Zdzisław Antolski – Moje Kielce literackie (15)

0
284

Zdzisław Antolski



MOJE KIELCE LITERACKIE (15) 

 

FURTKA W CZASIE

 

sienkiewicz-kielce      Bywają w naszym mieście takie zaułki tajemnicze, czasami tuż przy głównej ulicy, że wchodząc tam w zamyśleniu czujemy jakąś dziwną aurę, jakbyśmy cofnęli się w czasie o pięćdziesiąt lub sto nawet lat, a czasami jeszcze wcześniej. Kiedyś, błądząc bez celu starą dzielnicą żydowską, zauważyłem nagle obok siebie dziwnie ubranych ludzi. Nosili długie czarne chałaty a na głowach mieli mycki. Na szyldach sklepowych pojawiły się napisy w języku rosyjskim.

      Trwało to dosłownie chwilę, ale do dziś nie wiem, czy wydarzyło się naprawdę, czy też trafiłem na jakąś dziurę w czasoprzestrzeni, z której dość szybko się, chwała Bogu, wydostałem. A może miałem chwilowe zaćmienie umysłu, czy może przez kilka sekund zasnąłem na stojąco? W każdym razie, kiedy znów przechodzę w tamtej okolicy, czuję na plecach dreszcz podniecenia połączonego z lękiem, jakbym szedł nocą przez cmentarz.

      M., moja ówczesna koleżanka, postanowiła poznać mnie z Arkiem, swoim starym przyjacielem. Był to, jak mi mówiła z entuzjazmem, fajny kumpel, chłopak bardzo towarzyski, o nowoczesnych poglądach na świat i życie. Wiele podróżował po Europie, Azji, dużo widział, był człowiekiem światowym, można rzec śmiało. Przy tym kochał muzykę, poezję, cygara i dobry alkohol. Czegóż trzeba więcej, żeby już zacząć myśleć o nim z sympatią?

v- Zobaczysz, jaki to fantastyczny facet – mówiła M. z entuzjazmem. – Otwarty, przyjazny, dowcipny. Wiele razem przeżyliśmy – kontynuowała. – Kilka razy stawał w mojej obronie, kiedy za mój strój chciały mnie zlinczować stare jędze z kolejki sklepowej.

      Bowiem M. ubierała się trochę ekstrawagancko jak na nasze staroświeckie, biskupie miasto, zwane w literaturze pięknej – Klerykowem. Jako pierwsza dziewczyna w naszym mieście wkładała obcisłe jasne sztruksowe spodnie, błyszczącą, czerwoną bluzkę, rozpiętą u góry, żeby widać było trochę biustu i wysokie białe drewniaki. Przy tym malowała się dość jaskrawo, można by rzec wyzywająco: zielone powieki, a do tego krwistoczerwone wargi. Miała także na głowie burzę kręconych rudych włosów opadających aż do pasa. Nic dziwnego, że często stawała się obiektem cierpkich uwag i docinków ze strony nabożnych mieszczańskich matron, zazwyczaj niskich, a przy tym tęgich.

      Również Arek ubierał się bardzo modnie i  nowocześnie, w sztruksach lub dżinsach, a także jaskrawych koszulach, czym budził zaciekawienie, częściej zdziwienie, a czasem oburzenie i złość, na szarych peerelowskich ulicach naszego miasta. Bywał nawet legitymowany przez milicyjne patrole, nienawykłe do takiego ekstrawaganckiego wyglądu przechodniów. W tamtym czasie najwięcej ludzi chodziło w źle skrojonych ubraniach z państwowych zakładów albo w kufajkach.. Co ciekawe swoje ubrania przywoził z zagranicy albo zdobywał na tzw. ciuchach, gdzie ludzie sprzedawali czasem zawartość paczek od rodziny w Ameryce.

      Pewnej soboty pojechaliśmy miejskim autobusem na przedmieście. Była piękna jesienna, łagodna pogoda, zbieraliśmy z twarzy przyczepione nitki babiego lata, do stóp spadały nam ze stukiem kasztany. Z gwarnej ulicy M., która była moim przewodnikiem,  skręciła nagle w małą furtkę w ukrytą parkanie wśród drzew oraz krzewów. Nasze miasto słynęło kiedyś z ogrodów ogrodzonych parkanami.

      Znaleźliśmy się w wielkim sadzie i szliśmy między starymi drzewami: jabłoniami, śliwami i gruszami. Pachniało intensywnie aromatem owoców i ziół. Niżej w dolince płynął mały i wartki strumyk. Dom był drewniany, przypominał wiejski dworek, a może tak tylko teraz go widzę we wspomnieniu?. Na werandzie oplecionej dzikim winem siedziała starsza siwowłosa pani. Była to, jak mi powiedziała szeptem M., matka Arkadiusza. Widok był tak niezwykły i sielski, że zatrzymałem się przez chwilę jak przed obrazem Szermentowskiego czy Mehoffera.

      Ale już na werandę wyszedł Arek, postawny facet w rozpiętej na piersiach koszuli dżinsowej ubrany po kowbojsku, w sztruksach i wysokich butach. Zaraz po powitaniach weszliśmy do dużej kuchni, gdzie Arek kończył gotować obiad na naszą cześć, a w pomieszczeniu unosiły się aromaty pieczonego mięsa, przypraw i pikantnych sosów.

      Dosłownie wszędzie, na półkach rozwieszonych wzdłuż ścian, a także pod stołem, w kredensie i w każdym kącie, a podobno także na strychu stały szklane gąsiory wypełnione domowym winem w kolorze czerwonym, różowym i czarnym, a także dziwnego kształtu butelki, w których nabierały mocy i smaku przeróżne nalewki.

      Ale było też coś dla ducha. Odkryłem, że w przepastnej szafie w tejże kuchni znajdują się tylko książki, wyłącznie zbiory wierszy, zarówno bieżąca produkcja w postaci cienkich tomików, jak i dzieła zebrane lub wybrane uznanych już autorów.

      – Ciągnie wilka do lasu – śmiał się Arek, kiedy zanurkowałem w głąb szafy, bowiem wiedział, że ja również próbuję swoich sił w dziedzinie poezji.

      Potem wspaniały obiad, który jedliśmy już w pokoju przy wielkim okrągłym stole. Na deser był kompot, po którym mama Arkadiusza poszła na odpoczynek do swojego pokoju, a my paliliśmy papierosy i hawańskie cygaretki, jakie gospodarz przywiózł z Petersburga. Następnie Arek podał wyśmienitą kawę a ja podziwiałem kolekcję jego pamiątek z licznych podróży. Były tam modele krzywej wieży w Pizie, wieży Eiffla i małego Big Bena. Poza tym za szybami w kredensie, na nocnym stoliku, w każdym prawie wolnym miejscu na meblach były ustawione kolorowe widokówki z całego świata. To przyjaciele Arka pozdrawiali go w swoich językach z różnych egzotycznych krajów.

      Popijając wino przeglądaliśmy ogromną płytotekę Arka, jakiej nie powstydziłby się profesjonalny prezenter radiowy. Ta kolekcja musiały kosztować majątek. Moją uwagę przyciągnęły utwory Bitelsów i Rolling Stonesów, ale Arek przywiózł też płyty z Francji, Włoch i Związku Radzieckiego. Szczególnie podobał mu się nieznany wówczas w Polsce pieśniarz rosyjski – Włodzimierz Wysocki. Wysłuchaliśmy jego utworów i rzeczywiście – były wspaniałe! Od tej pory nie przepuściłem już żadnej wzmianki o tym pieśniarzu w radiu, a w Polsce stawał się on coraz bardziej popularny. Poza tym Arek miał nagrania głośnego wówczas francuskiego aktora, Serge Gainsbourga.

      – Jak ty to robisz – spytałem Arka – że jeździsz po świecie tak intensywnie, kiedy zdobycie paszportu graniczy niemal z cudem?

      – Widzisz, mam wielu przyjaciół. – Niektórzy na wysokich stanowiskach – powiedział nieco zmieszany Arek. – Po prostu trzeba mieć kolegów.

      Oczywiście, wiedziałem od M., że Arek jest homoseksualistą. Nigdy nie byłem uprzedzony do nich, czytałem namiętnie Prousta, który również należał do tej grupy ludzi. Nie dziwiło mnie to, ani nie szokowało. Jednak potęga tego nieformalnego stowarzyszenia, mogąca pokonać uprzedzenia ustrojowe, a nawet strzeżone pilnie granice – zdumiała mnie.

      Ale czy tak było naprawdę, czy Arek nie przesadzał i nie fantazjował – nie wiem! W końcu: płyty mógł kupić na targu, a widokówki w antykwariacie u Metzgera. Reszta to kwestia oczytania lub pilnego oglądania w telewizji audycji poświęconych podróżom.

      Późnym wieczorem dołączył do nas partner Arka, który przyjechał pociągiem z Wrocławia. Ubrany był w mundur, bowiem pracował w Milicji Obywatelskiej, co było trochę dziwne. Przez resztę wieczoru bawił nas anegdotami z różnych nieporozumień, jakie mu się trafiają w jego pracy. (Kilka lat potem doszły mnie słuchy, że partnera Arka wywalono z pracy w MO, ale wcale się tym nie przejął, traktował ten epizod w swoim życiu jako zabawną przygodę i rozrywkę).

      Słuchanie płyt i rozmowy przy niemałej ilości alkoholu przeciągnęły się aż do świtu.

      Minęło wiele lat, M. wyjechała z kraju, ale czasem przypominam sobie nasze wieczory, zwłaszcza kiedy natrafię w radio czy telewizji na piosenki Wysockiego albo Gainsbourga.

Arka spotkałem kiedyś przypadkowo w wielkim centrum handlowym, już w nowej Polsce. Spytałem go oczywiście o podróże.

      – Wiesz, mało wyjeżdżam na Zachód, Wschód też mnie już nie nęci. Teraz to już nie jest takie elektryzujące jak w czasach PRL-u. Poza tym, wszędzie już byłem, nie znoszę spotykać swoich rodaków za granicą! Ale wpadnij do mnie kiedyś, to pogadamy przy dobrym winie. Posłuchamy sentymentalnych płyt z adapteru „Bambino”.

      Pewnego dnia chwyciła mnie nostalgia za dawnymi czasami, za młodością po prostu. Wsiadłem w miejski autobus, pojechałem na przedmieście. Szukałem drewnianego domu wśród owocowych drzew. Ale na próżno przemierzałem ulice mając nadzieję, że trafię na tajemną furtkę w parkanie. Wszędzie wyrosły jednakowe szare bloki. Strumyk, jako punkt orientacyjny, gdzieś znikł pod asfaltem. Cóż, czasu podobno nie można cofnąć.

      Ale ciągle nie tracę nadziei, błądząc bez celu po moim mieście, że w którejś bramie, w nieznanym zaułku, jeszcze nie odkrytym, znajdę tajemne przejście do przeszłości. A tam, w Klubie Dziennikarza albo w Dziurce spotkam Grześka, Zbyszka, Jurka, Elę, Wojtka, Kasię i wielu, wielu innych, których już nie ma po tej stronie muru.

 

TAKIE SAME OCZY

 

      Redaktor Dżordż, jak go pieszczotliwie nazywano, pracował w telewizji, miał mieszkanie w Warszawie i czasem można go było zobaczyć w Teleexpresie albo w wieczornych Wiadomościach. Zazwyczaj były to krótkie kilkusekundowe migawki, komentarz do przedstawionego wcześniej materiału z Polski, ale i tak uważaliśmy, że zrobił karierę. Chodził ubrany w wojskową zieloną kurtkę, lubił kraciaste koszule i dżinsy. Nie miał swojego samochodu, przyjeżdżał do Kielc pociągiem albo służbową nyską ze stosownymi firmowymi napisami. Zawsze gdzieś się śpieszył, miał tylko kilka minut czasu, niemal w biegu wypytywał, co słychać, jakie nastąpiły roszady na wojewódzkich szczebelkach władzy, kto jaką książkę wydał, co napisał, kto się rozwiódł, a kto umarł. Dla towarzystwa przywoził piękną dziewczynę, za każdym razem inną, wszystkie one niewiele miały do powiedzenia, ale dawały nam do zrozumienia jak nudzą się w tym prowincjonalnym grajdołku, nie wiedzieć po co przytargane tutaj przez Dżordża.

      Ciągle przejazdem, ciągle w drodze, w poszukiwaniu tematu, błyskotliwy i na czasie, świetnie zorientowany w sytuacji politycznej i personalnej, Dżordż wpadał do Klubu Dziennikarza albo do kawiarni Sołtyków, wypijał kilka wódek i pędził gdzieś dalej, w nieznane, a my pozostawaliśmy sami, w poczuciu przegranej. Nasze życie nie było tak ciekawe, takie szybkie, zdobywcze, i takie błyskotliwe jak jego. Już wówczas zauważyłem, że Dżordż mimo swoich niewątpliwych walorów towarzyskich, ma pewną cechę niezbyt dobrze widzianą w kręgach warszawki, jest mianowicie sentymentalny i tęskni za prowincją, a wszyscy znani mi dziennikarze i pisarze ze stolicy byli zimni, wyrachowani i cyniczni.

      Tym co zwracało szczególną uwagę w jego wyglądzie – były jednak oczy, intensywnie błękitne, szczere i przyjazne, z iskierkami dowcipu i ironii. Dżordż nie miał wrogów, chciał przyjaźnić się ze wszystkimi.

Wpadał jak po ogień. – No co słychać? – dyszał. – Opowiadaj szybko, opowiadaj! I już po chwili go nie było, zanim rozmówca na dobre się rozgadał. Był więc taki trochę nasz, a trochę obcy.

      – Jak się czujesz w telewizji, tej fabryce kłamstwa? – pytałem go czasem.

      – Wiesz, na prezesa Szczepańskiego nie dam złego słowa powiedzieć. Dba o firmę – odpowiadał, jakby nie rozumiał, o co go pytam.

      O byłych żonach Dżordża chodziły legendy, podobno całe swoje zarobki przeznaczał na alimenty. Ale nowych podbojów mu ciągle było mało. Pewnego dnia dosłownie porwał z księgarni wprost zza lady naszą koleżankę Zosię, poetessę, bywalczynię Klubu Dziennikarza. Po prostu podjechał z kierowcą pod księgarnię, wywołał Zosię na ulicę, wsiedli do samochodu i pojechali do stolicy. Zosia wróciła do Kielc po kilku miesiącach wspólnego pożycia, bo ona też miała swoje humory i z Dżordżem jakoś nie mogła się dogadać. Nie mogła mu wszędzie towarzyszyć, a siedzieć w domu i czekać na ukochanego – to już zupełnie nie leżało w jej charakterze i dotychczasowym trybie życia, do którego była przyzwyczajona.

      Po kilku takich przyjazdach, po spędzeniu kilku godzin w towarzystwie Dżordża zorientowałem się, że niestety, tym co go napędzało był alkohol. To on dawał mu tę szybkość reakcji, refleks, błyskotliwy i cięty dowcip, umiejętność szybkiej repliki. Ale kiedy brakło alkoholu Dżordż stawał się niecierpliwy, zdenerwowany, przykry i znudzony, a jego twarz szarzała jak posypana popiołem. Brałem to na karb przemęczenia, życia w ciągłym stresie, w biegu. Nie zdawałem sobie sprawy, że Dżordż już nie potrafi normalnie funkcjonować bez alkoholu. Tymczasem potrzebował coraz większych dawek i nie zawsze odnosiły one dotychczasowy pozytywny skutek. Częściej Dżordż stawał się apatyczny, mowę miał bełkotliwą, zapominał, co miał zrobić i było mu wszystko jedno. Poza tym dopadała go depresja, nic mu się nie chciało, otoczenie go drażniło i irytowało.

Wszystko zmieniło się na gorsze z powstaniem Solidarności, a potem z wprowadzeniem stanu wojennego.

      – Solidarność rozwala firmę – mówił redaktor Dżordż. – Ja rozumiem wzniosłe cele, ale przecież to utopia. Nasz los jako kraju został przypieczętowany w Poczdamie i nic się nie da zrobić. Tylko utopimy kraj w morzu krwi, w jakimś bezrozumnym powstaniu. Po co to wszystko? Czy Polacy zawsze będą postępować jak szaleńcy? – pytał retorycznie.

      W stanie wojennym Dżordż zjawił się w Kielcach i już został na stałe. Z początku mówił, że jego redakcja została częściowo zawieszona, potem, że ma dłuższy urlop. A potem to już chyba nie przeszedł weryfikacji, urządzonej przez nową wojskową ekipę, chociaż nie chciał o tym mówić.

      Wałęsał się więc jak my wszyscy. Zwłaszcza w stanie wojennym żyliśmy jakoś stadnie, chyba tak było raźniej. Najpierw spotykaliśmy się na kawie w kawiarni u Sołtyków w Rynku, potem jakaś mała wódka czy wino, wieczorem zjawiał się zazwyczaj ktoś bogatszy, jakiś facio z prywatnej inicjatywy, szło się do kogoś z mieszkaniem i gadało, piło, słuchało muzyki.

      Jeszcze po okrągłym stole jego życie mogło ulec odmianie, ale redaktora Dżordża już nie chciano w warszawskiej telewizji. Załapał się więc najpierw w regionalnej rozgłośni, potem w jednej gazetce i w drugiej, i to już był koniec naszych prowincjonalnych możliwości. Nawet napisał jakiś błyskotliwy reportaż, pokazywał go wszystkim i zmuszał do czytania, ale potem znów pił przez kilka tygodni. Do urzędu iść nie chciał.

      Dżordż zaczął chodzić z Katarzyną, dziewczyną, która nie miała zajęcia, nie miała domu, żyła z dnia na dzień. Kochała go, opiekowała się nim, żeby nie wylądował w izbie wytrzeźwień, albo nie był pobity przez jakiś policyjny patrol. Mieszkali u rodziców Dżordża, a potem tylko u matki staruszki, bo ojciec zmarł. Mały domek na przedmieściu, z kwiatowym ogródkiem i obszernym podwórkiem, na którym stały klatki druciane z królikami, hodowanymi przez jego rodziców, przy trasie wylotowej z miasta, cichy i spokojny domek, który Dżordż przez swoje rozpaczliwe picie zamieniał w piekło. Króliki wynosił i sprzedawał za wódkę. Wyniósł też wszystkie książki i cześć sprzętów.

      Codziennie wałęsał się pijany po ulicach. Jego ubranie stawało się brudne i niechlujne. Gdzieś ktoś go uderzył, gdzieś upadł i cały był w ranach i w siniakach. Już nie przypominał eleganckiego i błyskotliwego, rzutkiego redaktora z telewizji. Stał się zwyczajnym bełkotliwym pijakiem, jakich pełno kręciło się po naszym mieście.

      Wkrótce Dżordżem zainteresował się Krzysiek z Solidarności, z wykształcenia i pasji historyk, któremu żal było, że młody jeszcze i niewątpliwie uzdolniony człowiek tak się stacza. Jednak nie pomagały żadne perswazje i namowy ze strony Krzyśka, żeby Dżordż udał się na odwyk do szpitala w pobliskiej Morawicy. A przecież nie było w tym nic hańbiącego. Pamiętam jak pewnego popołudnia w Klubie Dziennikarza zjawił się znany plastyk z podręczna walizeczką, w której miał troskliwie poukładane przez czułą żonę ubrania, piżamę, mydło, ręcznik i szczoteczkę do zębów i oznajmił, że właśnie jedzie na odwyk do szpitala psychiatrycznego w Morawicy, a ostatnie godziny postanowił spędzić przy winie w gronie przyjaciół.

      Próbował Dżordżowi pomóc także Jerzy Stępień, przywódca kieleckiej Solidarności, który miał wręcz manię i obsesję antyalkoholową i chciał nas wszystkich, starych pijaków, przerobić na trzeźwe aniołki. Jerzy odbył z Dżordżem kilka męskich rozmów, ale pomagało to na dzień, dwa, potem były redaktor znów chodził po ulicach kompletnie zamroczony. Wyglądało to tak, jakby chciał w ten sposób popełnić samobójstwo. Towarzyszyła mu jak cień jego dziewczyna.

      O jego śmierci dowiedziałem się po wyjściu ze szpitala, gdzie miałem operację na kamienie żółciowe. Świat już był inny, kapitalistyczny, pojawiły się hałaśliwe reklamy, na ulicach ludzie masowo handlowali na zaimprowizowanych stoiskach. Mój sąsiad na osiedlu przerobił garaż na sklepik spożywczy i pijalnię piwa.

      Katarzyną, dziewczyną redaktora, zaopiekował się Krzysiek z Solidarności. Jakoś wyszła na ludzi, figuruje jako współautorka na okładkach książek historycznych, jakie Krzysiek pisze i wydaje.

      Po wielu latach, kiedy jurorowałem podczas konkursu recytatorskiego dla młodzieży, zobaczyłem w tłumie oczekujących byłą dziewczynę Dżordża, z młodą panienką. Okazało się, że to była córka Dżordża. Piękna, dorodna, rosła pannica. Kiedy patrzyłem w jej oczy, intensywnie błękitne, zobaczyłem nagle szczere oczy jej ojca. Jakiś dreszcz przeszedł mi po plecach i serce zaczęło mocno walić… Jakbym sobie coś przypomniał, z innego życia, coś ważnego, o czym już dawno zapomniałem.


Zdzisław Antolski



Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko