Wanda Szczypiorska – opowiadania
Intruz
Ciocia Zosia kuca za krzaczkiem i w obecności pana robi siusu. Ten pan jest mężem cioci Zosi. Ciocia niczego się nie wstydzi, to ja się trochę wstydzę za nią. Wracamy razem ze stacyjki, gdzie pożegnałam moją mamę. Jestem „na odżywieniu” mówią ciotki, w domu podobno bywam głodna, bo mama ledwo wiąże koniec z końcem. Mama widać musiała na to przystać, przywiozła mnie na miesiąc albo dwa i zaraz wyjechała. Mam towarzyszyć dzieciom cioci Zosi, bawić się z nimi, opiekować, a ja nie umiem, nie chcę.
Zamiast pilnować dzieci cioci Zosi wolę myszkować w zakamarkach parku, który otacza okazały pałac. Nie jest to pałac wuja, ojca cioci, on jest zaledwie tutaj dyrektorem (mówią do niego; panie profesorze) i występuje w tle opowiadania. Opowiadania? Chyba nie, To co pamiętam składa się z migawek. Wuja zupełnie nie pamiętam, był tylko bratem mojej zmarłej babki. Za to pamiętam doskonale druga ciocię, Wandę. Widzę jak biegnie śmiejąc się po pałacowych schodach, a za nią biegnie przyjaciółka. Wydaje mi się dziwna jakaś, męska. Ciocia malutka, tamta duża. Zajmują wspólnie pałacowy pokój i tam znikają po kolacji.
Mam osiem lat. Gdzie śpię i kto pilnuje żebym się umyła, nie wiem, pewno ta stara dama, żona wuja. W mojej pamięci nie ma po niej śladu. Mam przed oczami pusty pokój, a w nim wysokie pałacowe okna. I chyba czuję się tu obco.
Wszystko, co było dla mnie interesujące dzieje się gdzieś na peryferiach parku. W warzywniku? Tam pracowały praktykantki, tak nazywano uczennice szkoły, tej w której wuj był profesorem. Dziewczyny eleganckie i dorosłe. Nosiły zwiewne suknie w kwiatki. Pieliły grządki marchwi w rękawiczkach. To była marchew, wiem na pewno. Stałam i podziwiałam. I słuchałam, a o czym rozmawiały, nie wiem. W pałacu ich nie było widać. Pewno mieszkały w oficynie.
Ciotkom sprawiałam nieustannie zawód. Milczek, który się szwęda nie wiadomo gdzie. W pewnym ustronnym miejscu wpadłam po kolana w szambo. Skąd się tam wzięło szambo i to płytkie, nie wiem. To było gdzieś na skraju parku. Teraz myślę, że to na pewno nawóz pod tą marchew. Gdy to się stało byłam sama. A wokół cisza, pustka, chaszcze. Dobrnęłam jakoś do fontanny, to znaczy do zbiornika z wodą. Umyłam się jak mogłam. Niestarannie. Pamiętam tylko swoje nogi i sandały na pałacowych schodach. Ponieważ tylko to pamiętam, nogi i sandały, wiec jest zupełnie oczywiste, że zdaję sobie sprawę z sytuacji i z tego co mnie zaraz spotka. I nawet nie śmiem podnieść głowy .
Ładnie ubrane córki cioci Zosi nie chcą mojego towarzystwa. Ja jestem starsza, wyrośnięta, co pewno nie jest bez znaczenia. Więc trochę im zazdroszczę. Za to poznałam nową koleżankę. Ci ludzie, których tu widuję, a mówią na to miejsce pegeer, zbierają drewno w parku, więc moja nowa koleżanka zna wszystkie ścieżki, wszystkie przejścia. Zawędrowałam za nią do czworaków, bo ona była właśnie stamtąd. Czworaki widywałam dotąd z pewnej odległości. Z okien pałacu wyglądały tak, jak gdyby w ziemię się zapadły. Drzwi były nisko, dachy płaskie, z kominów pełzły strużki dymu. I ludzie byli jacyś inni. Przy stole, przy obiedzie mówiono o nich; przesiedleńcy. Wiedziałam, byli biedni. Ja byłam biedna, mama też, zdawałam sobie z tego sprawę, ale to było co innego. Może i znałam słowo nędza, musiano go używać przy mnie. Teraz wiedziałam jak wygląda. Szarobrunatna. Nieżyczliwa. Patrzono na mnie, byłam obca.
Ciotki nie wiedzą o tej znajomości, która jak sądzę nie trwa długo. Kończy się przykrym incydentem. Odwiedzam nową koleżankę, ona mnie tu przyprowadziła. Długie i ciemne pomieszczenie, piętrowe łóżka, bure koce. Nic nie ma do zabawy. Stoję, rozglądam się. Na jednym z łóżek siedzi staruch. Jest zarośnięty. Chyba brudny? Obdarty jakiś. Może chory? Trochę się boję, ale stoję, patrzę. On jakby mnie nie zauważył, ale nie. Poruszył się. Nie odwracając głowy dziwnym głosem mówi do mojej koleżanki:
– A nie mówiłem? Nie sprowadzaj
To pewno o mnie, jest mi wstyd, chce wyjść, lecz tylko kręcę się bezradnie. Bo nagle sobie uświadamiam i mimo że mam osiem lat zapamiętałam to na zawsze. Czasami bywa się niepożądanym gościem.
LAS
Pozostało nas tylko trzy; ja, mama i babunia. A teraz wokół tylko las i las, bo mamie pozwolono mieszkać na plebanii, a mnie się wydawało, (byłam dzieckiem) że w samym środku lasu. Nikt inny tu nie mieszkał i nawet nie wiem gdzie był kościół, być może wcale go nie było, nie było też żadnego księdza. Plebania była poniemiecka, a mama miała uczyć w szkole. Szkoła nie była dla mnie jeszcze niczym interesującym, mnie intrygował las. Był gęsty, mroczny i liściasty. Dla mamy stał się darem losu. Bo w lesie były grzyby, mnóstwo grzybów, całe połacie grzybów i to rozmaitych, a w domu, czyli na plebanii tylko kartofle od mieszkańców wsi. Czasem mieszkańcy przynosili mleko. Początek lipca. Jadłyśmy co dzień gotowane grzyby, do tego placki na oleju.
Przywieźli nas tu furką, najpierw szosą, a potem drogą stromą i piaszczystą do tego mrocznego niby domu, który, jak mogło się wydawać, stoi w środku lasu. Ale być może las się wdarł, kiedy nie było tu nikogo? Wieś jest za lasem. I uprawne pola. Mama mówi, że oprócz grzybów w lesie, trzeba na polach poszukać czegoś do zjedzenia, ale ostrożnie, żeby nikt nie widział. Wiem, kiedyś już tak było. Po Powstaniu mieszkałyśmy na strychu u jakiegoś chłopa. Mama nie miała już pierścionków i zegarka, nic już nie miała do sprzedania, byłyśmy głodne, ja i babcia. Mama kradła pszenicę temu chłopu i gotowała na piecyku.
Wyszłyśmy z lasu powolutku, bo babcia miała opuchnięte nogi i w ogóle była chora, nie chciała jednak zostać sama na plebanii. Z daleka widać było wieś. A mama kiedyś już tam była, to znaczy na wsi, bo załatwiała formalności, a potem ktoś nam przyniósł kosz kartofli, mleko w butelce, olej.
Pola tylko gdzie niegdzie zaorane. Tu i tam jakieś krzaki, jary. Wieś skryła się za pagórkiem. Nikt nas nie zobaczy. Idziemy miedzą. Nagle przed nami cały zagon grochu, ale splatany jakiś, małe strączki, babunia mówi że to wyka. Skąd wie? To nic, bo mnie smakuje, a mama zbiera strączki do koszyka, co chwilę jednak się rozgląda. Chyba nawet nie chodzi o to, że kradniemy, ale że to jest groch pastewny.
Przywędrowałyśmy z pod Warszawy, bo mama chce być blisko grobu taty, w miejscu gdzie poległ, a jednak to nie było tu, nie po niemieckiej stronie. To nie te wzgórza, inny las, niby w tej samej okolicy, ale dość daleko, więc mama tego grobu nie odwiedza. Tatę znam z opowiadań i ze zdjęć, tych które cudem ocalały. Podobno zginął śmiercią bohatera. Był piękny, mądry, dobry. Gdyby żył byłoby więcej czegoś do zjedzenia, prawdziwy dom i żadna z nas by się nie bała, a teraz się boimy. Czego? Głodu. Ja chyba nie tak bardzo. Chodzę po lesie z mamą, zbieram grzyby. Widuje się żołnierzy. Nie tych naszych. Rosyjskich, mówi babcia, ale ani babunia ani mama nie są tym zaniepokojone. Przeciwnie. Odnoszą się przyjaźnie do żołnierzy. Obydwie rozmawiają z nimi po rosyjsku. A oni zaglądają na plebanię i znikają. Mają gdzieś swoje własne sprawy. Ale nie wszyscy, bo jeden, młody, jasnowłosy, oficer w randze porucznika – tak mówi o nim babcia – przesiaduje dłużej. Widzę, że mama jest zadowolona, a on się śmieje patrząc na nią, ale cichutko jakoś i nieśmiało.
Jednak ten las i ta plebania, to nie jest cel naszej wędrówki. Przenoszą mamę w inne miejsce, do starej poniemieckiej szkoły gdzie jest mieszkanie dla nauczycieli i dużo więcej miejsca do zabawy. Jest strych, na strychu stosy książek. Babunia nie zna niemieckiego i dla niej są bezużyteczne – mówi, ale ja lubię się książkami bawić.
Ta dziwna szkoła stoi na uboczu, tuż za nią jest pagórek, a na pagórku poniemiecki cmentarz, którego nikt już nie odwiedza. A ja tu przesiaduję. Zmarli mnie jednak nie obchodzą. Są tylko kopczykami ziemi. Najbardziej mi się podobają ozdobne metalowe płotki z furtką przez którą można wejść do środka… I to jest to! Mój wymarzony dom dla lalek i ogródek.