Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
222

Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

{jcomments off}




Faszyzm jako popęd do symetrii


konformistaNa obwolucie omawianego wydania widnieje czarno-biały kadr z głośnego filmu Bernardo Bertolucciego „Konformista” (1970) z Jeanem Louis Trintignant w roli tytułowej. Bertolucci z bardzo kameralnej powieści Alberto Moravii zrobił – z operowym niemal rozmachem – sugestywną, barokową w swym bogactwie, wizualną fantasmagorię, dość daleką od pierwowzoru. Ostatnie jak dotąd polskie wydanie „Konformisty” ukazało się u schyłku lat sześćdziesiątych w serii „Nike”, ale wśród licznych zaczytanych jej egzemplarzy, które można nabyć w antykwariatach, trudno natrafić akurat na „Konformistę”. Dlatego pomysł oficyny WAB, by wydać tę powieść ponownie,  w tym samym przekładzie Zofii Ernstowej był wyśmienity. Od czasu ukazania się pierwszego włoskiego wydania „Il conformista” (1951), od edycji polskiego przekładu i od premiery filmu upłynęły już długie dziesięciolecia, które były także dekadami dyskusji o faszyzmie. Dobrze więc wrócić do początku, do powieści, która była jednym z pierwszych pisarskich głosów na temat faszyzmu. Nie jest to socjologiczno-historyczna panorama narodzin faszyzmu, nie wielowątkowa, epicka powieść realistyczna, lecz studium psychologiczne, a raczej psychopatologiczne jednego przypadku. Marcello Clerici jest człowiekiem inteligentnym, ale przeciętnym. Nie prostym, lecz przeciętnym. To tzw. przeciętny mieszczuch włoski, dla którego akces do faszyzmu nie był aktem wyboru ideowego, aktem emocjonalnym entuzjazmu, lecz konsekwencją cech własnych, przy tym najzupełniej prywatnych. Jakie to cechy? W pierwszym rządzie zimne okrucieństwo i obojętność. Marcello Clerici to poniekąd everyman, jederman. Człowiek bez właściwości, a  raczej może z wieloma właściwościami, które we wzajemnej sprzeczności znoszą się w nicość. Jest utkany ze sprzeczności. Obojętność, pogarda i okrucieństwo sąsiadują w nim z przymiotami mieszczańskimi i z ludzkimi odruchami. Moravia pokazał proces rodzenia się faszyzmu, proces zgłaszania akcesu do faszyzmu jako procesu psychologicznego zachodzącego w indywiduum. W tekście „Konformisty” ani razu nie pada tytułowe słowo. Nie jest też ta powieść społeczno-polityczną historią narodzin i rozwoju faszyzmu. Tło zewnętrzne jest tu pokazane bardzo skąpo, blado, zdawkowo. Nie jest to powieść polityczna „z kluczem”. To powieść o narodzinach faszyzmu w głowie jednostki, w głowie intelektualisty czy inteligenta, bo takim jest, przynajmniej w najogólniejszym sensie, Marcello Clerici. A jak się ten proces zaczyna w głowie intelektualisty? Nie przez materialny czy cielesny konkret jak u ludzi prostych, lecz przez abstrakcję. W scenie spotkania Marcella ze swoim byłym profesorem Quadrim, który w końcu stanie się jego śmiertelną ofiarą, Marcellowi przychodzi do głowy spostrzeżenie, że twarz Ouadriego jest odrażająca przez swoją niesymetryczność. A przecież czym jest symetria, jeśli nie abstrakcją? „Konformista”, to wybitna literatura, choć krytyka, i włoska, i polska przyjęła ją chłodno. Po przeszło czterdziestu latach od pierwszego polskiego wydania, to w istocie nowość, którą gorąco rekomenduję. I proszę nie ominąć znakomitego wstępu Katarzyny Skórskiej.

Alberto Moravia – „Konformista”, Wyd. WAB (Grupa Wydawnicza Foksal), Warszawa 2014, przekł. Zofia Ernstowa, przedmowa Katarzyna Skórska, str.407, ISBN 978-83-280-1414-5

— 


„D”

oficer-i-szpiegJak głosi wieść, Roman Polański wynajął już willę w Krakowie i przymierza się do kręcenia filmu „D”, o francuskim kapitanie Alfredzie Dreyfusie, o aferze, jaka rozpętała się wokół jego oskarżenia o szpiegostwo i wokół jego żydowskiego pochodzenia. Aferze, która na wiele lat podzieliła Francję, nie po raz pierwszy po prawdzie, na dwa wrogie obozy: liberalno-republikańsko-lewicowy i monarchistyczno-konserwatywno-klerykalny. Trudno dziś orzec czy będzie to wierna ekranizacja powieści Roberta Harrisa „Oficer i szpieg”, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Albatros, ale pierwowzór czyta się przednio. Tak się składa, że w zasadzie nie należę do rozległego zbioru miłośników literatury sensacyjnej, kryminalnej, szpiegowskiej i poprzestaję zazwyczaj na klasykach: Conan Doyle’u, Maigrecie czy Chandlerze, więc swoją reakcję na lekturę „Oficera i szpiega” uważam za miarodajną przynajmniej dla siebie samego. Czytałem tę powieść z przyjemnością i rosnącym zainteresowaniem, choć przecież finał sprawy Dreyfusa należy do powszechnej wiedzy historycznej. Akcja zaczyna się już po skazaniu Dreyfusa i pokazywana jest z punktu widzenia (narracja w pierwszej osobie) pułkownika Piquarta, oficera francuskiego wywiadu, który natrafił na ślady podważające zasadność oskarżenia i skazania kapitana Dreyfusa za szpiegostwo na rzecz Niemiec i który w końcu doprowadził do jego ułaskawienia. I który zapłacił za to wysoką cenę, bo w konsekwencji swych działań ten, umiarkowany co prawda, antysemita i człowiek o konserwatywnej formacji, znalazł się w sytuacji podobnej do tej, w której znalazł się Dreyfus. Pojął dzięki temu, na własnej skórze, syndrom stania się niewinną ofiarą.

Jednak sama, znana przecież historia, nie wystarczyłaby, żeby stworzyć tak intrygującą powieść. Harris dokonał tej sztuki. W jaki sposób? Nasycił swoją narrację tworzywem czyniącym tę aferę historią pełnej krwi, obfitą w  bogaty materiał psychologiczny, realistyczny (paradoksalnie: Dreyfus na przykład, wbrew zwyczajowym powieściowym schematom, jest postacią osobiście antypatyczną), nie wolny od tajemniczych zakoli, paradoksów, niespodzianek i nieoczywistości. Harris nie postawił w swojej powieści żadnej tezy. Nie stara się być naśladowcą Emila Zoli, najsławniejszego z obrońców Dreyfusa. Jego dążeniem jest najwyraźniej obserwacja przypadku, obserwacja tej niezwykłej historii. Wyśmienita lektura w oczekiwaniu na film.

Robert Harris – „Oficer i szpieg”, Wyd. Albatros, Warszawa 2014, przekł. Andrzej Niewiadomski, str. 528, ISBN 978-83-7885-927-7

 

Pamiętniki samotnika madryckiego


zywot-czlowieka-gwaltownegoLekturę wspomnień Józefa Łobodowskiego (1903-1988), jednego z najbardziej utalentowanych poetów dwudziestolecia międzywojennego zacząłem od rozdziału lubelskiego, poświęconego mojemu rodzinnemu miastu, z którym związało się kilka lat życia poety. To tam znalazł się, jako student Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, w kręgu poetów nurtu katastroficznego, z Józefem Czechowiczem na czele. To tam spotykali się w kawiarni Semadeniego na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Początkowskiej, dziś Kościuszki. To właśnie z KUL został młody poeta, autor wiersza „Piłsudski” relegowany pod zarzutem radykalnych sympatii komunistycznych z powodu tomu wierszy „Z czerwonej krwi”. Wcześniej jednak opowiada Łobodowski o swoim kresowym dzieciństwie, typowym dla dziecka ze średniozamożnej rodziny ziemiańskiej, o okresie Wielkiej Wojny, która przyniosła Polsce niepodległość. A potem, już, z Lublina, przeskok do Warszawy, do „wspólnego pokoju” przy ulicy Dobrej, „wspólnego pokoju numer 2”, jako że „wspólnym pokojem numer jeden” był słynny „Wspólny pokój” z ulicy Nowiniarskiej, opisany przez Zbigniewa Uniłowskiego w powieści pod takimże tytułem. Dalej oczywiście wojna, okupacja, no i powojenna emigracja, zakończona osiedleniem się poety w Madrycie. Od tego czasu ten lewicowy radykał, ten czerwoniec, który nigdy nie wyzbył się podstaw swoich poglądów, stał się w Polsce Ludowej persona non grata jako emigrant i wróg klasowy.  W tym samym czasie, gdy niegdysiejski czarnosecinni przedwojenni  narodowcy, ONR-owcy w rodzaju Bolesława  Piaseckiego czy Zygmunta Przetakiewicza, słowem ludzie z kręgu PAX, robili w PRL nie najmniejsze bądź co bądź kariery. Nie bez pewnej racji zatem napisał Miłosz w „Traktacie poetyckim”, że „jest ONR-u spadkobiercą Partia”. Dodatkowym paradoksem powojennego losu Łobodowskiego był fakt, że temu ideowemu lewicowcowi dane było żyć  wiele lat w rządzonej przez Franco reakcyjno-klerykalnej Hiszpanii. I choć współpracował piórem z różnymi ośrodkami emigracyjnymi, w tym z paryską „Kulturą”, to do końca życia pozostał na uboczu. Wydawca wspomnień Łobodowskiego, Piotr Jegliński opowiadał zabawną, związaną z poetą anegdotę, którą, mam nadzieję, uda mi się powtórzyć w miarę wiernie. Pewnego dnia, w latach sześćdziesiątych, podczas spotkania pisarzy w Związku Literatów Polskich, ktoś przypadkowo wspomniał o Łobodowskim. Ktoś inny rzucił z sali: „A co się nim dzieje?”. Na to padła odpowiedź: „Szczeka w Radiu Madryt na Polskę Ludową”. W reakcji na to padło pytanie: „A o której godzinie?”. Wspomnienia uzupełnione są o aneks, składający się z tekstów publicystycznych Łobodowskiego z lat trzydziestych, a są one o tyle interesujące, że poszerzają tło ideowe, społeczne i polityczne czasów, o których napisał we wspomnieniach, a którego w ich tekście trochę mi brakuje. W sumie lektura godna gorącej rekomendacji.

Józef Łobodowski – „Żywot człowieka gwałtownego”, Wy. Editions Spotkania, Warszawa 2014, wstęp Jacek Trznadel, str. 348,   ISBN 978-83-79650-004-0

 

Witkacego nigdy za wiele


listy2W pokoju przy ulicy Żeromskiego, w którym zimą 1975 roku przez dziesięć dni mieszkałem w Zakopanem, wisiał nad jednym z łóżek czarno-biały portret mężczyzny, oprawiony w lichą ramkę. Obok podpisu Witkacego widniał na nim dopisek: „Peyotl plus pyfko”. Z ignorancji ówczesnej brało się moje przypuszczenie, że to jakaś reprodukcja, ale gospodarz domu, w którym z kolegami wynajmowałem ów pokój zapewnił mnie, że to oryginał i że przedstawia jego teścia, lekarza, doktora Birulę-Białynickiego, bliskiego przyjaciela Witkacego, który towarzyszył mu i czuwał medycznie nad nim podczas jego słynnych seansów narkotykowych w willi „Olma” przy ulicy Zamoyskiego. I właśnie listy Witkacego do Biruli pojawiają się na pierwszych stronch woluminu drugiego tomu listów do rozmaitych adresatów. Cóż powiedzieć tym razem, po lekturze poprzednich kilku tomów witkacowskiej korespondencji, publikowanej od kilku lat przez nieoceniony Państwowy Instytut Wydawniczy? (tych urzędników stosownych nadrzędnych urzędów, którzy dopuścili do i zaaranżowali końcu proces likwidacji tego wydawnictwa przeklinam na wieki bez prawa apelacji, a kogo zidentyfikuję, dam w dziób (ryj?) lub w ewentualnym akcie pogardliwego miłosierdzia splunę pod nogi, z witkacowską bezceremonialnością – ostatecznie jako wieloletni czytelnik Witkacego musiałem się od niego nauczyć także czegoś praktycznego i przydatnego w życiu). Są sprawcami prawdziwej hańby domowej Cóż powiedzieć zatem o kolejnym tomie listów? Że to kolejna dawka duchowej uczty, z jednej strony z  lektury samych listów się biorąca, z drugiej z lektury znakomitych przypisów, które nie tylko objaśniają personalia, nazwy, instytucje etc, ale tworzą kontekst w postaci obrazu epoki. To już w sumie szósty z kolei wolumin, bo najpierw ukazały się cztery tomy listów do żony, potniej pierwszy tom listów do różnych adresatów, a teraz pierwszy wolumin tomu drugiego. Wielka edycja, wielka tematyka, wielka zasługa osób, które tę edycję przygotowały. Gloria in excelsis… Im. I hańba domowa tamtym.

Stanisław Ignacy Witkiewicz – „Listy II”, Wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2014, str 1014, ISBN

 

Rozmowy w gotyckiej jaskini


janionKazimiera Szczuka odwiedziła Marię Janion w jej mieszkaniu na warszawskiej Ochocie i rozpętała długą, fascynującą rozmowę. Sięgając po ten tom nie miałem co do tego wątpliwości. I jako rozsmakowany od lat czytelnik tekstów profesor Janion i jako ktoś, kto 35 lat temu, młodzieńcem będąc, usłyszał w lokalu „Bazyliszek” na warszawskiej Starówce, z ust wybitnego profesora historii tak mniej więcej brzmiące zdanie: „Ale ta baba ma potężny umysł”. (Przepraszam feministki za ten cytat, a raczej za słowo „baba”).

Rozmówczynie dzieli czterdzieści lat różnicy wieku, ale łączy wspólnota duchowa, intelektualna, estetyczna, filozoficzna, światopoglądowa. Nie tożsamość – wspólnota. Nie tylko wspólnota Mistrzyni i Wychowanki. Zapis rozmowy rozpoczyna „utwór naukowo-sceniczny” Mirona Białoszewskiego z 1978 roku, zadedykowany „Pani Profesor Misi”, który to utwór, jak się trakcie lektury zapisu rozmowy okazuje, jest nie tylko dobrym do niej mottem, ale także pewnego rodzaju trafną projekcją stylu, rytmu i estetyki tego dialogu. Ująć tę pasjonującą rozmowę w jakiś definiujący ją opis niepodobna. To istny, tworzony na bieżąco, z minuty na minutę, niech tam, pojadę śmiało: romantyczny poemat dygresyjny. Coś, co nieodparcie kojarzy mi się z fakturą „Podróży z Ziemi Świętej do Neapolu” czy „Królem-Duchem”. Z „Pana Tadeusza” i biesiady soplicowskiej, ale i gawędy szlacheckiej a la Rzewuski też coś tu jest.  Maria Janion jako indywidualność, uczona i myślicielka jest niepochwytna, wielobarwna i wielokształtna jak kalejdoskop. To w warstwie zewnętrznej. W warstwie wewnętrznej posadowiona na twardej Judahu skale. Jednocześnie „kapłanka w romantycznych pamiątek Kościele” i intelektualistka o prawdziwie nowoczesnej, na wskroś nowoczesnej umysłowości, radykalna krytyczka „anachronicznej polskiej tożsamości” (użyłem słowa z feministycznej terminologii, ale nic na to nie poradzę, że brzmią mi one zgrzytliwie – „krytyczka” brzmi mi jak „mała Krytyka”. (Jednak obiecuję skruchę. Przeprogramuję się, tylko potrzebuję czasu). Maria Janion to jakaś imponująca, monumentalna Hybryda intelektualna i duchowa. Rozmówczynie wiodą rozmowę arcyswobodną, wahadłem sięgającym z jednej strony niemal konwencji tzw. „babskich ploteczek” przy kuchennym stole,  pogaduszek o koleżankach i kolegach (ponownie najuprzejmiej przepraszam szanowne feministki za tego rodzaju seksistowskie imputacje),  by za chwilę wychylić się w rejestry romantycznych paradygmatów, marksizmu (ale nie tego z posiedzeń KC PZPR), tragizmu egzystencjalnego, fantazmatów, transów, traum i transgresji – aż się we łbie kręci. Bo jak powiedziała cytowana przez Kazimierę Szczukę Dorota Siwicka, ważna postać nauki o romantyzmie, także wyłoniona z kręgu Janion, z nią można rozmawiać „i o Kancie i o kompocie”. Jeden z licznych czarów Marii Janion jako rozmówczyni polega  na jej kapitalnej bezpretensjonalności. Potrafi niczym młoda adeptka nauki zadeklarować urocze zachwycenie jakimś myślicielem, jak choćby Marshallem Bermanem, kudłatym marksistą z Nowego Jorku, co nie zmienia faktu, że później wyraża higieniczny sceptycyzm w stosunku do postępku swojej rozmówczyni, która zjadła po nim ledwo zaczęte  (nie miał apetytu) spaghetti. Innym ze znamion cudownej (przepraszam za słowo ze słownika Barbi, o ile Barbi ma w ogóle słownik) bezpretensjonalnej dezynwoltury Marii Janion jest jej auto-narracja, która polega na mówieniu o sobie nie jako o wolnej arystokratce ducha i intelektu, ale jak o robotnicy-matce:   „Byłam jak ci pracownicy morza Wiktora Hugo. Wieczna praca. Nieskończona”. Lubię też, gdy Maria Janion mówi o sobie z autoironią jako o kimś w rodzaju gogolowskiego Pluszkina (chciałoby się rzec: „Pluszkin to ja”) z „Martwych dusz”, owej figurze monstrualnego, groteskowego skąpca żyjącego na śmietniku, wszechzbieracza wszelkich odpadów. „Pluszkin jest po prostu mrocznym (…) odbiciem pasji poznawczych, twórczych, miłosnych. Ucieleśnia obsceniczność, może analną, ale mającą przecież początki w pragnieniu i w kochaniu” – powiada Janion. „Pluszkinem może być pani profesor tylko fantazmatycznie” – ustawia rzecz na gruncie realizmu Szczuka. „Dziękuję pani. To mnie nieco uspokaja” – odpowiada profesor Janion, a ja z kolei też trochę się uspokajam, że nie jestem aż tak straszliwym profanem, skoro sama Kazimiera Szczuka używa zwrotu „pani profesor” a nie „pani profesorko”. „To, że zajmuję się historią literatury, jest zapewne związane ze skłonnością do kolekcjonowania i rozpamiętywania pozostałych szczątków” – dopowiada Janion już na polu bezpośrednim.

Widzę atoli, że zapomniałem się do szczętu i zaczynam tu rzecz całą streszczać, co świadczy o rozsmakowaniu się w tej wybornej lekturze, ale jest niewskazane. Kładę zatem temu kres, żeby innym czytelnikom nie zostały tylko kości z mojej uczty u bogiń.

„Janion. Transe-traumy-transgresje. Prof. Misię” entuzjastycznie rekomenduję.

„Janion. Transe-Traumy-Transgresje. Prof. Misia”, Wyd. Krytyki Politycznej, Warszawa 2014, str. 167, ISBN 978-83-63855-63-5

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko