił mieszkanie w stolicy. Ale dopadła go choroba alkoholowa, a za nią depresja. W końcu odebrał sobie życie, które dawało mu już tylko niewysłowione cierpienie.

 

 

Zdzisław Antolski



Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko