Warszawa była wtedy szara,
śnieg padał bez ustanku a mróz pętał nogi,
kobiety w sidła ulicy złapane jak wiersz,
spóźniony autobus skręcał do zajezdni.
śnieg padał bez ustanku a mróz pętał nogi,
kobiety w sidła ulicy złapane jak wiersz,
spóźniony autobus skręcał do zajezdni.
Za oknem śmietnik,
fasada kościoła, przystanek,
a ponad nami sztywna jak opaska
nałożona na oczy
krata nieba.
Zza drzwi, które przezornie zamknąłem na klucz
słychać było muzykę i głośne rozmowy,
patrzyłem w kwadrat lustra, przytwierdzony
do śliskiej ściany mocnymi
śrubami.
Tam w środku stałem ja, z krwawym
przecinkiem na czarnym policzku.