Jan Stanisław Smalewski – Minął weekend

0
172

Jan Stanisław Smalewski


Minął weekend

 

Co ja robię w niedzielę?

Naprawdę niewiele.

Po śniadaniu spacer zaliczam w ogrodzie.

Przyglądam się trawie krzewom i wodzie

i do granic skupiony w ciszy

zastanawiam się czy Bóg mnie słyszy

 

Czy słyszy to moje chodzenie?

Wchodzenie w ogród i ziemię

– powolne wchodzenie w ciszę

 

Czy On mnie słyszy?

Bo ja naprawdę Go słyszę

 

A po południu? Po południu zwykle staramy się z żoną znaleźć coś dla ducha. Gdzieś wyskoczyć, a w najgorszym przypadku wspólnie poczytać. Tym razem wybraliśmy kino. Mieliśmy nadzieję, że uda się obejrzeć nagłaśniany w telewizji nowy film Janusza Zaorskiego „Syberiadę Polską”.

Niestety, „Syberiada” grana jest na razie tylko w największych ośrodkach miejskich. Najbliższe nam: Słupsk, Koszalin do takich jeszcze nie należą.

Trudno, obejrzeć się nie da, ale przecież można zapoznać się z recenzjami. Czy warto czekać w kolejce, aż film pojawi się także w małych kinach?

Kolejne rozczarowanie to mało powiedziane. Przeglądając recenzje, oczywiście oprócz tych płatnych zachęcających do pójścia na film, nie mogliśmy znaleźć ani jednej, która by film chwaliła. Ba, większość przywalała mu z grubej rury, a znany krytyk filmowy Tomasz Raczek pisał o nim m.in. tak:

„Po nieudolnej TAJEMNICY WESTERPLATTE, przypominającej występ amatorskiego teatrzyku plenerowego, przyszedł czas na coś większego – na epopeję. SYBERIADA POLSKA w reż. Janusza Zaorskiego zamierzona została jako epickie widowisko, opowiadające o losach Polaków z ziem wschodnich zesłanych na Syberię na początku 1940 roku, gdy III Rzesza prowadziła swoją wojnę z całym światem, a stalinowski Związek Radziecki z tego skorzystał.

Los Sybiraków był tragiczny, a do niedawna mało znany bo w PRL-u o tym oficjalnie się nie mówiło. Temat więc czekał na swoje filmowe świadectwo.

Niestety, film Zaorskiego okazał się świadectwem stłumionym, letnim, nieporuszającym serca. Epickość w nim skarlała, a wielkość – zmalała. Zima – zelżała. Wśród ról zagranych przez aktorów w sposób “telewizyjny”, bez rozmachu, wyróżnia się Sonia Bohosiewicz jako Irena. Najpiękniej gra, gdy jest… naga, ale taki dziewuchowaty patriotyzm cielesny zawsze udawał się w polskim kinie”. 

Tomasz Raczek uważa, że film zrobiono z użyciem zawodowych kanonów, ale „z chłodnym sercem. I na nucie, która nie dźwięczy, brzmi głucho”. 

Dla mnie to wystarczy, by poczuć żal do Zaorskiego, że poszedł na łatwiznę, nie zgłębił dostatecznie źródeł historycznych i podał Polakom coś w rodzaju masowo granych seriali.

To mnie zmartwiło. Ale film przy okazji obejrzę. Obejrzę dlatego, że w tym wszystkim jest ten plus, że temat w ogóle udało się podjąć. Że w nawale filmów o tematyce żydowskiej ukazujących holokaust i martyrologię Żydów, bez poruszenia której w ostatnich latach żaden znaczący pisarz, reżyser, dramaturg nie mogli liczyć na sukces artystyczny, Zaorski odważył się pokazać kawałek prawdziwej martyrologii Polaków.

Nigdy nie zapomnę, gdy będąc pierwszy raz w Szymbarku, z zachwytem oglądałem w Centrum Edukacji i Promocji Regionu tamtejsze wysiłki państwa Czapiewskich ukazujące historię Kaszub, wśród których znaczące miejsce zajmuje ekspozycja dotycząca Syberii i życia w sowieckich łagrach.

Wśród oryginalnych, ściągniętych z dużym wysiłkiem organizacyjno – technicznym, eksponatów w postaci baraków, łagiernych zon, wyżek wartowniczych, pociągu i wagonów, w których transportowano więźniów, znalazły się także liczne (wartościowe) dokumenty, symbole i zdjęcia.

I tylko jedno, co mnie wówczas uderzyło w sensie krytycznym. – Oprowadzający po wystawie przewodnik snuł o tym wszystkim opowieści rodem z czytanki przeznaczonej dla młodzieży szkolnej.

Nadarzyła się niebawem okazja, by spotkać się z panami przewodnikami CEPR i zostawić im jedną ze swoich książek o sowieckich łagrach.

Gdy organizatorzy zaprosili mnie ze swoimi książkami o łagrach na IX Światowy Zjazd Sybiraków, który się odbył w Szymbarku 17 września ubiegłego roku panowie przewodnicy nie kryli wdzięczności.

Tak, byli mi wdzięczni za to, że mogli się z mojej książki „Więzień Kołymy” dowiedzieć znaczących szczegółów o prawdziwym życiu na Syberii.

Oczywiście nie ukrywałem tego, że taką wiedzę można posiąść także z innych mniej dotychczas znanych książek, jak chociażby z wydanych przez IPN w 2008 roku wspomnień Sybiraków „Na bocznicy czekały na nas bydlęce wagony”.

Wszystko co poszerza naszą wiedzę na dany temat jest cenne i film Janusza Zaorskiego w podstawowym zakresie z pewnością także tę rolę spełni.

Nie chciałbym uprawiać reklamy na własny użytek, dlatego przepraszam tych, którzy będą skłonni tak pomyśleć. Pragnę bowiem przy okazji podkreślić, że wymiar tragedii Polaków z Kresów, którzy trafili do sowieckich łagrów, jest o wiele większy i bardziej dramatyczny niż funkcjonujący w świadomości społecznej stereotyp Sybiraka.

Syberia jako miejsce i łagry jako trwały element ich rzeczywistości można porównać jedynie z nazistowskimi obozami śmierci. Różniącymi się tym tylko, że w państwie generalissimusa Stalina nie dymiły piece krematoriów i nie prowadziło się bezpośredniej eksterminacji więźniów. Tam na śmierć trzeba było cierpliwie czekać. Aż komunistyczna machina bezprawia wykorzysta poprzez niewolniczą pracę więźniów (dla budowy rzekomo najsprawiedliwszego ustroju w świecie: komunizmu) najpierw ich siły fizyczne, aż pozbawi ich godności ludzkiej, upodli, odbierze zdrowie. I zabije dopiero wtedy, gdy przestaną jej być potrzebni.

Łagry pochłonęły kilka milionów istnień ludzkich. Szacuje się, że w ich śniegach i lodach pozostało ponad pół miliona Polaków, drugie tyle przeżyło.

Tam nie było miejsca na miłość, pojedyncze przypadki poznania osoby przeciwnej płci i zakochania się miały miejsce dopiero pod koniec ich istnienia, po śmierci Stalina.

Wcześniejszymi motywatorami przetrwania były jedynie wiara w Boga i nadzieja. No i głęboki patriotyzm, który pozwalał najwytrwalszym przetrwać straszliwy głód, mróz i warunki, w jakich im przyszło pracować.

Nie zapomnę nigdy, gdy bohater jednej z moich książek Antoni Rymsza ze łzami w oczach wyjaśniał: „Głód na Syberii w rozumieniu łagiernika to było coś takiego, co powodowało, że patrząc na współwięźnia, zaczynałeś w nim widzieć pokarm. Coś do zjedzenia. Jeśli tego nie odczuwałeś, znaczyło się tylko, że chce ci się jeść”.

A przypomnijmy: głód panował tam na równi zimą. W książce „Więzień Kołymy” znalazła się m.in. relacja bohatera o potajemnym „patroszeniu” zmarłych przez łagierników narodowości cygańskiej, rumuńskiej…, i gotowaniu „ludzkich podrobów” w puszkach po marmoladzie. By przetrwać. Oczywiście to do filmu się nie nadaje, byłoby zbyt mocne. Zbyt dramatyczne na obraz liryczny byłyby obrazy potwornej samowoli, jakiej masowo dopuszczali się więźniowie kryminalni w odniesieniu do współwięźniów. Jak również metod stosowanych przez nadzorców wobec tak zwanych „niepokornych”.

By za daleko nie odchodzić od tematu, wyjaśnię tylko, że moje dwie wzajemnie uzupełniające się książki o łagrach („Wyrok Workuta” dostępna w sprzedaży IPN i „Więzień Kołymy” – jeszcze w Internecie) opisują (na podstawie relacji ustnych świadków) niemal wszystkie najważniejsze obszary ich funkcjonowania: całą Syberię i Kazachstan; kopalnie węgla kamiennego Workuty i kopalnie złota Kołymy, kołchozy i tajgę. Obozy więźniów politycznych i kryminalnych, obozy kobiece – z udziałem nie tylko Polaków, ale i niemal połowy narodowości żyjących na kuli ziemskiej: Irańczyków, Amerykanów, Niemców, Belgów, Francuzów, Żydów, narodowości z krajów nadbałtyckich i Rosjan – tych, co nie wykonali rozkazu Stalina: „Za rodinu, za Stalinu, na śmierć” i dali się wziąć do niewoli.

Snując te refleksje, mam pewien niedosyt. A wynika on z tego, iż już po upadku komuny, nie udało mi się przekonać panów z Ministerstwa Obrony Narodowej, by w Bellonie (jeszcze im podlegała) wydać moje książki o AK i sowieckich łagrach. Temat ten bardzo długo jeszcze drażnił decydentów na szczeblach władzy. Jedyne, co mogli mi wtedy zaproponować, to… wydanie tomiku poezji. Rzekomo – w ich ocenie – poezja bardziej przystawała do munduru, który jeszcze nosiłem.

Nie udało się potem mnie i Jackowi Grelowskiemu pokazać prawdy o 5. Brygadzie AK legendarnego „Łupaszki”, i związanej z nią historycznej prawdy o Kresach Wschodnich Rzeczypospolitej. Współ reżyserowany z Jackiem z II programu TVP w 1995 roku film dokumentalny (otrzymałem za to z telewizji honorarium 30 mln złotych – na stare złotówki) poszedł na półkę, a Jacek został wyrzucony z pracy w tej instytucji. – Pisała potem o tym obszernie Gazeta Polska.

Mamy z Jackiem ten film gdzieś na swoich półkach bibliotecznych.

A może teraz po „Syberiadzie Polskiej”, która wprawdzie nie spełnia oczekiwań prawdziwych Sybiraków, coś drgnie i odważniej zacznie się pokazywać prawdziwe karty z martyrologii Polaków na Wschodzie?

 

Co do możliwości obejrzenia w niedzielę innego filmu; wybraliśmy z żoną w końcu „Drogówkę”, ale też nam się nie udało. W Darłowie tuż przed seansem filmowym poinformowano nas, że… sprzedano za mało biletów i zwrócono nam pieniądze.

Tak. Jak się nie ma pod ręką wielkiego supersamu z Multikinem, człowiek jest zdany na pastwę losu. Oszczędności. W kapitalizmie nie ma niczego za darmo. Na początku stycznia podobnie zawiedliśmy się w darłowskim zamku książąt pomorskich. Oprowadzani w kilkuosobowej grupce przez przewodnika zwróciliśmy panu uwagę, że dzień jest pochmurny i w mrocznych wnętrzach zamku trudno jest przeczytać napisy pod ekspozycjami. Wszędzie wisiały przecież kandelabry, można było je zapalić. Niestety przewodnik wyjaśnił nam, że „to nasza wina, przyszliśmy za późno. Zbliża się szesnasta, zamek można zwiedzać tylko do tej godziny właśnie dlatego, że potem trzeba by było zaświecić światła, a tego ze względu na oszczędności zabroniono (w ratuszu)”.

No cóż, gdybym wcześniej o tym wiedział, zabrałbym łuczywo. I własne stołki dla siebie i żony, bo w zamku jest dużo schodów, krętych przejść, wysokich pięter (tam skromnie się świeciło), trzeba się nachodzić i momentami człowiek na chwilę by gdzieś przysiadł.

Na pytanie o miejsce do siedzenia przewodnik zapewne pomyślał o mnie: Dziwny facet. Przyszedł oglądać, czy siedzieć? – Tak odczytałem z jego miny. Jedyna ławka, gdzie można było usiąść znajdowała się na dole przy kasie.

Zziajani zatem pośpiechem jak zające, chociaż te zwierzęta trudno jest już przywoływać, bo przestały w Polsce istnieć w realu (może o tym dlaczego?, uda mi się powiedzieć następnym razem), i z trochę obolałymi kręgosłupami musieliśmy też zadowolić się namiastką (z własnej winy przecież) ważnego wycinka historii naszych dziejów, i stron gdzie zamieszkaliśmy.

Namiastką, gdyż przewodnik nie zdążył dokończyć ciekawie zapowiadającej się historii o darłowskim księciu z XVI wieku, który dla rozrywki kompletował co kilka miesięcy załogę sześciu dużych statków (po czterdziestu wioślarzy na każdym) i wyruszał ku wybrzeżom Norwegii, gdzie napadał na pobliskie osiedla, ogołacając je z dorodnych dziewek.

A może i dzisiaj udałoby się zebrać jakichś zbójów, którzy zechcieliby uświadomić niektórym decydentom od kultury (a pamiętajmy, że politycy mają tyle wspólnego z kulturą, co piernik z wiatrakiem, albo koń z koniakiem), że oszczędności należało szukać, zanim na przykład podjęto budowę „czterech piłkarskich stadionów narodowych”. A historię należy szanować, bo odcięci od historii, zginiemy (wiadomo przecież, kto to powiedział przede mną).

 

Co poeta robi wieczorem w sobotę?

Odwala brudną robotę

Albo kocha się w sobie

Serce uspakaja herbatą

i wsłuchany w otaczającą go ciszę

zastanawia się nad losem

świata

I pisze

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko