Zdzisław Antolski – Moje Kielce literackie (9)

0
233

Zdzisław Antolski


MOJE KIELCE LITERACKIE (9)

MADONNA Z BURSZTYNU

 

sienkiewicz-kielce      Benek tak naprawdę miał inne imię, ale jego była żona nie chciała, abym o nim pisał, więc je zmieniłem. Pracował w Przedsiębiorstwie Konserwacji Zabytków (popularnie zwanym pekazetami, może ktoś jeszcze pamięta to określenie?) i zajmował się ochroną starych kościołów. Mieszkał na strychu swojej macierzystej instytucji mieszczącej się w przedwojennej kamienicy przy Rynku. Miał tam legowisko, półkę ze szklankami i kubkami na napoje oraz elektrycznym czajnikiem, a na stojącym wieszaku wisiała jego nieliczna garderoba.

      U sufitu przez jedno okrągłe okno wpadało do jego siedziby światło dnia. Mył się w miednicy, a kąpał u przyjaciół, których miał bardzo dużo. Posiadał wprawdzie ładne i duże mieszkanie w bloku, na nowym osiedlu, ale pozostawił je żonie, z którą był w konflikcie. Zamierzał się niebawem rozwieść, ale ostateczną decyzję odkładał z miesiąca na miesiąc.

      Małżeństwo rozpadało się, po kilkunastu latach pożycia, z powodu śmierci ich jedynego dziecka. Benek miał depresję, pił wódkę w nadmiarze. W jakiejś chorobliwej egzaltacji, cały czas pisał listy do swojego pięcioletniego synka, który zmarł niedawno w szpitalu, w Centrum Zdrowia Dziecka, w Warszawie, na chorobę nowotworową.

      Nie pogodził się z jego śmiercią. Na skrawkach papieru, na rachunkach z kawiarni, na brzeżkach gazet pisał wiersze, skargi do losu i do Boga. Jego żona również ciężko przeżywała stratę, stąd ich kłótnie i swary zakończone ostatecznym rozstaniem. Nie mogli już na siebie patrzeć, czuli do siebie niechęć, która z biegiem czasu zamieniła się w nienawiść.

      Z dawnego swojego mieszkania, Benek wyniósł tylko książki, zostawiając żonie meble i dywany, cały dorobek ich wspólnego życia. Stertę papierów złożył w blokowej piwnicy, gdzie grasowały olbrzymie, wypasione szczury. Zły był na gryzonie, które podżerały mu Borgesa, Marqueza i Cortazara, wykładał więc trutki, a czasami w desperacji polował na gryzonie z kijem bejsbolowym. Kilka martwych wypasionych szczurów, zawsze leżało, na postrach koło drzwiczek do jego biblioteki, jeśli można się tak wyrazić o bezładnym stosie makulatury na środku piwnicy.

      Kilka razy zachodziłem tam z właścicielem księgozbioru, kiedy przyjaciel chciał mi podarować albo pożyczyć jakąś poszukiwaną przez mnie pozycję, jemu już niepotrzebną, ale najczęściej czytał mi na głos (bardzo to lubił) swoje ulubione fragmenty z Wojaczka, Hłaski albo Stachury. Zwłaszcza ten ostatni pisarz był jego idolem, wiele stronic z książek tego pisarza znał na pamięć i twierdził też, że zna go osobiście, a nawet się przyjaźnią i wspólnie odbyli niejedną wyprawę po Polsce. Benek był bibliofilem, lubił nowości i miał w swoich zbiorach wiele książek “kultowych”, poszukiwanych przez czytelników i sprzedawanych, jak to się wówczas mówiło “spod lady”.

      Najbardziej zbliżyło nas wspólne uwielbienie do pisarstwa Edwarda Stachury, o którym mój przyjaciel mówił zdrobniale ksywą “Sted”, jak o kimś bliskim, kumplu i towarzyszu wypraw. A trzeba tutaj dodać, że wówczas Stachura nie był tak modny i niewielu wiedziało o jego przezwisku. Podczas lektury piliśmy często wódkę, a Benek wzdychał wtedy, jakby nie zauważając mojej obecności, do jakiejś swojej Gałązki Jabłoni (imię wzięte z jednej z książek Stachury), dziewczyny, którą poznał podczas wędrówki w Bieszczadach. Po kilku kieliszkach mówił uroczyście: – Chrońcie mnie zorze miłe – co było oczywiście również cytatem z powieści tego pisarza.

      Czasami dołączał do nas jeszcze ktoś trzeci, mógł to być malarz albo poeta, a czasem zgoła niepewny element, jakiś bezrobotny alkoholik spod figury świętej Tekli w Rynku, gdzie niebieskie ptaszki miały swój ulubiony punkt zborny, obsiadując wianuszkiem metalowe ogrodzenie wokół figury świętej. Bowiem wzorem naszego ulubionego pisarza nie gardziliśmy i takimi znajomościami.

      Często biesiadowaliśmy na stryszku instytucji, gdzie Benek nocował, podziwiając przy okazji posążek Madonny wysokości około pięćdziesięciu centymetrów, wykonany z jednej dużej bryły bursztynu. Mój przyjaciel twierdził, że znalazł posążek wyrzucony na śmietniku, w małym powiatowym miasteczku, gdzie przebywał służbowo jako konserwator sztuki, w pobliżu jakiejś instytucji kulturalnej, która pozbywała się przedwojennych zapasów.

      Madonna była prześliczna, nie można było od niej oderwać wzroku. Z niezmąconym spokojem na dziewczęcej, okrągłej, słowiańskiej twarzy, z lekko pochyloną w bok głową i z warkoczami na plecach. Kunsztowne wykonanie. Ale było w niej też coś zalotnego, w półuśmiechu, w oczach patrzących na widza spod półprzymkniętych powiek. Jakaś trudna do zdefiniowania emanacja samej istoty kobiecości, coś nieuchwytnego, a zarazem niemal odczuwalnego. Ciarki przechodziły człowiekowi po plecach z wrażenia. Wydawało się, że za chwilę Madonna poruszy głową lub dłonią..

      Pozostawała ona taka cicha i spokojna, mimo biesiad, w niewielkim kawalerskim kółku przyjaciół na stryszku, przeciągających się nieraz do białego ranka. I kiedy ostre słońce, bo okno w pokoiku nie miało firanek ani zasłonek, budziło nas, skacowanych, a gołębie dokuczliwie gruchały na dachu, spoglądałem na Madonnę, która świeciła od środka uspokajającym i ciepłym, miodowym blaskiem. Benek zapewniał, że nigdy się nie rozstanie z Madonną i nie sprzeda jej za żadne pieniądze, bo jest w niej zakochany i ona przynosi mu szczęście.

      Kiedyś przy piwie zapytał nagle, czy wiem, jak nazywa się fachowo ta słynna siatka zmarszczek i spękań, którą widać na starych obrazach. Otóż nosi ona nazwę krakelury. Podobało mi się to słowo, choć trudne było do wymówienia i zapamiętałem je sobie na zawsze.

      – Moje życie jest tak popękane jak stary obraz – powiedział w zadumie. Próbowałem go pocieszać, ale tylko machnął ręką, że nie trzeba.

      A potem Benek nagle znikł z naszego miasta. Nie było go na opustoszałym stryszku, gdzie nawet pozostał na wieszaku jego stary płaszcz, ani w ulubionych kawiarniach i restauracjach, opróżniła się jego piwniczna biblioteka, pewnie ku rozpaczy mieszkających tam gryzoni. Jednak znajomi powiadomili mnie, co się stało?

      Otóż Benkowi podobno udało się sprzedać dość drogo posążek Madonny jakiemuś cudzoziemskiemu kolekcjonerowi, a za uzyskane w ten sposób pieniądze kupił sobie drewniany dom w Bieszczadach, w zapadłej wsi, z dala od ludzi i cywilizacji i zamieszkał tam ze swoją ukochaną dziewczyną, którą nazywał Gałązką Jabłoni. Było mi przykro, że nawet się ze mną nie pożegnał, ale cóż było robić? Miałem przeczucie, że wstydził się mnie z powodu sprzedaży figurki Madonny, bo przecież wiele razy zapewniał mnie i innych swoich przyjaciół, że nigdy się z nią nie rozstanie.

      Po kilku latach, w stanie wojennym przyszła wiadomość, drogą szeptaną, przekazywana sobie z ust do ust, z Bieszczad, że Benek nie żyje. Ale wówczas takie niesprawdzone wieści ginęły w powodzi pogłosek, plotek i politycznych dyskusji. Sporo moich kolegów i znajomych wtedy zmarło. Stan wojenny zmiótł z powierzchni ziemi tych niebieskich ptaków, nie wytrzymali napięcia i ostrej zimy.

      Po pewnym czasie okazało się, że pogłoski o śmierci przyjaciela były prawdziwe. Rozpędzona ciężarówka uderzyła go w plecy nocą, kiedy wracał z baru piwnego, na nieoświetlonej pustej drodze w Bieszczadach. Podobno szedł środkiem, bo nie spodziewał się, że na tym odludziu pojawi się nagle jakiś samochód. Kierowcy nie zatrzymano i samochód znikł także, choć był poszukiwany przez milicję, jakby rozpłynął się w powietrzu. Dziewczyna zwana Gałązką Jabłoni sprzedała ich wspólną chatę i wróciła do miasta. Chodziły słuchy, że zabili go esbecy, bo zaangażowany był mocno w działalność opozycyjną. W jego domku drukowano podziemne czasopisma. Inni twierdzili, że był po prostu pijany i w jego śmierci nie ma niczego tajemniczego. Ale niektórzy z naszych znajomych, szeptali ze zgrozą, że to zemsta figurki Madonny. W ten sposób miała wyrazić swoją złość na Benku za to, że ją zdradził i sprzedał bogatemu kolekcjonerowi.

      Wspomnienie o Benku pokryła w mojej pamięci siatka spękań i zmarszczek, jak krakelura na starym płótnie obrazu. Czasem tylko wydaje mi się, że widzę bursztynową Madonnę, jak przemyka gdzieś obok mnie, w bocznej uliczce albo mignie jej postać w oknie wystawowym sklepu, kiedy idę ulicą, a innym razem mam wrażenie, że widzę jej jasną postać przez moment w lustrze za moimi plecami. Czy chce mi coś powiedzieć, dać jakiś znak, ostrzeżenie? Nie wiem.


Zdzisław Antolski


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko