Irena Żukowska – Rumin -Lipsko

0
349

Irena Żukowska – Rumin


Lipsko

 

NikiforW połowie drogi do Krynek leży Lipsko, typowa ulicówka w kształcie litery L, której jedno ramię zanurza się w Puszczy, a drugie prowadzi do pobliskiego Miasteczka. Zajeżdżaliśmy tutaj w Zielone Świątki do Zojki, ale najpierw odbywało się to wszystko, co odbyć przedtem musiało, choćby się waliło paliło. Przygotowywano balie i tazy ługu, szczotki ryżowe albo zwykłe derkacze i szorowano drewniane ściany domu i podłogi. Opuszki palców marszczyły się jak wiosenne smardze, a wierzch dłoni pokrywał piekącymi ranami jak to zwykle przy ługu bywa. Szło się potem nad pobliski staw, aby narwać tataraku, zwanej tutaj babką i umaić nią wszystkie pomieszczenia, ustawić w dzbanach, a uważać trzeba było, aby nie pomylić jej z końską, wyglądającą prawie identycznie w części nadwodnej, ale o zupełnie innym i bezwonnym korzeniu. Wieczorem, kiedy dom pachniał mokrym nieodżywiczonym drewnem i świeżym tatarakiem, zamiatało się podwórko i ulicę, a tymczasem babcia Roksana przygotowywała pieróg drożdżowy i bułki z ubiegłorocznymi konfiturami z truskawek, gotowała jajka na twardo, przynosiła z przepaścistej, wiecznie mrocznej i chłodnej komory kuńpy wędzone wraz z kością, wiadra wypełnione smalcem, w których w odpowiednim czasie zatopiono kiełbasy, i słoje z chrzanem barwionym sokiem z czerwonych buraków, wiercącym w nosie i wyciskającym łzy. Pakowała to wszystko do olbrzymich plecionych ze słomy koszy, służących kiedy indziej do wysiewu zbóż albo po prostu do przygotowywania obroku koniom. Starsze z nich miały zresztą ponadgryzane wierzchy, widać konie nieszczególnie odróżniały karmę od naczynia. Następnego dnia, którego w ogóle nie sposób było się doczekać, dziadek o imieniu rzymskiego komediopisarza podjeżdżał bryczką zaprzężoną w dwa konie pod dom, a babcia wynosiła ozdobne kapy tkane wełna po lnie w osiem nicielnic i przykrywała nimi siedzenia. Załadowywano wikt, dorzucano parę butelek wody z sokiem wiśniowym, kompotem z suszonych owoców oraz butelczynę czegoś mocniejszego, na przykład spirytusu z pływającym w niej kwiatem konwalii, bo pomagał na serce i wreszcie wyruszano. Dopiero po upływie jakiejś godziny bryczka pojawiała się przed naszym domem w Gródku, zgarniała nas i naszą radość i odpływała w równym kląskaniu końskich kopyt o kocie łby, aby skręcić niebawem w kopytnik wiodący do Krynek. Bo trzeba wspomnieć i o Krynkach, wszak to tam podążaliśmy zanim jeszcze samochody zabrały drogi koniom, a ludzie przestali siebie słuchać. Krynki były miejscem szczególnym, chociażby z tego powodu, że w ogóle były. Kilka hektarów lasu w lesie odgrodzonych drucianą siatką i zamykanych metalową bramą z olbrzymią kłódką chroniło drewnianą świątynię i studnię. Podobno (mówię podobno, bo podawano różne wersje) wiele lat temu, może jeszcze w osiemnastym wieku, pastuszek znalazł tutaj ikonę Matki Bożej Nieustającej Pomocy i kiedy ją podniósł, trysnęła krynica. W miejscu tym wykopano studnię (najpierw drewnianą) i wzniesiono świątynię. Do tej to wody podążali dorośli, bo przywracała zdrowie i chroniła przed chorobami. Trzeba tylko było się obmyć i napić. Im bliżej Krynek, tym większy tłok panował na wąskiej leśnej drodze, bo niektórzy, choć nieliczni, już wracali, widać przyjechali przed świtem i należało wpisać się w sznur furmanek i bryczek i nie pozwolić się z niego wypchnąć. Kilkaset metrów przed bramą konie zaczynały stawać dęba na widok wirującej karuzeli, straganów, ludzkiego tłumu, strzelaniny z kapiszonów, nagabywań żebraków, o bogactwie których krążyły legendy, krzyków i w ogóle zamieszania, jakiego las nie widział. Konie prowadzono więc za uzdę i dopiero za bramą robiło się nieco spokojniej. Skręcaliśmy w prawo pomiędzy rozłożyste leszczyny. Tu konie wyprzęgano, stawiano wzdłuż ohłobli głowami do wozów, oswobadzano z drewnianej części uprzęży, pozostawiano jedynie chomąto, a na pysk wkładano olbrzymie torby z obrokiem. Dorośli, pozostawiwszy kogoś na straży albo i nie, podążali z butelkami w stronę studni, obmywali bolesne miejsca, przecierali ręczniczkami, chusteczkami lub nawet kolorowymi wstążkami, które wieszali na siatce albo po prostu na drzewach, pili, a resztę wody przynosili do wozów, aby zabrać do domu, raz, że była święcona, dwa, jej moc trwała aż do następnego roku, chociaż oczywiście najsilniejsza była tu w Krynkach. Potem szli na nabożeństwo, modlili się żarliwie w milczeniu, klęczeli i bili pokłony. Dzieci urywały się zaraz na początku i gubiły między straganami, z których wynurzał się zupełnie inny zaczarowany świat. Gipsowe sowy, psy tej samej rasy, ale rozmaitej wielkości, koty różniące się od sów jedynie ogonem, lizaki w kształcie kogutków, kół i ślimaków, szkliste cukierki barwiące usta i język na czerwono, lody w gałkach wkładanych pomiędzy dwa wafle natychmiast przemakające, kwiaty z kolorowego pierza wyrastającego z grudki gliny, jojo na gumce wypchane trocinami, mnogość pierścionków ze wszystkimi oczkami świata, broszek, kolczyków, wsuwek do włosów z plastykowymi kwiatkami, zegarków z malowanymi i ruchomymi wskazówkami obowiązkowo na gumce od majtek, a dla chłopców strzelnica i kapiszony wybuchające w zaskakujących momentach, na przykład w dłoni albo w kieszeni z wiadomym skutkiem i laniem od rodziców – to wszystko było dla dzieci. Przychodziły tu także kobiety, za to mężczyzn nie widziało się prawie wcale, chyba że który zapuścił się, aby kupić gościniec jakiemuś dziecku pozostawionemu w domu.

   Gdzieś około południa do wozów i bryczek powracali dorośli, prowadząc licznych krewnych, znajomych i zupełnie przypadkowych gości, wynajdywali dogodne miejsce na trawie pomiędzy zaprzęgami, rozkładali wprost na trawie olbrzymie krochmalone wyszywane albo haftowane obrusy i wydobywali z koszy najprzeróżniejsze smakołyki. Toczyli rozmowy, z których każda mogła brzmieć:

– Janek z Lisówki ożenił się!

– Który Janek?

– Jego ojciec pracował w czasie wojny na kolei, ten, co go przezywali “Was ist das”, bo gdy go Niemcy zapytali, czy nie widział partyzantów, odpowiedział, aby go pocałowali w dupę, a oni zaczęli szwargotać was, was, a on zdenerwował się i powiedział, że jego i jego żonę jeszcze raz.

– I co?

– No to on właśnie miał syna.

– No nie, syna nie znałem. A z kim się ożenił?

– Z Helenką Plewą, co to trzech mężów pochowała, a sama w ziemiance mieszkała. W Długiej Szyi zaraz za krzyżem na rozstajnych drogach.

– Jakim krzyżem?

– Stał tam taki murowany, miał chronić przed powietrzem morowym…

– Aaa, pamiętam. Ale to stara baba.

– Dlatego mówię. Ojciec zabronił mu pokazywać się w domu i siedzą w tej ziemiance. A w Lisówce dom z dziewięciocalowego drewna, kryty blachą

z gankiem, sadem i pasieką.

– A ślub mają?

– A jakże zapisali się!

– Jeśli się tylko zapisali, to jeszcze nic pewnego.

Rozmowa mogła równie dobrze dotyczyć innej sprawy.

– Wuj Szczepan był w szpitalu!

– Wuj Szczepan? Przecież on nigdy nie chorował!

– Koń go poniósł. Wracał z łąki wierzchem, jakiś giez ukąsił konia, koń stanął dęba, a wuj Szczepan na ziemię i coś mu strzeliło w plecach.

– To stary człowiek, będzie chodził?

– Już ze dwa miesiące jak wrócił do domu. Nadal jeździ wierzchem.

– A to nic mu nie będzie…

   Mówiono o chrzcinach, pogrzebach, kłótniach małżeńskich i sąsiedzkich, pożarach od pioruna, podpaleniach, wilkach podkradających się zimą do obór, strachach na cmentarzu i bagnach i, nie wyczerpawszy ani części tematów, zaczynano się pakować, zwoływać dzieci, siadać do wozów i ruszać w drogę powrotną. My zaś ujechawszy jakieś dwa kilometry skręcaliśmy w stronę Lipska do ciotki Zojki, inaczej bowiem obraziłaby się śmiertelnie. Wszak było to przecież po drodze. Ciotka była kobietą wysoką, mocno zbudowaną i silną jak mężczyzna. Jej mąż, zwany Pietuchem, tak też wyglądał. Sięgał ciotce głową do połowy ramienia, mówił bełkotliwie i niewyraźnie, najczęściej krzyczał wysokim, cienkim głosem. Wyglądał przy wesołej, ale z rzadka odzywającej się ciotce, jak jej jamnik niezwykle pobudliwy i szczekliwy. Głupi był przy tym jak but z lewej nogi. Nikt nie mógł pojąć, jak taaaka kobieta mogła poślubić takiego mężczyznę. Marta pytana o to, mówiła, że wówczas była wojna i ciotce groziło wywiezienie na roboty, a ponadto Pietuch przyjechał w oświadczyny w białych rękawiczkach, co na wszystkich zrobiło wrażenie. Wojna, partyzanci, bandy, Niemcy, a tu proszę: białe rękawiczki! Ciotka, według jej mniemania, miała się zaraz zorientować, z kim się związała i nigdy nie dopuściła Pietucha do małżeńskiej łożnicy, co mogło być i prawdą, bo dzieci nie mieli. Na jego nadmierne gadulstwo prawie nie reagowała, ale czasami, gdy zaczynał opowiadać ni w pięć ni w dziesięć, mówiła głośno: zamilcz albo ścichnij i Pietuch kurczył się jak przerażone ptasie niemowlę. O samej ciotce ten i ów mówił, że miała licznych i statecznych kochanków. Pewności jednak nikt nie miał, a jej małżeństwo przetrwało ponad czterdzieści lat. W stronę domu ciotki zmierzaliśmy, a stał on pośrodku Lipska na olbrzymim podwórzu, gdzie pętało się mnóstwo kur, perliczek, kaczek, białych gęsi, indyków i gołębi. Luzem biegało kilka psów i dostojnie przechadzały bure koty mieszańce ze żbikiem. Zaraz obok podwórza rozpościerał się ogród warzywny i niewielki sad. Miło było widzieć ciotkę, jak stojąc na progu dyrygowała Pietuchem, który dziarsko uwijał się w takt jej rozkazów. Tutaj to przyjeżdżaliśmy wraz z dziadkiem o imieniu rzymskiego komediopisarza i zanurzaliśmy się w wielkich izbach pełnych świeżego powietrza i kojącego chłodu. Ciotka znikała w przepaścistej komorze, skąd płynął nieprzerwany strumień wszelakiego jadła, mięs, ryb, ciast zwanych korowajami, a podawanych zwykle na weselach. Wnoszono wódkę, ale z rozwagą, gdyż mąż Pietuch mógłby z miejsca się upić i pleść jeszcze bardziej niestworzone rzeczy. A na to ciotka pozwolić nie mogła. Zaraz potem rozpoczynały się , Boże uchowaj, śpiewy, gdyż szczególnie mężczyznom brakowało głosu. Dziadek o imieniu rzymskiego komediopisarza z przerażeniem wsłuchiwał się w śpiew swoich zięciów i podpiwszy sobie nieco także zaśpiewał:

– Lazła baba lazła, zalazła aż w krzaki, wystawiła dupę na takie śpiewaki – i podkręcił wąsa, ale spostrzegłszy reakcje wszystkich czterech zięciów, dodał:

– To mnie tak zaśpiewano w czasie pierwszej wojny światowej, gdy zanudzałem moją Roksanę swoim śpiewem zanim się oświadczyłem – mrugnął znacząco w stronę babci. Parsknięto śmiechem i sytuacja była rozładowana. Gwar rozlegał się aż do późna w nocy, stoły uginały się od wszelakiego dobra, pod stołem pętały się pękate z przeżarcia psy i koty i my pełni sytości, gościnnego szczęścia, spokoju i rodzinnego poczucia bezpieczeństwa pozostańmy, drogi czytelniku, na zawsze w przyjaznych progach ciotki Zojki i jej męża zwanego Pietuchem.

  

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko