Jan Stanisław Smalewski – Minął tydzień

0
222

Jan Stanisław Smalewski

 

Minął tydzień

Widzę ciemność, ciemność widzę…

 

Ewa Jędryk – CzarnotaMógłbym ten felieton rozpocząć banalnie od przygody, bądź jakiejś typowej sytuacji, ale wiem, że Czytelnik jest dzisiaj na tyle wybredny, iż byle czym go nie zainteresuję.

Siadam zatem do napisania czegoś dla wszystkich tych, którzy doświadczyli, bądź ciągle jeszcze doświadczają, pogardy.

Znasz Czytelniku to uczucie, bo śledziłeś go od lat, dotykało cię jak otaczająca wokół aura; było w czynach i drobnych gestach twoich przyjaciół, i osób ci mniej lub bardziej bliskich. Ba, syciłeś się nim także, gdyż sam nierzadko pozostawałeś obojętny na zły los, nieszczęście, krzywdę, biedę i niesprawiedliwość. Na upodlenie i poniżenie bliźniego, o którym zapominałeś, że był… twoim przyjacielem, sąsiadem, znajomym…

Cieszyłeś się może nawet, że nieszczęście (zły los) nie ciebie dotyka, że to nie ty cierpisz. A przecież zło dzieło się obok ciebie, czasami tak blisko.

A ileż to razy byłeś obojętny, nie stać cię było na drobny gest, jałmużnę, choćby dobre słowo. Dlatego nie dziw się jeśli – jak bumerang – wszystko to czasami powraca i dotyka również ciebie. Że przychodzi ci się zetknąć z ponurą rzeczywistością, w której rządzi ona; wszechogarniająca i ubezwłasnowolniająca podłość i obojętność.

Tak, to te niby drobne gesty, które – przebrawszy miarę – zmuszają do refleksji, wyzwalając stan ducha, jakiemu ulega każdy autor, gdy dotyka go myśl na tyle inspirująca, by nie pozostawać wobec nich bezwolnym. Jestem przecież pisarzem, a to wymaga ode mnie posłannictwa, ukazywania dobra i zła, jak zresztą i innych ludzkich przywar. To wymaga dawania innym nadziei, dawania siebie; swojej wiedzy, doświadczenia i intuicyjnego wytyczania kierunków, zmieniających choćby losy bohaterów moich opowieści (książek).

 

Nic stąd nie wyniosłem bo co mogłem wynieść

siedziałem cichy by mnie nie widziano

nawet nie płakałem gdy inni płakali

nie skamlałem bo po co skowyczeć

świat i tak jest przecież jedną wielką raną

 

ludzie jak mrówki są sobą zajęci

i domem swoim i swoją robotą

podobno gdzieś tam w górze nade mną

pozostają święci kazano mi modlić się do nich

no to się modliłem

 

świętych nie widziałem czułem bliskość Boga

jak mnie prowadzi hamuje popycha

dotykałem ran i wkładałem palec

w bok Jego aby coś zrozumieć

zrozumiałem pojąłem już nie wątpię dzisiaj

 

wszystko to marność a jednak tak piękna

jako ta ulotność w czułości matczynej

która mnie stworzyła wywiodła na fale

bym się nie utopił nurt bym mógł przepłynąć

wszystko to miłość choć taka ulotna

 

nic stąd nie wyniosłem nic prócz tego wiersza

wyrwanego z serca jak kawałek chleba

nawet nie żebrzę ani się tłumaczę

byłem cichy pokorny i taki jak trzeba

by doświadczyć ziemi i wrócić do nieba

 

(28 maja 2013)

 

            Tyle słowami poety, a teraz spójrzmy na to oczami felietonisty i pisarza. – Drobne gesty. W Boże Ciało biskupi polscy wypowiadając się na temat zapłodnienia In vitro opowiedzieli się za przestrzeganiem prawa Bożego. Oburzyło to niesamowicie byłego premiera Leszka Millera. Wysłał nawet do prezydenta RP zapytanie czy On także stoi za tym, co mówią biskupi?

            Podobała mi się odpowiedź rzecznika prasowego prezydenta. Mówiąc prosto – Masz kłopot, rozwiąż go sam, nie zwalaj na innych.

Dziwiłbym się, gdyby Kościół miał kierować się prawami uchwalanymi przez narodowy parlament. I nie dziwię się, że przypomina on parlamentarzystom, że istnieje jakiś ogólny porządek wszechrzeczy, którym nawet rządzący winni się kierować.

Niedoskonałość prawa ludzkiego jest w Polsce wyjątkowo widoczna przez ogół obywateli gołym okiem, gdy prawa Boże od wieków pozostają niezmienne. Zresztą Kościół nikogo nie zmusza. – Nie chcesz kierować się prawem Bożym, twoja sprawa, ale… tworząc prawo, pamiętaj (zwłaszcza gdy jesteś katolikiem), że nie wystarczy być posłem, by mówić innym, co jest dobre, co złe.

Buta władzy jest od lat nam znana i nie pierwszy raz mamy z nią do czynienia. Choćby ten sam dzień – Boże Ciało. I spacer prezydenta miasta Warszawy z przyjaciółmi po Wilanowie. Pani Gronkiewicz – Waltz uważała, że… „Jak to?! Ona prezydent ma płacić 5 zł za bilet wstępu do ogrodów wilanowskich?”…

Nie zapłaciła i nie weszła. Ponad 30 tysięcy niezadowolonych warszawiaków złożyło podpisy pod petycją o odwołanie niegospodarnej pani prezydent i źle – ich zdaniem – zarządzającej rozbudową stolicy, w tym zwłaszcza drugą linią warszawskiego metra.

Niektórzy politycy PO robią szum, że to „zamach na wice-szefową ich partii”, albo trąbią, że to źle rozgrywana kampania, która może pociągnąć za sobą tylko straty dla budżetu, bo takie nowe, wcześniejsze (o rok) wybory kosztują kupę pieniędzy. – A niegospodarność pani prezydent to nas obywateli, a zwłaszcza warszawiaków nie kosztuje?

Pani prezydent Warszawy poczuła się urażona, że chciano ją potraktować (przy budce z biletami wejścia do ogrodów) jak każdego innego warszawiaka. No to skoro tym zwykłym warszawiakiem się nie czuje, to hajda z nią, na pohybel takiej władzy. A znając butę niektórych osób będących przy władzy powiem więcej – dobrze, że tylko nie zapłaciła i nie weszła. A jakby tak ze złości kazała „zaorać te ogrody warszawiakom”?

Kiedyś w latach 90. wiceminister Obrony Narodowej pan Romuald Sz., to kazał na przykład wyciąć wszystkie kilkudziesięcioletnie czereśnie, które rosły na obrzeżu pułku radioliniowo kablowego w Strzegomiu.

Wizytując jednostkę wojskową, najpierw polecił sobie pokazać pododdział, gdzie jako żołnierz odbywał służbę zasadniczą, a potem poprowadził całą delegację oficjeli na posterunki wartownicze (gdzie prawdopodobnie w młodości opychał się czereśniami).

Dowódca jednostki opowiadał mu o trudach służby żołnierskiej, on z uwagą słuchał i rozglądał się wokół.

 – A to co to jest?! – zapytał nagle zaskoczonego dowódcę.

Dowódca popatrzył najpierw na ową rzecz, potem, speszony, na oficjeli i odparł zgodnie z prawdą. – Gówno, panie ministrze.

– A jakie to gówno? – ciągnął minister.

Gówno jak gówno – pomyślał dowódca wzruszając ramionami.

Żołnierze zamiast pełnić wartę, opychają się czereśniami. I pestkami srają. Co?! Nie widzicie tego?! – zrugał go minister.

Fachowcy pana ministra przyjrzeli się uważnie owej rzeczy stanowiącej przedmiot dysputy i ze zrozumieniem pokiwali głowami.

– No tak, oczywiście. Jedzą czereśnie.

Rozkaz ministra był stanowczy.– „Ściąć mi natychmiast te wszystkie czereśnie i zameldować!”.

Biedne czereśnie. Rosły tyle lat i gdyby nie pan minister zapewne nadal jeszcze tam by rosły. A może kiedyś, gdy pan minister był tylko kapralem, zaszkodziły mu… te czereśniowe pestki, i teraz nadarzyła się sposobność, by się z czereśniami rozprawić? – pomyślałem sobie.

Tak moje drogie Aniołki. Na władzę zawsze trzeba uważać. Jak nie teraz, to kiedyś, przy okazji, znajdzie sposób, by ci dopiec, by się za coś zemścić. – Lepiej jej w paradę nie wchodzić – jak mawiał mój świętej pamięci ojczulek.

 

Pisanie to nałóg, słowo to narkotyk. I sztuką jest kochać tak, jak nikt dotąd nie kochał (prócz Boga, rzecz jasna). Sztuką jest tak pisać, by inni myśleli, że tak piszą tylko wybrańcy. Tymczasem nie pomazańcy tworzą rzeczy piękne, ale ludzie uparci. Ludzie kochający innych ludzi, świat, naturę i… otaczające nas piękno.

Im więcej przeczytałeś książek, tym bardziej wyrafinowanie oceniasz warsztat innych autorów. Subtelnieje twój gust. Wyznaczone wcześniej cele dewaluują się na rzecz nowych wartości, i tylko najczyściej lśniące, najlepiej oszlifowane diamenty kuszą blaskiem prawdziwej literatury i sławy (poklasku).

Tak, to prawda, czasami wydaje mi się, że jesteśmy zakodowani. Zakodowani we wszystkim, co robimy, z czym przychodzi nam zmierzyć się na Ziemi. Dlatego tak ciężko zmienić cokolwiek w obszarach dobra i zła. Kto urodził się aniołem, ten ma szansę nim pozostać, a kogo opętał szatan, ten skończy w przysłowiowych otchłaniach piekła.

Gdzie teraz opala się mój ulubiony pisarz Witold Gombrowicz? Na  pewno nie na niebieskich połoninach, gdzie go dotąd zawsze kojarzyłem. Zdradzający intymne sekrety Gombrowicza jego dziennik, który chyba od wielu lat pozostawał legendą, ukazał się – za przyzwoleniem wdowy po pisarzu – drukiem i trafił właśnie do księgarń. Dziennik nosi tytuł „Kronos”.

Witold Gombrowicz zmarł latem 1969 roku w Vence we Francji. W skromnym pogrzebie uczestniczyli tylko najbliżsi, nie było księdza.

Rita Gombrowicz potrzebowała ponad 40 lat, by zdecydować się na wydanie drukiem prywatnych zapisków męża. Długo, bo to i nietypowa lektura. To pozycja pamiętnikarska zmuszająca do innego spojrzenia na twórczość Gombrowicza i samego jej autora. I trudno się dziwić rozterkom Rity Gombrowicz, która w tajemniczy świat niepohamowanych żądz znanego wcześniej z homoseksualnych zachowań pisarza, weszła wcześniej jakby niechcąco, z przypadku. Była przy tym dwa razy młodsza (gdy się poznali miała 31 lat, on 62), a na dodatek tylko przez ostanie pół roku życia Gombrowicza była jego ślubną żoną.

Przez przypadek poznała mroczne tajemnice pisarza, bo on nie zauważył, kiedy weszła do pokoju, w którym siedział nad dziennikiem. To było latem 1966 roku. Rita Labrosse – młoda doktorantka z Quebecu mieszkała już z polskim pisarzem – emigrantem od dwóch lat. Zajmowali pięciopokojowe mieszkanie w dwupiętrowej  willi Alexandrine przy placu Grand-Jardin w Vance na Lazurowym Wybrzeżu.

Gombrowicz poznał Ritę w Royaumont. Przebywał wtedy przez pewien czas w pensjonacie, gdzie zamieszkał po 23 latach spędzonych w Argentynie, szukając pomysłu na dalsze życie. Francja wydawała mu się najbliższa sercu, a i do ojczyzny było stąd niedaleko.

W pensjonacie – o czym wspomina w dzienniku – pisarz „podrywał kuchennych chłopców”. Dlaczego związał się z Ritą, która tam dorabiała do stypendium jako recepcjonistka? Flirt dość szybko przerodził się w bliższy związek. Dwa lata później już jako para wyjechali do Vence.

Pożycie z Ritą Labrosse naznaczone zostało więzami wzajemnych upodobań artystycznych. Ona potrzebowała kogoś, kto by jej zastępował ojca, on…? – Czy w duchu liczył na to, że ta kobieta wyrwie go z szatańskich mocy, jakimi wcześniej został pomazany?, nie wiadomo. Jeśli tak, to chyba było już na to za późno. Stałe miejsce w biografii pisarza zajęły choroby (a miał ich kilkanaście), a potem fizyczna niemoc, która ostatecznie przyśpieszyła jego odejście, czyniąc z niej wdowę.

W „Kronosie” znaleźć można regularne zapiski dotyczące leczenia syfilisu w szpitalu w Durand. Chorobą weneryczną prawdopodobnie zaraził się jeszcze w Polsce. Gombrowicz nie był bowiem wyłącznie homoseksualistą. Tuż przed rejsem do Buenos Aires miał kontakty seksualne z kilkoma kobietami, w tym z kelnerką z „Zodiaku”,  baletnicą z Wilna i prostytutkami.

W „Kronosie” Gombrowicz wspomina, że nie podobają mu się argentyńskie kobiety, ale… skrupulatnie odnotowuje kontakty seksualne z prostytutkami, wymienia też regularne kontakty z miejscową tancerką i służącą.

Z dziennika możemy dowiedzieć się wielu pikantnych szczegółów o od lat uprawianych przez pisarza ekscesach seksualnych. W Buenos Aires (gdzie mieszkał od 1939 roku) Gombrowicz bywał regularnie na Corrientes, w miejscu spotkań homoseksualistów, gdzie wyszukiwał sobie partnerów, o których potem wspominał w dzienniku, wymieniając przy tym ich profesje (piekarz, marynarz, pucybut…).

W Argentynie uprawianie stosunków homoseksualnych było wtedy zakazane, toteż bywał (kilkakrotnie) zatrzymywany przez policję, a pracownicy polskiego poselstwa musieli składać za niego poręczenia, by uchronić go przed deportacją.

Współczesna, pełna prawda o Gombrowiczu uległa dopełnieniu nie tylko dzięki opublikowaniu przez jego żonę dziennika intymnego „Kronos”. Znane już były wcześniej wspomnienia pisarki i tłumaczki Zofii Chądzyńskiej, która z Gombrowiczem spędziła wiele lat w Buenos Aires. Gombrowicz  chciał ją poślubić, oświadczał jej się trzykrotnie. Pisarka tłumaczyła swą odmowę – jak pamiętam z książki  – tym, że nie przekonywały jej jego oświadczenia, które opierały się nie na wyznaniu miłości, ale potrzeby poprawy swojego losu tułacza. Gombrowicz uzasadniał bowiem chęć ożenku tym, iż „znudziło mu się jadanie po restauracjach”.

Pisarz bardzo rzadko używał słowa miłość. Jak udało mi się przeczytać w jednym z wywiadów Krystyny Janowskiej z Warszawy (jego młodzieńczej miłości, do której pisywał listy), robił to tylko wobec niej i niejakiego Aldo Luisa z Argentyny.

Tak zatem wielka miłość do literatury, która wiodła przez manowce znanego pisarza, nie dorównała tej zwykłej ludzkiej miłości, jaką kobiecie i mężczyźnie zwykle ofiaruje życie.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko