Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
{jcomments off}
Uczciwie musze przyznać, że od wielu lat nie czytałem książek-relacji, czy raczej książek-wspomnień wojennofrontowych. Mam wrażenie, że aż nadto naczytałem się ich w młodości. A po wspomnienia Rosjan sięgam wręcz z niechęcią, bo… Bo większość z nich niosła ogromny rozmiar fałszu, obłudy, jednostronnego oglądu sytuacji, a przede wszystkim były to propagandowe agitki z prawdą niekoniecznie mając cokolwiek wspólnego.
I nagle wpadła mi w ręce dwustupięćdziesięciostronicowa książka Granina.
Danił Granin to nie jest w rosyjskiej literaturze postać anonimowa, o nie. To autor kilku powieści, kilku zbiorów opowiadań, a od 1989 roku prezes rosyjskiego Pen Clubu. Ważna persona.
Osiemdziesiąt pięć lat /ur. 1919/ – niestety wydawca nie podaje, w którym roku opublikował „Mojego lejtnanta” – ale to niewątpliwie rozliczenie autora z czasem wojny, ze swojego w niej udziału, ze swoich zdławionych marzeń, wiary, rozczarowań.
W chwili wybuchu wojny, Granin, absolwent uczelni, inżynier, żonkoś, młodzian zapewne pełen wiary w system i jego dobrodziejstwa, jak tysiące innych, dziesiątki tysięcy innych, nie wyobraża sobie, że mógłby nie stanąć w szeregach obrońców ojczyzny. Jest ochotnikiem. W sowieckiej armii, ochotnik to ktoś z nizin wojskowych, mięso armatnie, ktoś dla kogo szkoda i dobrego uzbrojenia, i dobrego munduru, nawet odpowiedniej porcji jedzenia szkoda. Ma się za to bić i, choćby pustymi rękoma, zatrzymać hitlerowskiego najeźdźcę.
No, to się bije. Bije jak może i czym może. Z marnym skutkiem, bo ten nie ma prawa być inny. Cudem nie trafia – jak całe dywizje – do niewoli. Przypadkowo obejmuje gdzieś dowództwo, cofa się, uczy wojennego rzemiosła, klnie na dowódców, ucieka. Spotyka takich, jak on, rozbitków. „Obok mnie siedział młody ładowniczy. Wtórował wszystkim, ale zdążył mi wyjaśnić, ze opuścić maszynę można tylko na wyraźny rozkaz władz pułku, nieważne, czy wóz już ktoś trafił, czy już płonie. A jak bez rozkazu wyjdziesz z czołgu, koniec z tobą. Wrócisz do pułku – i pod ścianę. Wozów na olej jest mało, głównie na benzynę, a one, kurwy, jak zapalniczki, jakby co, wybuchają, i po sprawie.” Ląduje w Leningradzie. I o obronie Leningradu jest ta książka przede wszystkim.
Ileż było tych relacji? Setki, a może tysiące. Miasto bohater, obrońcy ze spiżu, setki tysięcy ofiar i, przede wszystkim, niezłomna wola – nie oddać, nie poddać miasta. Ile w tym prawdy, ile legendy dorobionej na potrzeby stalinowskiej propagandy, ile niepotrzebnie przelanej krwi? To, że Leningrad, ze strategicznego punktu widzenia, nie miał wielkiego znaczenia jest dziś oczywiste. Mniej oczywiste jest to – a Granin o tym pisze – że do pewnego momentu Niemcy mogli to miasto zająć bez najmniejszego problemu. Nikt go od jednej ze stron nie bronił. Po prostu. Ale te dwa i pół roku blokady, to był czas nie tylko walki. „Na ziemi niczyjej był parów, nie wiadomo kiedy powstał tam czarny rynek. Jedni drugim coś tam zostawiali, a może przerzucali. Niemcy zamieniali swoje bułki na machorkę. Podobały się im nasze mocne papierosy. Dla nas bułka była rarytasem. Interesowała ich jeszcze wódka, walonki, domowej roboty zapalniczki z krzesiwem. Wymieniało się to na kawałki mydła toaletowego, maść od czyraków, papier do pisania.”
Granin walczy z coraz mniejszą wiarą. Kruszy się ona proporcjonalnie do ilości fałszu, jaki im serwowano każdego dnia. Strącony samolot, a było to wydarzenie rzadkie, przypisywali sobie i artylerzyści, i sąsiedni pułk i oni sami. W ten sposób straty niemieckie rosły do rozmiarów niewyobrażalnych, czasami komicznych. Po czterech miesiącach wojny wychodziło na to, że Sowieci wzięli do niewoli cztery i pół miliona Niemców – połowę niemieckiej armii. Można było, oczywiście, wierzyć w słowa Stalina, można było we własny rozsądek – byle o tym głośno nie mówić. Granin chciał wierzyć coraz mniej.
Są w tej książce relacje straszne, jakiejś nieludzkiej bezwzględności, obojętności, odczłowieczenia. Są zabawne – pijany niemiecki oficer i szeregowiec w środku Leningradu, ot tak, po pijaku przeszli przez linie obrony. Są refleksje wynikające z wiedzy zdobywanej latami, ogłaszanej pół wieku po wybuchu wojny- że „Armia Czerwona na początku wojny miała przewagę nad Niemcami: pod względem ilości czołgów – trzy razy, samolotów – dwa i pół”, etc., etc.
Jeszcze jeden dłuższy cytat: „Zła sławę miało to miejsce. Nijak nie udawało się poszerzyć przyczółka na lewym brzegu Newy. Dowództwo uparcie posyłało tam jednostkę za jednostką, pułk za pułkiem. Niemcy wybijali wszystkich do nogi. Ilu chłopaków potopiło się w Newie, szły na dno tratwy załadowane działami, czołgami. Atak za atakiem, znów od przodu… i znów od przodu. Kompania za kompanią szły w ogień. Batalion za batalionem przeprawiał się i do ataku. Rzeź nie ustawała. Straty na nikim nie robiły wrażenia. To jest na naszych dowódcach, naszych dzielnych wykonawcach każdego rozkazu, niepotrafiących przeciwstawić się nikomu z góry. Cena nie grała roli. Dotarli do niemieckich zapór z drutu kolczastego. Okazało się – nie było ich czym przecinać. Nie ma nożyc. Rozkaz wymaga: za wszelką cenę. Trzeba zaczynać atak o piątej rano, a tu wyjaśnia się – nikt nie ma zegarka.”.
I tak strona po stronie „Mojego lejtnanta”. Heroizm i skundlenie, strach, wzruszenie ramionami. Niewiele jest takich świadectw. I kto zrozumie, po latach, kto opowie prawdę, kto ze spokojem, bez nienawiści, jak Granin, przyjmie w swym leningradzkim mieszkaniu, swego wroga?
To bardzo mocna, ale i piękna książka.
Danił Granin – Mój lejtnant, przełożyli Galina i Andrzej Palacz – Inicjał, Warszawa, 2013, str. 254.