Rafał Sulikowski – Oddział 6A

0
242

Rafał Sulikowski

 

 

Oddział 6A

 

 

Ryszard TomczykTaksówka czekała widocznie na tego specjalnego, wipowskiego pasażera, który wyłonił się z wylotu ulicy Floriańskiej pod koniec sierpnia ostatniego roku istnienia świata. Wcześniej  chwilę dostał w łapę stówę od męża kuzynki, którego od rana oprowadzał po mieście, pokazując to i owo, a robił to tak, aby nie zanudzać. Trzaśnięcie drzwiami. Decyzja. Informacja dla taksówkarza. Kurs na Izbę Przyjęć, mieszczącą się w modernistycznym, typowo socjalistycznym budynku administracyjnym, jakie stawiano często w połowie XX wieku. Lecz zanim dojechali, snuli się w potężnym korku, był wtorek, wczesne popołudnie, iskry słońca spadały na jeszcze soczyście zieloną roślinność, a serce próbowało pompować krew chyba w drugą stronę. Może chciało cofnąć czas i wrócić do szczęśliwych jakże lat 80, czasów dyskotek i kawiarenek.

 

Niecierpliwił się, patrzył niespokojnie na wszystkie strony, a taksiarz tylko jedynka-luz, jedynka-dwójka-luz, gaz, rura, hamulec. W końcu wjechali w lewo od Kobierzyńskiej, obok tablicy informacyjnej potem w prawo do głównej alei, obsadzonej niewyciętym jeszcze wtedy starodrzewem, który dendrolodzy uznali za półmartwy i jak tylko nastał nowy dyrek, przyszedł czas na masową wycinkę. Taksówki miały wjazd wolny od opłat, zapłacił niecałe 35 zł, wysiadł, a z taksiarzem umówił się na telefon, gdyby go nie zatrzymali, tylko przypadkiem odesłali do ambulatorium. „Trochę namieszałem z lekami”, wyznał w czasie wstępnego badania, „zażywałem chaotycznie, nieregularnie i stale zmieniając leki oraz dawki”. – „To nic”, mówiła kobieta o wyglądzie typowej lekarki w rogowych okularach, „zajmiemy się panem solidnie, będzie to praca od podstaw, a przy pana wybitnej współpracy pozbędzie się pan tych myśli samobójczych w kilka tygodni i zacznie nowe życie”. Kuszącą perspektywą natchniony, szedł („pójdzie pan sam czy ma iść z nim pielęgniarz?”) samotnie w kierunku 6A, który mieścił się nieco z boku, w starym budynku wzorowanym na niemieckim modernizmie początków XX wieku. Wtedy to wybuchły w całej Europie wielkie szpitale psychiatryczne, podmiejskie, z większą liczbą łóżek i przestrzeni dla pacjentów, gdzie było się gdzie schować w czasie niemieckiej czystki wśród chorujących psychicznie i nerwowo. Ulokowane pod miastem, przypominały miniaturkowe miasto-ogród, z własnym zapleczem gospodarczym, piekarnią, pralnią, warsztatami, gdzie pracowali ozdrowieńcy i co lepsi pacjenci jeszcze w trakcie terapii.

 

Otworzono drzwi, wszedł jak zawsze nieśmiało, jakby przepraszał, że w ogóle miał czelność się urodzić, i to w dodatku tu, na tej ziemi, a nie gdzieś indziej, w tym czasie utraconym, który próbował odzyskać wszystkimi siłami swego istnienia, tej niespiesznej egzystencji po huraganie dwu wielkich wojen, które zmiotły dorobek tysiącleci. Usiadł na krześle w korytarzu, naprzeciwko tablicy z grafikiem zajęć, lecz chwilę potem poproszono go już do dyżurki, gdzie oddał klucze, okazał wymagane dokumenty, oddał też maszynkę do golenia oraz wszystkie inne ostre przedmioty, typu nóż, żyletka czy ładowarka. Podpisano je, złożono w sejfie, amen w pacierzu. Potem pierwsze rutynowe badania – ciśnienie, temperatura. Wreszcie koło 14-tej pokazano mu miejsce w czteroosobowym pokoju, łóżko pierwsze od drzwi, szafka i to było wszystko. Z dwu poprzednich pobytów znał plan budynku 6A, wiedział, gdzie łazienka z prysznicami i wanną do zimnych kąpieli, z kratami w oknach, znał jadalny, i wielką salę obserwacyjną, gdzie całą noc paliło się blade, mdłe światło neonówki, okratowanej podobnie jak umysły i dusze pacjentów. Sami faceci. Gabinet Ordynatora, rybki w akwarium, sala terapeutyczna, sale personelu, salowi, pielęgniarze, grupa „interwencyjna”, przychodząca zapiąć lub odpiąć pacjentów z pasów. Poprzednio spytano go, czy nie chce iść w pasy, bo łaził niespokojnie z kąta w kąt, nafaszerowany chemią, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Nudziło wszystko – rozmowy były nieciekawe, programy i filmy w tv beznadziejne, ludzie jak automaty, cyborgi i bezduszne roboty, poruszane niczym w teatrze marionetek za sznurki wiodące gdzieś wysoko w górę. Prawie widział te nici nad ich głowami, a także łączące głowy ze sobą niczym jakaś wielka, wirtualną sieć. Przecież to omamy, urojenia, Jezu, za co…myślało się w nim samo, lecz żadna odpowiedź go nie zadowalała.

 

Zasnął po zastrzyku z klopiksolu, obiad minął, obudził się na kilka minut przed podaniem kolacji, która przyjeżdżała punktualnie dostawczym z pobliskiej kuchni. Zjadł, ale był głodny, lecz wyjścia z obserwacyjnego nie było. „Panie Rafale, mowy nie ma o sklepie. Pan ma myśli samobójcze”. Nic tedy nie mógł sobie kupić, a rodzina jeszcze nie wiedziała, że od dziś leży na 6A. Wieczorem miał wizję, że z jego mózgu sączy się krew, co przeraziło go tak silnie, że poszedł natychmiast zapalić. Między dwoma ostatnimi pobytami zbudowano palarnię, którą pacjenci nazywali „rozmównicą”. Można było tam siedzieć do woli, milczeć, gapić się w okno lub gadać. O czym? O wszystkim. Obok dyskursu ufologicznego znajdowały się dyskusje o lekach, obok genów i chromosomów najnowsze trendy w religii, obok spraw prawnych (kaftan, pasy, przymus) wspomnienia pierwszych i zazwyczaj ostatnich miłostek. Lecz przeważnie cisza, jaka zapadała w rozmównicy nie przypominała ciężkiej ciszy wśród zdrowych, którą by trzeba było wnet zagłuszać. Nie, chorzy raczej pogrążeni w rozwiązywaniu zagadki bytu lubili sobie pomilczeć, nasycić się nikotyną i dymem, popatrzeć na drzewa parkowe i krzewy żywopłotu w alejkach, oświetlonych w nocy mglistym światłem starych świetlówek.

Mijają leniwe dni. Niektórzy pacjenci są sparkinsonowani, nie mogą usiedzieć na miejscu, inni przewalają się od ściany do ściany, część cały dzień leży w łóżku, gapiąc się tępym, ślepym wzrokiem w sufit, za okno lub na zawieszone obrazy – rękodzieła dawnych pacjentów, którzy przeszli swój społeczny czyściec i zostali z powrotem przyjęci do rajskich ogrodów rozkoszy. Chodził regularnie na zajęcia. Komputer, terapia plastyczna, zajęcia z muzyką, siłownia, aerobik, biblioteka, kółko poetyckie – do wyboru i koloru. Dawni pacjenci sprzed pół wieku mogli tylko śnić o takich zajęciach, nie mówiąc o coraz lepszych lekach. Gdy jego babcię ratowali na neurologicznym po małym udarze słonecznym, nie było jeszcze słychać o preparatach, które potrafią uspokoić bez wpędzania w dołek lub pobudzić, nie wpędzając w manię czy psychozę. Kiedy jeszcze wcześniej ratowano jego mamę, też z lekami było jak na lekarstwo. Dopiero od połowy lat 90. świat psychiatryczny miał się już czym pochwalić, a cała prasa uznała risperidon za panaceum na wszystkie choroby ducha.

Lecz zajęcia szybko się kończyły, a jego znowu dopadała apatyczna chęć zakopania się po uszy pod kocem na sali chorych. „Panie Rafale, najpierw jest działanie, a potem nagroda w postaci dobrego nastroju, nie na odwrót”. Lecz on nie uwierzył. Musiał najpierw sprawdzić, czy przypadkiem nie nadejdzie kredyt w postaci emocjonalnej waluty na konto, którą potem spłaci działaniem. Nie można tylko kontemplować – to wiedział tylko teoretycznie. Vita activa, droga Marii też ma swoją wartość. Nie mogą wszyscy zachowywać się jak ewangeliczna Marta i siedzieć u stóp Nauczyciela, słuchając o dobrym życiu. Ktoś musi im ugotować, zamieść, posprzątać, wyprać, zrobić zakupy. Lecz nadal jakaś fizycznie odczuwalna wewnątrz siła pchała go z całej mocy do wyrka. A kiedy już się tam znalazł, ta sama siła nie pozwalała mu wstać. A niech ciało sobie odpocznie – dodawał, zagłuszając sumienie, karcące go za to, że cały dzień potrafił przeleżeć.

Stopniowo urojenia i omamy zanikały. Jednak apatia nie dawała za wygraną. „Po co masz cokolwiek robić? Przecież to wszystko, ten świat, razem z gwiazdami, pokój i szpital to jeden wielki bezsensowny teatr marionetek, posłusznie zarabiających na bogatych. Wszyscy grają. Każdy myśli tylko o sobie. Po co będziesz to zmieniał. Cmentarze są pełne takich, co chcieli poprawić lub zmienić wszystko. Nie wychylaj się, siedź cicho, choćbyś czuł, że masz rację i że faktycznie z tym światem jest jakiś piekielny problem. Lepiej milcz, odwracaj oczy, gdy kogoś biją, unikaj demonstracji. Takie myśli mieszkały w nim, i wiele innych. „Pamiętaj – szeptał głos – w życiu trzeba unikać wysiłku. Inaczej umrzesz szybciej  – wtórował drugi. Jeśli będziesz kopał w ogrodzie, możesz się przemęczyć. Zachorujesz od tej pracy i potem społeczeństwo będzie cię musiało leczyć. Wiesz, ile to kosztuje?”

Dręczony nieustannymi głosami, drzemał, a pod powiekami przewijał się film z dotychczasowego życia. Widział siebie w przedszkolu, mieszkaniu babci, w szkole i liceum, na studiach. Widział pierwszą wizytę w gabinecie psychiatry oraz pierwszą hospitalizację. Przewijali się różni ludzie. Dobrzy, średni i niedobrzy, ładni i brzydcy, mądrzy i głupi, a on każdego błogosławił uniesioną prawą ręką.

Pewnego dnia postanowili pójść na spacer po parku. Obeszli 6A i stanęli przy pomniku ofiar hitlerowców, zamordowanych przez nazistów w 1943. Przyjechało wtedy w nocy gestapo, ciężko chorych zatłukło na miejscu, a nadających się jeszcze do podróży zabrało do obozów pracy lub prosto do komory gazowej. Kilkanaście metrów dalej stał kościół, w którym nieustannie paliła się wieczna lampka, a ludzie modlili się do Boga o wyleczenie i dziękowali Mu za wszystko. Poszli dalej, był tam obok wodociągów miejskich dziki, zarośnięty sad, dawniej dobrze utrzymany przez ogrodnika. Teraz rosły w nim kwaśno-słodkie jabłka, nadające się na słabe wino, zerwali z Januszem kilka, smakowały, jak te z dziecięcego targu. Potem zaplanowali zapalić wieczorem ognisko, upiec kiełbaskę i zrobić sobie oddziałowego grylla.

 

Nie mógł za dużo czytać, bo psychoza to czas tworzenia, nadawania i budowanie swego świata. Wszystko, co wziął do ręki, każdy tekst, szkic czy książkę, nużyło niemiłosiernie. Próbował zająć się czytaniem klasyki, w której miał spore zaległości. Jednak nie wciągały go powieści wiktoriańskie, ani naukowe. Tekst rozpływał się w oczach, musiał kilka razy odczytać zdanie, aby je zrozumieć. Miał odczucie, jakby przeczytał już wszystko. Nic nowego nie przeczytam, myślał, wszystko już napisano, nie ma niczego w literaturze, której nie znano by wcześniej. Jeśli tak, to po paru stronach miał wrażenie, jakby to już gdzieś czytał. Pisarskie deja vu powodowało potężną improduktywność. Starał się czytać wspomnienia, lecz były zbyt banalne. Wszystko, co dotyczyło świata za oknem nudziło śmiertelną dawką cykuty. Podobnie było z tworzeniem. Przecież nie ma nic, czego nie wymyślono by w starożytności. Banał, oczywistość, beznadzieja, która zamykała edytory tekstu, a podczas lektury domagała się jej zerwania. Jak tu się nie nużyć. Te zajęcia takie banalne, nieciekawe. Leżeć i szwędać się tylko po 6A. Inni mieli podobnie – nie interesowało ich prawie nic. Leżeli, chodzili, jedli, pili. Nic poza tym i ta atmosfera martwego morza dobijała. W telewizji leciały specjalnie zaszyfrowane dla niego informacje, w radiu mówili o nim. W suficie były kamery, a w ścianach mikrofony. Wszystko wiedzą o mnie. Wiedzą, kiedy wstaję i kładę się spać. Kiedy jem obiad i kiedy piszę. Po co im to wiedzieć. Żeby ci coś sprzedać, wołał wściekły głos zza boazarii.

Ta atmosfera letargu trwała niezmiennie od rana do wieczora. Lekarze robili obchód, wydawali coraz nowe leki. Czasem ktoś zapraszał na rozmowę. Czasem myło się samochód Ordynatora, parkujący przy parkingu oddziałowym. Jedzenie w miarę smaczne. Na społeczności porusza się sprawy codziennie, a na psychoedukacji omawia strategie radzenia sobie i podnoszenia nastroju. W każdym razie wiedział, że długo tu nie zostanie. Szpital przyjmował do dziesięciu tysięcy pacjentów rocznie. Był tedy jednym z 40 milionów cierpiących na schizofrenię, w Polsce pół miliona,z tego leczy się regularnie najwyżej połowa.

Najbardziej nie lubił dłużącego się jak krew z nosa czasu. Było go po prostu za dużo. Zwalniał, czasem stawał w miejscu, a także mógł się cofać w dowolną datę z życia. 1985 po raz pierwszy od urodzenia w szpitalu – wycinanie trzeciego migdała. 2000 to rok, w którym zaczął się powrót. Następnie coraz częściej przebywał w szpitalu. Raz w Krakowie, raz w Poznaniu, ale wszędzie traktowano go wyjątkowo, mimo, że czuł się zerem.

Grzesiek odsiadywał areszt, a drugi chłopak o tym samym imieniu miał własną firmę i był bogaty mimo młodego wieku. Dopadło go, kiedy wjechał autem na rynek i podskakiwał do straży miejskiej. Wezwano policję, która zawołała pogotowie. „Z panem jest źle” – usłyszał w karetce, a to całe zło to po prostu zwykła mania. Pobudzenie, dziwne, czasem bezczelne zachowanie, wydawanie wszystkich pieniędzy, niecodzienny apetyt na seks.

Teraz po wspomnieniach z 6A został tylko szlachetny osad niepamięci wstecznej. Dnia 22 października przeniesiono go na inny oddział. Po raz pierwszy mieszkali tam faceci razem z kobietami, było więcej zajęć i ogólna rehabilitacja. Rano na siłę pielęgniarki ściągały nas z łóżka. Jurek, kolega z pokoju, prawie tu mieszkał, bo nie miał dokąd powrócić. Wyrzucony z domu ojca, tułał się po oddziałach, gdzie miał przynajmniej dach nad głową, własne łóżko i szafkę na rzeczy. Wielu pacjentów spędzało tutaj dawniej połowę życia, niektórzy cały pobyt na łez padole. Snuli się niczym widma po korytarzu, tam i z powrotem, ruchem wahadła, tik-tak, tik-tak. Czas płynął niemiłosiernie, nie chciały zawracać, niechętny melancholii, podczas gdy druga połowa świata się bawiła, to ta perwsza cierpiała. Już prawie wytoczyli głaz na górę, lecz wtedy kamień się niebezpiecznie osuwał, porywał za sobą, spadał i trzeba było pracę zaczynać od nowa.

Rozmowy, jakie prowadzili dotyczyły wsystkiego i niczego. Jak z otchłani szeolu dochodziły nas jęki, wzdychania, czasem przekleństwa i bluźnierstwa. Nasz Bóg był surowy, karał za każdy przejaw niesubordynacji, a także nigdy się nawet nie uśmiechnął. Skinął i wnet z bożej łaski…To nie ten Bóg. Ten prawdziwy kochał, ten urojony tylko obserwował, czytał w myślach i właściwie dręczył swoje dzieci. Ten urojony cały czas się na coś gniewał, stale miał pretensje, nieustannie w rytm litanii ukazywał swoją wielkość. Jeśli nawet kochał, to pod warunkiem, że…Kochał nas, ale…i tu się zaczynał spis warunków, jakie musieliśmy spełnić, aby wrócić pomiędzy żywych.

Bo tak naprawdę jedynym pytaniem pacjentów z 6A jest pytanie do Boga, który uparcie od milionów lat milczy, szanuje wolność, nikogo nie potępia i pomaga wszystkim, którzy potrzebują najbardziej pomocy. Pacjenci zastanawiają się, czy Bóg istnieje czy nie, oraz czy im pomoże. Bo jeśli leki nie pomagają tak, jakby się tego oczekiwało, to musi pomóc modlitwa. Medytacja i kontemplacja nie każdego wyleczą, lecz kogoś na pewno. Leki – terapia – modlitwa. Jakież to porządnie ułożone, aż zbyt uporządkowane, aby było prawdziwe. Bo czasem prawda nie leży pośrodku.

Pacjenci nic nie czytali poza smsesami, ani nie pisali, czując w sobie otchłań nieczynnego już wulkanu, który czasem się budzi i robi swoje. On był jedynym pacjentem, który próbował napisać arcydzieło. Jednak ono tak po prostu nie spada z nieba ani nie wynika z piekieł podświadomego id. Kiedy inni oglądali seriale w telewizyjnym, Rafał czytał, co popadnie, a także smarował pierwszą powieść na konkurs.

Pisanie stanowiło jego nie tylko hobby czy pasję, ale było tym, co polubił czternaście lat wcześniej pod koniec studiów. Kiedy czyta swoje wypracowania z podstawówki, liceum czy prace roczne ze studiów, nie może nadziwić się zmianie. Oto bowiem najpierw bolała go prawa ręka, którą pisał w erze przedtabletowej. Nic dziwnego, że nie pisał dużo. Dopiero, kiedy dostał laptopa ruszył z kopyta, poświęcał godziny na twórczość, pisał, skreślał, dopisywał i aranżował teksty. Pisanie tradycyjnie klasycznie było męką, ręka odmawiała posłuszeństwa i prowadziła, gdzie nie chciał iść. Kiedy kupił, a raczej ściągnął edytor tekstu, zaangażowała się także lewa ręka, nabrzmiała od ciężkiej pracy fizycznej. Teraz pisał szybciej, co nie znaczy, że mądrzej. Poparło go mnóstwo ludzi, głównie pacjentów, którzy lubili czytać cokolwiek, raczej przypadkowo i bez planu. Wiedział, że tworzy się w bólu, że dusza nie chce pisać do szuflady ani w sztambuchu swoich koleżanek z chóru. Tworzenie w cierpieniu było z drugiej balsamem na problemy zewnątrzne, ale także farmakonem i kluczem do sezamu. „Otwórz się dziś na dobre.” Myślał, że się przesłyszał, ale pacjenci uwielbiali jego kolejne teksty, podobnie jak niektóre redakcje niszowych pism literackich.

Życie na oddziale rządzi się specjalnymi prawami, spośród których jedno wychodzi na plan pierwszy: udawać, że nic się nie dzieje, że to chwilowe, a więc minie na pewno wraz z kolejną pełnią księżyca, tego jasnego świadka cierpień pokoleń, całych rodów i rozproszonej po całym świecie braci pisarzy. Ilu ich było, przeszło do wieczności, a ilu dzisiaj zamyka się w swojej izdebce, by poświęcić się właśnie pisaniu. Jego celem był debiut książkowy, który oddalał się z każdym rokiem. Pisał, ale wciąż był chory i ciągle bez przekonania, że nie ma nic tak ważnego na świecie, jak dobra muzyka i literatura.

Lecz oto czas do przodu mknął, trzeba było raz jeszcze i z nadzieją na to, że tutaj już nie ma powrotu, pożegnać się z kolegami i braćmi w niedoli, spakować swoje skromne rzeczy i wrócić do domu ojca, mieszczącego się w dzielnicy Podgórze, zarzucić sieć i zakorzenić się na stałe. Nie miał swego mieszkania, pomieszkiwał kątem u rodziców, mając na koncie 37 lat, trochę się dokładał, trochę jadł ze wspólnej miski i pracował za trzech. Po co mu to było? Nie lepiej było zostać kamieniarzem, po co kolejny pisarz/literat i mnożenie zdań, słów, akapitów. Myślał, żeby złamać pióro i zająć się sadzeniem drzew, lecz pisana mu była literatira. To nic, że mało czytał. Widocznie jest czas czytania, a także potem czas spłacania długu społeczeństwu, które go wykształciło, żywiło i pomagało, choćby przez to, że nie przeszkadza. Tak, dziś wie, że jest skazany na męki twórcze, apatię, brak pomysłów i wszelkie inne dolegliwości artystyczne, takie jak nuda, poczucie marnowania czasu czy zamykanie się w pokoju, oddzielenie od zgiełku. Bo literatira nie kocha tłumu. Ona kocha ciszę…

 

Rafał Sulikowski

Pisane w kwietniu 2013, w Domu Pod Palmą.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko