Krzysztof Lubczyński rozmawia z Jowitą Budnik

0
390

Krzysztof Lubczyński z rozmawia Jowitą Budnik



jowita-budnik1Jako młodociana aktorka, Jowita Miondlikowska, wzięła Pani udział w serialu, który można określić jako prototyp produkcji serialowej minionego 25-lecia, czyli w serialu, w telenoweli „W labiryncie”….


– Tak, zaczęto go realizować w 1988 roku, tuż przed politycznym przełomem, a zakończono w 1990 roku. Miał bodajże sto dwadzieścia odcinków, co wtedy uchodziło za kosmicznie długi tasiemiec, a według kryteriów obecnych był  zaledwie serialem. Aktorzy, którzy w nim grali często spotykali się z przejawami pogardliwej krytyki, że biorą udział w czymś tak błahym, dla masowego widza. A przecież grali w nim tak wybitni i renomowani aktorzy jak Wiesław Drzewicz, Janusz Bukowski, Marek Kondrat i Sławomira Łozińska, moi ekranowi rodzice, zresztą długo mogłabym wymieniać doborową obsadę. Mnie jako ówczesnej nastolatki te problemy środowiskowe nie dotykały.  Do tej pory spotykam czasem miłośników „W labiryncie”, którzy uważają, że powinien być do dziś kontynuowany.


Dobrze Pani pamięta pracę na planie i efekt końcowy?


– Nie, raczej słabo.  Oglądałam go lata temu. Kiedy był niedawno powtarzany obejrzałam przypadkiem jeden odcinek, ale był emitowany w takiej porze, że nie miałam okazji go oglądać regularnie.


Tryb i rytm pracy był podobny do obecnego?


– Nie, teraz pracuje się dużo szybciej. Półgodzinny odcinek realizuje się w dwa i pół dnia. Wtedy trwało to trochę dłużej. Poza tym odcinki „W labiryncie” były emitowane  raz w tygodniu, co determinowało inny styl  pracy, wolniejszy. Materiał scenariuszowy, literacki był jednak na nieco wyższym poziomie, choć też nie był to poziom wysoce artystyczny. Dziś w tygodniu  emituje się, powiedzmy, trzy odcinki serialu co siłą rzeczy narzuca pośpiech i nie sprzyja jakości. Negatywną cechą telenoweli  potrafi być zaszufladkowanie aktora, uwięzienie go w jednej roli. Doświadczyła tego choćby aktorka Agnieszka Robótka, grająca w „W labiryncie” Ewę, która opowiada w wywiadach o zamknięciu jej przez ten serial drogi do kolejnych ról.


Januszowi Gajosowi czy Stanisławowi Mikulskiemu udało się jednak w końcu wyrwać z objęć Janka i kapitana Klossa…


– Ale to nie były telenowele, które znacznie silniej scalają aktora z graną postacią, tylko typowe seriale. Na takie zaszufladkowanie bardziej odporni są także aktorzy, którzy mają wcześniejszy, znaczący dorobek. Na przykład Marka Kondrata nie zaszufladkowano.


Na przestrzeni ostatnich kilku lat zagrała Pani dwie bardzo wysoko ocenione role w ważnych filmach: Beatę w „Placu Zbawiciela” Krzysztofa Krauze i Joanny Kos-Krauze oraz rolę tytułową w ich ostatnim filmie, „Papusza”. Jak można było osiągnąć takie efekty nie będąc właściwie aktorką stricte zawodową i wchodząc w film niejako z doskoku, co kilka lat, zza biurka zawodowej agentki aktorskiej?


– Trudno mi jest „wyjść z siebie” i stanąć z boku, by dokonać samooceny i autoanalizy z dystansu. Mogę podzielić się tylko moimi wrażeniami, odczuciami. Myślę, że  mam jakiś rodzaj talentu, daru, z którym się chyba urodziłam. Od dziecka miałam łatwość wchodzenia w różne nastroje, odgrywania różnych postaci. Już w przedszkolu „kosiłam” wszystkie główne role w przedszkolnych przedstawieniach. Przychodziło mi to łatwiej niż innym dzieciom. Może byłam mniej nieśmiała, może bardziej otwarta? Poza tym zadebiutowałam w 1985 roku, w wieku 11 lat w „Kochankach mojej mamy” Radosława Piwowarskiego i miałam okazję poznać wspaniałych aktorów, od których mogłam się uczyć. Uczyłam się nie przez ćwiczenie scenek „na sucho”, ale na planie, od razu na pełnych obrotach. Wiele  zyskałam też w Ognisku Teatralnym państwa Machulskich, którzy uczyli nas, młodych ludzi, podstaw zawodu oraz stwarzali wspaniałą, przyjazną, otwartą atmosferę. To wszystko owocuje. Zawsze też podkreślam, że pracując z  Joanną i Krzysztofem miałam bardzo dużo czasu na przygotowanie się. Nie było tak, że wpadałam na plan i grałam z marszu. Na przykład przygotowania do realizacji „Placu Zbawiciela” trwały dwa lata. Miałam czas na myślenie, układanie sobie roli  w wyobraźni, na uwiarygodnianie jej psychologicznie. Było mi to bardzo potrzebne, bo w życiu ani na jotę nie przypominam postaci, którą grałam, to typ osoby kompletnie mi obcy. Musiałam więc sobie intensywnie wyobrażać, co bym zrobiła, gdybym była  Beatą. Musiałam  sobie wyobrazić jej życiorys, zrozumieć dlaczego jej los potoczył się tak a nie inaczej  i znaleźć w sobie prawdę. Był to proces tak długi, że wtedy obudzona w środku nocy mogłabym powiedzieć wszystko o mojej postaci.


Rola Papuszy jest zupełnie odmienna. Po roli przeciętnej młodej kobiety, warszawianki, takiej jakie w pewnym sensie widzimy na co dzień wokół siebie, wcieliła się Pani w postać autentyczną, poniekąd historyczną, do tego Cygankę czy jak się dziś mówi Romkę, od dawna nieżyjącą.


– Toteż początkowo odniosłam się do propozycji  reżyserów z rezerwą. Wydawało mi się, że nie dam rady udźwignąć postaci tak odległej ode mnie psychicznie, a także typem urody. Jednak postawili na swoim,  a ponieważ ufam im bezgranicznie jako artystom, dałam się szybko przekonać, że tak musi być. Bardzo wiele im zawdzięczam.


Wcielenie się w postać autentyczną to dodatkowe wyzwanie. Czy ograniczające dowolność interpretacji? Czy podobne do tego, które wykonał np. Robert Więckiewicz w roli Wałęsy?


jowita-budnik1– Z tego punktu widzenia miałam łatwiej niż Robert. On był niejako zmuszony do  naśladowania zachowania, barwy głosu i sposobu mówienia swojej powszechnie znanej postaci, bo grał ikonę  kojarzoną chyba przez wszystkich w Polsce i przez wielu na świecie. Ja nie.  Znałam wprawdzie  wizerunek Papuszy, poznałam jej specyficzny, bardzo cichy głos i sposób bycia, ale z góry było ustalone, że nie idziemy w kierunku imitacji. Nie byłoby to celowe, ponieważ postać Papuszy nie jest powszechnie znana, niewielu ludzi widziało ją i pamiętało. Staraliśmy się więc raczej zbudować nową bohaterkę, , raczej Cygankę, poetkę, niż tę konkretną postać . Bardzo pomogła mi bogata charakteryzacja i romski strój. Pozwoliły trochę ukryć mój lęk przed wyzwaniem, jakim była ta rola. Poza tym te cygańskie spódnice do pewnego stopnia ustawiły mi sposób gry, poruszania się. Podobnie determinował mi rolę ciążowy brzuch komisarz Izy Dereń w „Jezioraku”, choćby przez ograniczenia ruchowe.


Jak Pani odbiera zawód aktorski z punktu widzenia i aktorki i agentki aktorów? Jako bardzo trudny, bardzo wyczerpujący, a może nie aż tak bardzo, jako twórczy czy odtwórczy?


– To są sprawy niemierzalne, nie poddające się zobiektywizowanej ocenie. Nieraz patrzę na aktorkę czy aktora  obsypanych komplementami za jakąś rolę, a mnie to nie uwodzi. I odwrotnie, jakaś rola powalała mnie na kolana, a potem czytałam  krytyczne, czy lekceważące na jej temat recenzje. Często wręcz nie umiem zdefiniować, przeanalizować własnych wrażeń. Więcej, jest nawet tak, że jeśli zaczynam rozkładać film na czynniki pierwsze, to znaczy, że mnie nie niesie, nie porywa, że nie jestem nim poruszona jako widz. Jedyne, co mogę powiedzieć z pewnością, to że jestem zwolenniczką aktorstwa „niewidzialnego”, gdy nie widzę, że aktor gra, ale odbieram go jako postać, którą tworzy. Są aktorzy, ogólnie uznani za wybitnych, których nie lubię, bo za bardzo widzę ich teatralne środki wyrazu. Kamera bardzo obnaża sztuczność i to, co jest dopuszczalne, czy nawet wskazane na scenę Teatru Narodowego, źle się odbiera okiem obiektywu. Ta względność dotyczy nie tylko aktorstwa. Czasem słyszę: „Ale jest świetna muzyka  tym filmie”, a ja jej w ogóle nie słyszałam. A jaki jest to zawód z punktu widzenia agentki? Dość okrutny, przynoszący wiele rozczarowań, istna ruletka.


Z trailera promującego ostatni film z Pani udziałem, „Jeziorak” można wywnioskować, że to kryminał mroczny, mocny, dynamiczny i krwawy. Czy tak?


– Mroczny – tak, mocny – tak, ale dynamiczny na pewno nie w takim sensie, do jakiego się przyzwyczailiśmy, czyli pełen pościgów, bójek i strzelaniny. To jest kryminał bardziej do myślenia i trzeba się mocno skupić, żeby nadążyć za zagadką, która coraz bardziej się komplikuje. Jest tu więc raczej dynamika  podążania za intrygą, niż dynamika czysto fizyczna. Natomiast nie jest to film krwawy, więc widzowie wrażliwi na krew w kinie mogą bez obawy się na niego wybrać. To kryminał, który polega na rozwiązywaniu zagadki w głowie, koncepcyjny.


A grana przez Panią postać ciężarnej policjantki od razu wydała się Pani ciekawym tworzywem w scenariuszu?


– Tak, Iza Dereń to kobieta zbierająca cięgi od życia, ale twarda, z charakterem. Nie bidula, jak Beata z „Placu Zbawiciela”, która nie umie zmierzyć się z tym, co przynosi jej los. Iza wychodzi coraz mocniejsza z każdej opresji. Po zagraniu takich trzech kompletnie różnych ról, mogę powiedzieć: farciara ze mnie.


Od kilku lat daje się zauważyć, że młodzi reżyserzy debiutujący w fabule robią filmy poziomem realizacji nie odbiegające od poziomu światowego. Przed laty debiutanci robili raczej statyczne etiudy z realizacyjnego punktu widzenia pozostawiające wiele do życzenia. Co się takiego zmieniło?


– Nie  mam wyrobionego zdania na ten temat, bo to mój pierwszy kryminał w dorobku, ale  przekonanie, iż te filmy robią bardzo młodzi, niedoświadczeni reżyserzy jest złudne. Reżyser „Jezioraka”, Michał Otłowski zadebiutował co prawda dopiero teraz w fabule, ale pracuje już od ponad dziesięciu lat i ma za sobą dużo doświadczeń zawodowych. Ukończył łódzką szkołę filmową, następnie Mistrzowską Szkołę Filmową Andrzeja Wajdy, robił dokumenty i krótkie metraże, a w międzyczasie reżyserował rekonstrukcje zbrodni w programie telewizyjnym „997”. Z tematyką kryminalną był  doskonale obeznany, więc realizacja „Jezioraka” nie była wprawką do zawodu.


Ma Pani doświadczenia serialowe, filmowe, a co z teatrem? Grała Pani na scenie?


Tak, po raz pierwszy dość dawno bo jakieś dwadzieścia lat temu w Teatrze Ochoty. „Eksperyment Magdalena” to była opowieść o mechanicznej dziewczynce, która próbuje normalnie żyć. Później była rola w bardzo głośnym impresaryjnym przedstawieniu Eugeniusza Priwieziencewa „Prostytutki”, z którym zjeździliśmy całą Polskę. Grałam tam u boku m.in. Marty Klubowicz i Ewy Szykulskiej. Ostatnia moja rola teatralna to była Isia w „Weselu” Wyspiańskiego w reżyserii Krzysztofa Nazara w Teatrze Powszechnym.


Po „Jezioraku” ponownie wraca Pani do zawodu agentki?


– Na razie nie wróciłam, głównie z powodu licznych podróży zagranicznych na festiwale, z „Papuszą”. Poza tym pracuję właśnie nad dużą rolą  w nowym filmie Krzysztofa i Joanny, który ma być ukończony w przyszłym roku.


Dziękuję za rozmowę.


2014 r.


jowita-budnik1Jowita Budnik – 28 listopada 1973 r. w Warszawie, wychowanka młodzieżowego ogniska Haliny i Jana  Machulskich przy Teatrze Ochota oraz absolwentka VII LO im. J. Słowackiego w Warszawie oraz Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych na Uniwersytecie Warszawskim. Na ekranie zadebiutowała w wieku 11 lat w „Kochankach mojej mamy” Radosława Piwowarskiego (1985). Dużą popularność przyniósł jej udział w pierwszej polskiej telenoweliW labiryncie”, w której wcieliła się w postać Marty, zbuntowanej nastolatki.

W ciągu minionych blisko trzydziestu lat zagrała liczne role epizodyczne w filmach polskich (m.in. w „Pokuszeniu” Barbary Sass (1995), w „Strajku” Volkera Schloendorfa (2006), „Długu” i „Mój Nikifor” K. i J. Krauzów) i francuskich oraz w wielu popularnych serialach, a także gościnnie występowała w Teatrach Ochoty i Powszechnym. Jest zawodową agentką aktorską. Jej rola w „Placu Zbawiciela” spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem krytyki oraz jurorów 31. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w 2006 roku, którzy przyznali jej nagrodę Złote Lwy za pierwszoplanową rolę żeńską. Za tę rolę otrzymała też w 2007 roku nominację do Paszportu „Polityki” oraz Polską Nagrodę Filmowa „Orła”. Ogromne uznanie przyniosła jej też rola  tytułowa w „Papuszy” K. i J. Krauze (2013).




Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko