Krystyna Habrat
Dziennikarskie potrząsanie sumieniami
czyli medialna droga na skróty
Był ślicznym chłopcem z wielkimi, brązowymi oczami i patrzył nimi z ufnością i nadzieją. Jeszcze ich nie chował pod spuszczoną głową, jak jego starsi koledzy, bo miał dopiero 9 lat.
Często przychodził do szkoły posiniaczony od metod wychowawczych swego ojca, albo nie przychodził wcale i kiedy trwało to za długo, wychowawczyni klasy szła do jego domu. Nieraz pukała do drzwi długo i bez skutku. Okazywało się, ze rodzina znów zmieniła mieszkanie, albo chłopiec znalazł się u matki w innej rodzinie, innym mieście. Wracał stamtąd brudny, zawszony i z pasożytami, które drążą w skórze człowieka kanaliki. Aha, przypomniałam sobie: to świerzb, ale drastyczny opis bardziej oddaje dramatyzm sytuacji niż tylko nazwa.
I wtedy wszystko zaczynało się od nowa. Chłopiec nigdy nie skarżył się, tylko patrzył w gorę na dorosłych tymi swoimi oczami niczym kasztany i milczał. Czegoś chyba oczekiwał, ale wyglądało, że sam nie wie, czego od dorosłych oczekiwać. Ojciec go chciał i nie chciał, bo jego nowa żona jest, jak mawiał w wieku bigbitowym i powinna używać świata, bawić się, a nie wychowywać jego syna. Ale zabierał go od matki, bo ta za bardzo go zaniedbywała. I chyba najwięcej serca i dbałości wobec chłopca wykazywała ta nowa żona ojca, macocha, bo jednak jakoś o niego dbała.
A matka przyszła na komisję mającą orzec, komu oddać dziecko na wychowanie: matce czy ojcu. Matka bardzo prosiła, żeby dać go jej.
A ma pani środki, żeby go utrzymać?
Tak, już złożyłam do Pomocy Społecznej pismo, żeby mi podnieśli zasiłek.
Pani nie pracuje?
Nie. Ale zasiłek mam.
Patrzyła na komisję zdziwiona. Zaniedbana, niechlujna, zniszczona przez alkohol i nieuporządkowane życie, wyglądała na lat 60 a mogła mieć 30. Potem przyznała, że przyda się jej grosz, jaki otrzyma od Opieki Społecznej na chłopca. Nie mogła zrozumieć, że na życie trzeba pracować, a nie pisać tylko podania o zasiłek.
Ten obrazek przypomniał mi się, gdy przeczytałam w prasie artykuł o chłopcu, który na koloniach zabił się, wypadając przez balkon. Autorka oskarża bezduszność opiekunów z domu dziecka, gdzie się dziecko wychowywało i instytucje, które odebrały chłopca i jego siostrę rodzicom. Usiłuje wywołać dla nich, sugerując, że „może pili z biedy, może byli niezaradni i wystarczyło im pomóc, a nie od razu zabierać dzieci, a potem stawiać wymagania, których nie spełniają przeciętni rodzice? Może w zamian zaczęli pić jeszcze więcej, bo zabrali im również młodszą córkę? (…) nie odwiedzali Oskarka od kilku miesięcy, ale czy (dyrektorka) ma prawo wyciągać wniosek, że nie interesowali się synem.? Czy pijani rodzice wpuszczani są do domu dziecka? Czy nie muszą słuchać kazań opiekunów, nawet gdy są trzeźwi, jacy są nieodpowiedzialni? Czy im nie wstyd i czy aby nie z tego powodu przestają w końcu przychodzić? Bo czują pogardę?”
I tak autorka artykułu zadaje wiele pewnie słusznych zarzutów, ale wciąż obraca się w kręgu domysłów i schematów. Takim schematem jest obiegowe twierdzenie, że matka to dla dziecka istota najlepsza, bo, jak w przedwojennym, ckliwym przeboju: „jedyne serce matki miłością zawsze tchnie”. Zaprzeczają tej oczywistości kolejne przypadki wyrodnych matek, które morduje własne małe dzieci, o czym niemal każdego tygodnia słyszymy. Ale autorka artykułu rzuca: „Kto kochał Oskara, kto mógł kochać go bardziej niż rodzice?” Może w tym przypadku tak było, kochali, ale nie dawali sobie rady, bo i tak bywa, ale dziennikarka mogłaby to sama sprawdzić.
Nie musi zaraz jechać na wywiad do zrozpaczonych rodziców, ale niech pozna inne, podobne przypadki. Mówi się o dzieciach, które przychodzą głodne do szkoły. Ale już mniej się pisze o tym, ze szkoła daje takim śniadania i obiady, a świetlice środowiskowe – podwieczorki, paczki świąteczne, kolonie i zimowiska. Tylko na to nakłada mi się inny obrazek matki siedzącej bezradnie pośród gromadki zaniedbanych dzieci. Twarz ma dziwnie usmoloną i mówi, ze sobie nie daje rady. Trzeba im pomagać. Tylko na oknie w kuchni stoją butelki mleka z kilku dni, których nikt nie przegotował, czy nie podgrzał, by te dzieci wypiły.
Są matki, które naprawdę nie mogą sobie poradzić. Taka kobieta nie potrafi potem prowadzić domu, organizować życia rodzinnego, gotować, sprzątać czy wychowywać dzieci, ani też zarobić i właściwie planować budżet. Żyje byle jak, bo nie wyniosła z domu prawidłowych wzorców. Obserwowałam takie dziewczęta. Szybko po szkole podstawowej znajdywały sobie chłopaka, dostawały mieszkanie socjalne i potem zasiłek. Wiedziały, że tak trzeba sobie radzić, tylko potem życie ich przerastało. Nie wyniosła z domu właściwych wzorców, więc radziła sobie drogą na skróty. Wszystko od państwa: mieszkanie, zasiłek, alimenty, posiłki dla dzieci w szkole…
Trzydziestoletni mężczyzna , zdrowy, silny, z dobrym zawodem, przyszedł by mu załatwić mieszkanie socjalne. Nie, on nie pracuje, Jest na zasiłku, bo tak mu się lepiej – jak powiedział – opłaci.
Babka przyszła na skargę na zięcia, że krzywdzi, może molestuje jej wnuczkę i ona chętnie ja weźmie, by dla dzieci stanowić rodzinę zastępczą. Tylko trzeba to za nią załatwić. Ponieważ wtedy akurat molestowanie stało się modne i więcej takich zatroskanych babek się zgłaszało, ta została wysłana wprost do Sądu Rodzinnego i już umówiona telefonicznie.
Wycofała się rakiem, ze jeszcze śniadania nie jadła, że kiedy indziej. Podobnie jak inna, której 14-letnia wnuczka (ta niby molestowana przez ojca) ponaglała:
Proszę szybciej załatwić babci zasiłek, jako dla rodziny zastępczej, bo babci potrzebne pieniądze.
A ty mieszkasz z babcią.
Na razie z rodzicami…
To niech babcia przyjdzie tu sama, porozmawiamy.
Nie może, bo przed południem siedzi z koleżankami na kawie w kawiarni koło rynku.
Jednak babcia nie przyszła, choć miała szansę wziąć pod swą opiekę trojkę dzieci, a głównie zasiłek na nie, bo i tak pozostałyby z rodzicami.
Inna babcia przyszła do kasy po zasiłek – jako rodzina zastępcza – o ósmej rano tak spita, że nie była w stanie się podpisać. Wtedy ktoś wpadł na pomysł, by pedagog szkolny sam zawoził takim babciom pieniądze. Ale to nie przeszło, bo już wtedy wpłacało się szkołom pieniądze na konto.
I o co mam żal do autorki wspomnianego artykułu? O pójcie na skróty, czy powtarzanie obiegowych opinii, żeby wstrząsnąć sumieniami czytelnika.
A przeciez w mieście, gdzie ta Gazeta (wersja lokalna) wychodzi jest wiele dzielnic, gdzie Sądy Rodzinne mają pełne ręce roboty, bo tyle tu rodzin niewydolnych wychowawczo. Niech by pani redaktor pofatygowała się do sądu, potem do jednej czy drugiej szkoły, gdzie większość śniadań i obiadów dzieci dostają za darmo, a wreszcie do domu, żeby zobaczyć, co porabiają matki tych dzieci, jakie wzorce życiowe wpajają swym pociechom, jakie stosują metody.
Wtedy niech pisze prawdziwy artykuł i wyciąga prawdziwe wnioski, a nie snuje domysły i znaki zapytania. Wtedy wymyśli, jak takim rodzinom pomóc.
Na razie: szkoda takich dzieci, ale szkoda też niewłaściwej czasem pomocy, jaką otrzymują.
Krystyna Habrat.