Albert Walczak-Mariusz Max Kolonko, Odkrywanie Ameryki

0
413

Albert Walczak



Mariusz Max Kolonko, Odkrywanie Ameryki


 

            Mariusz Max Kolonko, jeden z najbardziej charakterystycznych polskich dziennikarzy, po kilkuletniej przerwie ponownie przyciąga publikę. Widzowie nie gromadzą się jednak przed telewizorami, lecz przed ekranami monitorów. Dziennikarz otworzył swój kanał na YouTubie i w ciągu kilku miesięcy zdobył olbrzymią popularność. Ważne tematy, trafne komentarze i profesjonalne podejście do odbiorcy spowodowały, że co gorliwsi postanowili pójść do biblioteki i odkurzyć wydaną w 2006 roku książkę Kolonki.

            O Odkrywaniu Ameryki zdaje się najwięcej mówić już sama okładka. Zdjęcie autora (które przykrywa mapę tytułowego państwa) w białym podkoszulku, z rękoma w kieszeniach jeansów i z lekka napiętymi mięśniami wyjaśnia z czym będzie musiał zmierzyć się (dosłownie) czytelnik. Kolejne rozdziały, a raczej, jak informuje podtytuł wydania, zapiski pisane w jeepie, to tak naprawdę odkrywanie samego Maksa. Chociaż dziennikarz przedstawia co ciekawsze wydarzenia z historii Stanów Zjednoczonych (zarówno te odległe, jak i niedawne), nie zapomina podzielić się swoimi emocjami. Być może nie byłoby w tym nic drażliwego, gdyby nie toporny sposób w jaki to robi.

            Autor, co prawda zaznacza na samym początku, że jest to książka osobista […] szczera i retrospektywna, składa się w dodatku z nie powiązanych ze sobą zapisków, niemniej można odnieść wrażenie, że przed drukiem nikt jej nawet nie przejrzał. Czyżby autor zaniósł do drukarni odnalezione gdzieś na strychu (albo w jeepie…) zapiski i poprosił o wydrukowanie wszystkiego bez zmian? W końcu znane nazwisko zrobi swoje i blisko trzystustronicowy produkt na kredowym papierze z masą kolorowych zdjęć i tak się sprzeda (czas na szczęście to zweryfikował; księgarnia internetowa Matrasa odda recenzowaną pozycję za niecałą dychę). Książce brakuje solidnego wykończenia, co w trakcie lektury zwyczajnie drażni. Pomijam już brak korekty (niewiedza jak odmienia się własne nazwisko czy nagminne używanie dużych liter tam, gdzie są zbędne) albo nie zachowanie chronologii w opowiadaniu. Ten ostatni zarzut można przypisać zresztą „zapiskowej” formie Odkrywania Ameryki.

            Męczy przede wszystkim styl jakim autor się posługuje; jego zbytnia różnorodność, brak jakiejkolwiek konsekwencji w stosowaniu konkretnej formy. Zupełnie jakby Kolonko przypomniał sobie wszystkie techniki pisarskie, jakich uczono w szkole czy na studiach dziennikarskich i postanowił tę sztukę wykorzystać. Mamy zatem poetycką prozę, która nagle przechodzi w miejski slang, niekiedy naukowe słownictwo oraz opisywanie wydarzeń historycznych (np. epizodów z czasów pierwszej gorączki złota) w formie fabularnej (czas teraźniejszy dla zwiększenia napięcia, opis uczuć, dopisywanie nieudokumentowanych dialogów itd.). Końcowy efekt jest zatem bardzo komiczny. W pewnym sensie Kolonko przesiąkł amerykańskim kiczem, który jest obecny w trzecioligowych filmach hollywoodzkich a tok narracji starał się dostosować do tej komercyjnej mechaniki. Nie sposób nie uśmiechnąć się, gdy po „odkryciu” jakiejś głębokiej życiowej prawdy, w czym specjalizują się głównie wspomnienia celebrytów, następuje coś, co od biedy można określić jako „otrzeźwienie”: Myślę, że Bóg chce, abyśmy jako ludzkość wykonali kiedyś arię. Ale myślę też, że jesteśmy chujowymi muzykami w tym sensie. Jakże głębokie i zapadające w pamięć! Spragniony takich filozoficznych rozważań czytelnik nie musi się martwić. Tego typu „myśli wybrane” pojawiają się dosyć często i z pewnością zeszyt z aforyzmami niewymagającego odbiorcy zostanie uzupełniony. W dobry humor mogą wprawić również liczne porównania w stylu: Byłem jak łódź urwana z cumującej linki albo […] oczy Rity święcą jak gwiazdozbiór Oriona. Raz, że porównania te pasują jak pięść do nosa, a dwa, że występują zdecydowanie za często. Przydałaby się chwila na ochłonięcie; nie tak łatwo przecież przetrawić tak niecodzienne zestawienia.

            Max Kolonko. Narrator i zarazem bohater Odkrywania Ameryki. Jak pisałem wcześniej: czy tam aby nie za dużo samego autora? W końcu tytuł do czegoś zobowiązuje i, choć dowiemy się kilku naprawdę istotnych rzeczy (zarówno z historii, jak i sfery obyczajowej), to jednak Max Kolonko z Bydgoszczy (autor tak chętnie się określa) dominuje. Dziennikarz ukazuje się, jako niespełniony romantyk, który, mimo że przeżył american dream, pozostaje samotny, rozdarty, niezrozumiały itd. Oczywiście ten „romantyzm” jest często wypierany przez postać luzackiego emigranta, który w każdym stanie USA ma swoją dziewczynę. W dodatku cierpi na narcyzm, zdaje się, że w zaawansowanym stadium. Innymi słowy: współczesny dr Jekyll i pan Hyde. Oczywiście, jak pewnie każdy czytelnik, rozumiem, że są to wspomnienia i, niech już będzie, Odkrywanie Maxa, lecz chyba wypadałoby nieco spuścić z tonu. Dobrze to obrazuje historia, gdy autor na jednej z licznych randek wyciąga egzemplarz Cosmopolitan ze swoją facjatą na okładce i dziwi go negatywna reakcja dziewczyny. Patrzcie, jaka niespodzianka! A ja do tego momentu myślałem, że się jedynie zgrywa… Natomiast robienie z siebie luzaka (sygnalizowane nachalnym zwrotem …czy coś) budzi politowanie. Całości dopełnia nieustanne podkreślanie, że jako pierwszy dziennikarz w historii… i stosunkowo częste pisanie o sobie w trzeciej osobie. Podobnych chwytów spodziewałbym się prędzej po ghostwriterach, którzy zajmują się biografiami niepiśmiennych piłkarzy i aktorów niż po uznanym reporterze.

            Na szczęście nie można zarzucić Kolonce braku szczerości. Od pierwszej strony widać, że autor kocha Amerykę i cieszy go każdy dzień tam spędzony. Dziennikarz odnalazł swój raj na ziemi i chętnie dzieli się swoimi doświadczeniami. Jeżeli czytelnik uodporni się na styl, a samego Maksa potraktuje z przymrużeniem oka (co nie przyjdzie łatwo), to z pewnością będzie usatysfakcjonowany historiami opisanymi w książce. Kolonko wybrał kilkanaście tematów, które powinny zaciekawić mieszkańca Europy Wschodniej. Ukazuje problemy obce naszej rzeczywistości. Kolonko oprowadzi nas po promie kosmicznym, tajnych schronach dla najważniejszych osób w państwie i wreszcie pokaże bazy wojskowe, skąd kieruje się pociskami rakietowymi. Dzisiaj mogą zainteresować szczególnie rozdziały dotyczące więzienia w Guantanamo i wydarzeń z 11 września. Warto przyjrzeć się temu zwłaszcza teraz, kiedy toczą się dyskusje o rzekomych torturach przetrzymywanych w więzieniu terrorystów. Nasz rodak sprzeciwia się tym podejrzeniom i pokazuje, jak wygląda typowy dzień w tym osławionym miejscu.

            Chociaż książka w dużej mierze rozczarowuje i niepotrzebnie rozśmiesza, to wytrwały czytelnik w kilku ostatnich rozdziałach ujrzy światełko w tunelu. Są to rozważania o przyszłości Ameryki, ale także, szerzej, o przyszłości całej kultury zachodniej. Te kilkanaście stron ratuje pozycję i na pewno warto byłoby opublikować je oddzielnie. Autor nie tylko ukrywa swą obecność (w końcu!), ale również, opierając się na danych statystycznych i literaturze przedmiotu dostrzega ogromne różnice kulturowe między Wschodem a Zachodem.

            Tym samym Kolonko pokazał, że właśnie dziennikarstwo jest jego przeznaczeniem. Potrafi wskazać współczesne zagrożenia i znakomicie je omawia. Jednak na dzielenie się swoimi „przygodami” z szerokim gronem czytelników zdecydowanie za wcześnie. Kolonko tutaj poległ, wręcz się ośmieszył i lepiej, a są podobno takie plany, tej książki nie wznawiać. Waldemar Łysiak w Karawanie literatury zauważa, że często bardzo dobrzy dziennikarze, publicyści itd. wydają kiepskie powieści. Do dzieł fabularnych, przynajmniej po lekturze Kolonki, można niestety dopisać jeszcze wspomnienia.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko