Zdzisław Antolski – Moje Kielce literackie (23)

0
105

Zdzisław Antolski


MOJE KIELCE LITERACKIE (23)

SZACHISTA

 

sienkiewicz-kielceNa kieleckiej Wyższej Szkole Pedagogicznej profesor Jan Pacławski zlecił studentom przygotować sylwetkę twórczą pisarza regionalnego i przeprowadzić z nim wywiad. Mnie w udziale przypadł Szachista, nowa gwiazda na literackim firmamencie Kielecczyzny. Nosił pseudonim Szachista, bo najłatwiej było go spotkać w Klubie Dziennikarza na partyjce tej gry. Spędzał tam nawet kilka godzin przy kawie, zazwyczaj w godzinach przedpołudniowych, wpatrzony w figury. Widywałem go już wcześniej. W zamszowej marynarce i takich-że butach, w peweksowych dżinsach i w okularach a la Zbyszek Cybulski uosabiał ducha epoki Gierkowskiej. Nowoczesność, otwarcie na Zachód, moda, a jednocześnie twarde trzymanie się, wicie rozumicie, realiów i pryncypiów. Po pierwsze socjalizm, marksizm, linia partii i te rzeczy. Potem osobisty sukces i kariera. Na boku dziewczynki i balangi. Wyjazdy za granicę i wczasy w Bułgarii. A żeby wiedzieć co jest grane, wieczorne słuchanie Radia Wolna Europa i czytanie od czasu do czasu na wszelki wypadek paryskiej „Kultury”, takie sobie polityczne sajens fikszyn dla higieny umysłowej.

Pełno wszędzie pojawiło się wtedy takich poruczników Borewiczów, modni, elegancko ubrani, ale przecież wierni partii, bo wszystko jej zawdzięczali. Po studiach, wykształceni, fachowi, zapaliło się dla nich zielone światło, zaczęli zastępować starych towarzyszy gomułkowskich, często bez wykształcenia, dziadków kościanych socjalizmu.

Kilka razy wpadałem do Klubu i jakoś nie mogłem go zastać, w redakcji gdzie pracował etatowo, również ciągle był a to w delegacji, a to zbierał materiał w terenie, albo siedział w drukarni. Zapracowany człowiek. A tymczasem jego sława rosła. Uczelnię sławną skończył w Krakowie i tam też wydał książkę. A to się liczyło. Kieleccy literaci skazani byli na Wydawnictwo Łódzkie, gdzie wydawali swoje książki, niejako z rozdzielnika, niekoniecznie dobre, na wysokim poziomie, ot, takie prowincjonalne gnioty. A szachista wydał zbiór opowiadań pt. „Mała ojczyzna”, gdzie przedstawiał relikty starych kapitalistycznych czasów, w kontekście burzliwego postępu i nowoczesności Polski Ludowej. Ot, jakiś kmiotek orze pole za pomocą sochy, ale nad nim już leci zamiast skowronka nowoczesny odrzutowiec, a obok jego pola na pegeerowskim ugorze zasuwa traktor, a prowadzi go dziarski zetemesowiec.

Po jego debiucie przez prasę kulturalną przytoczyła się lawina pochlebnych recenzji. Że to odświeżenie nurtu chłopskiego, że nowy głos, że obiecujący, że dobrze rokuje itd. Jego portret jako działacza i aktywisty rąbnęły na okładce i w kolorze „Nowa Wieś” i „Walka Młodych”. W prasie lokalnej również co krok widać było jego fotografię, zadumanego nad szachownicą, z podpartą brodą, a na przegubie błyszczał mu drogi zegarek, z przyciemnionym szkłem, jakiś zachodni, nie żaden radziecki poljot. W wywiadach był skromny i układny, ale wszędzie zaznaczał, że już tu i tam złożył powieść, a następną właśnie pisze, o swoich korzeniach i tradycjach ludu pracującego, o ludziach z awansu i mieście, w którym postanowił spędzić szczęśliwe życie.

W końcu dostałem w redakcji adres domowy Szachisty, właśnie otrzymał klucze do nowego mieszkania w bloku na zetemesowym osiedlu. Zastałem go w pustym pokoju. Siedział w jednej skarpecie na materacu położonym na parkiecie i popijał gorzałkę z gwinta.

– Poszła suka, a niech sobie odejdzie – mamrotał.

Okazało się, że partia dała mu przydział na mieszkanie i umeblował je, a tymczasem świeżo poślubiona żona zwiała z kochankiem w siną dal, zabierając przy okazji sporą część mebli, w tym szafę. Ubrania szachisty leżały na malowniczej kupce w środku pokoju.

Zostawiłem mu pytania do wywiadu na kartce. Po tygodniu na wszystkie odpowiedział, obszernie i wyczerpująco. Jakoś się pozbierał, dzięki pracy w redakcji. Musiał przygotowywać reportaż, pisał wstępniaki, recenzje i omówienia. A jeszcze korekta i dyżury w drukarni. Praca w redakcji i ten kierat działały na niego kojąco. Upajały lepiej niż alkohol.

Ale tymczasem wydawnictwo odrzuciło jego powieść, o której mówił w wywiadach i na którą wszyscy czekali jak na objawienie. Jedni mówili, że ze względów cenzuralnych i teraz pewnie powieść ukaże się w Paryżu, ale inni szeptali, że książka marna jest literacko i Szachista nie spełnił oczekiwań, jakie wywołał jego debiut. Również na literackim konkursie regionalnym zdobył tylko jakieś marne wyróżnienie. Na rozdaniu nagród w Sali kominkowej Wojewódzkiego Domu Kultury, przed wojną gmachu piłsudczyków, w którym bywał marszałek Rydz-Śmigły, zrobił straszną awanturę, że tylko układziki prowincjonalne, że się nie znają na prawdziwej literaturze. Spalił za sobą mosty.

– Co k…, to ja powinienem dostać nagrodę. Wy możecie za mną teczkę nosić – krzyczał podobno z nożem w ręku i rwał się do bicia. Dopiero pięciu chłopa dało mu radę i przytrzymali go przy ziemi dopóki nie otrzeźwiał.

Nadeszła jednak największa katastrofa. W jego rodzinnej miejscowości znalazł się ktoś, kto twierdził, że ojciec Szachisty w czasie wojny był przez jakiś czas policjantem na kresach i denuncjował ukrywających się Żydów. Potem ojciec Szachisty uciekł i w rodzinnych stronach wstąpił do AK. Ojca aresztowano i szykowano mu proces. Matka wpadła w chorobę i wkrótce zmarła. Plotkowano w Klubie o samobójstwie.

Szachista zamknął się w sobie. Cios był mocny. Utracił zaufanie w partii. A najgorsze, że zupełnie niespodziewany z tej strony. Grom z jasnego nieba. Ojciec był dla niego świętością i opoką, członek Armii Krajowej, kombatant, powszechnie szanowany, zbowidowiec, na trybunie podczas świąt państwowych, to właśnie on nauczył go grać w szachy. Na szczęście były poważne wątpliwości, co do zasadności zarzutów, ale zło już się stało, pomówienie i plotki zostały zasiane. Swoją drogą, co za ironia losu, Szachista chciał uciec od historii, kochał współczesność i nowoczesność, tamto było minione, zapomniane, ale nagle chwyciło go za gardło, jak upiorna ręka, która wychynęła spod ziemi.

Znów z pomocą przyszła mu praca. Codzienne wyjazdy, reportaże, troski zwykłych ludzi. To go pochłaniało. Ożenił się po raz drugi, przyszły na świat dzieci. Wydał wreszcie zbiór reportaży, ale ten zginął w tłumie innych reportażowych książek, których wówczas mnóstwo się ukazywało. W samych Kielcach była wówczas duża grupa zdolnych reportażystów – Zbigniew Nosal, Bogusław Rajchert, Stanisław Rams, Bronisław Zapała, mówiono nawet o Kieleckiej Szkole Reportażu na wzór Szkoły Fotografików, w której przodowali Jan Siudowski i Paweł Pierściński.

Wybuchła Solidarność. Szachista trzymał się z boku, choć w redakcji wrzało, ludzie podzielili się na zwolenników i przeciwników nowego ruchu. Zbliżał się powoli 13 grudnia, atmosfera tężała, mnożyły się w prasie ataki na Solidarność, często były to afery tworzone za redakcyjnym biurkiem, tematy rzekomych nadużyć finansowych i ekscesów seksualnych, podrzucane przez majora Tadeusza z SB, niewybredne ataki i pomówienia.

Wtedy coś go opętało, demon jakiś czy fatum i pewnego dnia czytelnicy partyjnej gazety przeczytali entuzjastyczny artykuł Szachisty na temat regionalnej Solidarności, poparty radosnym reportażem z wizyty w siedzibie związku. Nie wiem, jak to się stało, czy Szachista miał chwilowe zaćmienie umysłu, czemu puściła to cenzura, jakieś niedopatrzenie, wpadka, skandal. Wybuchła w redakcji straszna burza, padały przekleństwa i groźby wyrzucenia z pracy. Szachista pod szantażem redaktora naczelnego, który chciał go wywalić na bruk, napisał artykuł, w którym odwołał wszystko co uprzednio głosił. Napisał, że w siedzibie S zjawił się podstępnie wciągnięty, wszystko co tam widział to elementy antypaństwowe i zgniła reakcja. Ludzie na ulicy umierali ze śmiechu. Zapamiętano mu to na długo, kabarety studenckie robiły sobie z jego tekstów zabawne skecze.

W stanie wojennym dla Szachisty wróciła normalność, bo wreszcie wiadomo było co myśleć i jakiej linii się trzymać, znów redakcyjny kołowrót i ciągłe wyjazdy w teren. Podczas jednej ze służbowych podróży przytrafił mu się wypadek: czołowe zderzenie i dachowanie nyski, w której jechał okazją, omal nie odgryzł sobie języka, który potem chirurdzy mozolnie pozszywali.

Ludzie plotkowali, że to kara Boża.

Po okrągłym stole zerwał z komunistycznym środowiskiem, a wtedy jak na złość, lewica eseldowska zaczęła odnosić wielkie sukcesy polityczne. Cieszył się z tego, ale już nie brał udziału w polityce.

Chodzi teraz Szachista w glorii prześladowanego przez komunę opozycjonisty. Reżim nie mógł go dopaść, więc zaatakował jego ojca. Kto wie, może i tak?

Znów uratowała go praca, pisanie, pisanie, pisanie…

Teraz Szachista w nic się nie angażuje i bardzo dobrze. Bo los zawsze był przeciw niemu. Ja to normalnie już się bałem, że jak Szachista zaangażuje się w coś dobrego dla Polski, to zaraz to się zawali i przyjdzie jakaś czarna noc stanu wojennego. Tylko dzięki jego obojętności wobec polityki, Polska została przyjęta do NATO i Unii Europejskiej. Tak sądzę.

Jego życie przypominało losy Piszczyka z filmu „Zezowate szczęście”. Zawsze chciał dobrze, ale przewrotność losu i historii sprawiały, że wszystkie jego działania obracały się przeciwko niemu.

Oczywiście niewiele mu się udało, oprócz debiutu w wielkim stylu. Czasami w nocy, kiedy wszyscy śpią, Szachista wyjmuje z szafy papierową teczkę i wyciąga pożółkłe gazety, gdzie nadal jest piękny i młody, i czyta spłowiałe tytuły: „Nadzieja młodej literatury”, „Wielki talent z małej miejscowości”, „Obiecujący debiut” i temu podobne.

W tej partii szachów jaką jest życie Szachista przegrał z losem, bo nie potrafił odgadnąć ruchów przeciwnika, a podobno przewidywanie to podstawa sukcesów w tej grze. Tak mówią, sam tego nie wiem, bo nie lubię szachów.

 

 

RAZ NA WIECZNOŚĆ

 

Kiedyś, w młodości, miałem mnóstwo do powiedzenia. No, wulkan w głowie. I pisałem słabe wiersze, słabe opowiadania. Wierzyłem, że kiedyś dojdę do wprawy, że zdobędę tę przeklętą sprawność warsztatową. Musiałem przecież to wszystko we mnie, to niepowtarzalne, które może raz na wieczność we wszechświecie się zdarzyło, wypowiedzieć i wykrzyczeć. Dla siebie, ludzi i Boga. I doszedłem do tego, w końcu to osiągnąłem. Piszę sprawnie… o niczym. Gdzieś w międzyczasie to, co mi spokoju nie dawało, gdzieś wyparowało ze mnie.

Czy zapomniałem tamto ważne, zestarzałem się, czy co? Nie wiem. Teraz piszę już tylko dla innych poetów, dla pisarzy moich rówieśników. Może w tym kraju wiersze czytają tylko ci, którzy je piszą? Oni są najlepszymi czytelnikami. Wbrew pozorom. Nie licealistki naiwne, albo chłoptasie w wieku dojrzewania, czy egzaltowane panie emerytki. Nie, najlepszymi czytelnikami są ci, którzy już wiedzą, jak to się robi, jak to powinno wyglądać, którzy już sami niezłe rzeczy pisali, ale się wypalili, skończyli, zniechęcili. . . A ty nagle napisałeś coś, co jest dobre. Oni ci tego nigdy nie przyznają, ale  wiesz, że będzie ich zazdrość skręcać. Tak to jest, bracie.

Czytelnik dla mnie w PRL­u nie istniał. Taki był zresztą ustrój, że człowiek, wbrew propagandzie, wcale się nie liczył. Czytelników nie było, mówię ci, była tylko konkurencja. Pamiętasz, kiedyś nie mogliśmy zrozumieć, jak Mickiewicz mógł spalić swoje nie publikowane utwory A teraz ja sam niszczę, to co wcześniej napisałem. Bo to były kłamstwa. Przypomnij sobie. Kiedyś, w dzieciństwie, potrafiliśmy się porozumiewać w stopniu znacznie wyższym niż obecnie. Czasami wystarczył grymas twarzy, uśmiech, tonacja słowa. Teraz jestem niewolnikiem słów. Do sytuacji banalnej  specjalnie dobieram ładne słowa, aby nadać chwili blasku. A kiedy zmyślam jakieś zdarzenie, to często nie dla jego uroku, czy prawdy, ale dla pięknych słów, których użyję przy opisie.

Najpierw beztrosko rozsiewasz swoje wrażenia, wspomnienia, myśli. Pakujesz ważne zdarzenia ze swojego życia do jakiegoś bzdurnego felietonu, opowiadanka. Nie wiesz, co marnujesz. Myślisz, przecież wspomnień, doświadczeń, będzie mi przybywać. A to nieprawda. Najważniejsze rzeczy dzieją się w dzieciństwie. Tam żyliśmy naprawdę. Potem już nic istotnego się nie wydarzy.

Kiedy to zrozumiesz, stajesz się skąpcem.

Skończyły się myśli prywatne. Jesteś swoim śledczym, szpiclem, spowiednikiem, psychoanalitykiem.

Tropisz swoje myśli w podświadomości, czuwasz we śnie, w rozmowie, w miłości. Bo wierzysz w siłę słowa napisanego.

Niesprawiedliwość w życiu nie jest tak ostra, jak to samo zdarzenie zapisane na papierze. Krzywda, dopiero ujęta w słowa ­krzyczy i staje się wielka.

Ale pisanie jest także samo-rozgrzeszeniem się siebie. Słowa potrafią zbagatelizować winę, usprawiedliwić ją. Mało ważny szczegół podkreślić, wynieść, uczynić z niego istotny punkt obrony.

Pisanie wierszy jest czymś emocjonującym tylko na początku. Potem staje się nudnym i żmudnym zajęciem. Jakże często pierwotny zamysł, czyli bezsłowny embrion wiersza, po ubraniu go w słowa, okazuje się banalny i płaski.

Zapomniałem już, jak smakuje to uczucie, które spowodowało, że sam pisać zacząłem. Mogę podziwiać cudzą doskonałość, mogę odczuwać zawiść, politowanie, pogardę, ale już chyba nigdy nie odczuję wzruszenia.

Mimo to już nie ucieknę z tego cyrku. Z tej karuzeli nazwisk, czasopism, podlizywania się redaktorom, popadania w niełaskę i zabiegów o poklask, zabiegania o recenzje, których nikt nie czyta. I nie wierzę w możliwość ucieczki. Musiałby runąć cały system. Bo on wcale nie upadł, to są przechwałki kabotynów. Bo system to także ludzie, którzy się do niego przyzwyczaili. I oni na gruzach starego odbudują system, a kto wie, może i Partię? Bo to oni są systemem. Tak jak katolicy są Kościołem, o czym sami wierzący już nie wiedzą.

Kiedy niektórzy ogłaszają, że odchodzą od środowiska, wyjeżdżają za granicę, podejmują pracę w innym otoczeniu, czynią tak rozmyślnie, aby zebrać nowe doświadczenia. Opisać je i pchnąć na rynek. Olśnić, obezwładnić, rzucić kolegów na kolana. I samo doświadczenie, próba życia poza układami i hierarchiami, mija się z celem, bo czynione jest z podświadomą chęcią powrotu do tej karuzeli absurdu. Najsmutniejsi są starzy pisarze, dla których bliskość śmierci oznacza, że nie napiszą następnych książek. Kolejnych cegieł papierowych, których nikt już nie czyta. Czy oni wiedzą czym żyje naród? Nic ich nie interesuje, dla nich życie to tylko książki, które mają napisać, i które są martwe w chwili poczęcia.

A krytyk, to facet, który nie cierpi literatury, który jej nienawidzi. On potrafi przeczytać wspaniałą powieść i, nic z niej nie pojąwszy, spłycić do własnego poziomu. Nic dziwnego, że w jego recenzji, wyjdzie z niej jakieś zakalcowate ciasto. Ale to nie jest tamto cudowne dzieło, to jej głupie odczytanie. A jak taki oferma potrafi ustawić pisarza. Wyrwie zdanie z kontekstu i powie, patrzcie, taki on właśnie jest. Owszem, jest, ale między innymi . Nie wolno tak człowieka ciąć, przykrawać. I tak spreparowany kadłub osądzać.

Najgorsi są tak zwani „badacze życia i twórczości” zmarłych pisarzy. To oni grzebią się w tym bagnie, jakim, za przeproszeniem, jest czasami życie prywatne pisarza. Grzebią w odpadkach, depcząc po różach, po cudownej łące twórczości, po wspaniałych książkach, które z tego łajna wyrosły.

„Co on w niej widział?”, zastanawiają się, patrząc na święty wizerunek ukochanej pisarza. Dumni, że ich żony i kochanki są ładniejsze. Właśnie to, czego ty, bezmyślna, kretyńska pało, nigdy nie zobaczysz, choćbyś pękł.

Ale kiedyś wszystko się skończy. I może to strach, strach przed nicością, każe mi zasiadać nad kartką papieru. Bo człowiek chciałby być Bogiem, albo chociaż zerknąć Mu przez ramię. Choć przez chwilę, choć przez jedną chwilę.

 

Zdzisław Antolski


· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · R E K L A M A · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

{loadposition reklama_art}

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko