Beata Golacik
Wiem tę poezję
Z zasady nie gryzę – połykam w całości! I w tym przypadku skończyło się bez rozlewu krwi, bo jedynie na lekturze. Mam na myśli rzecz wydaną przez Biuro Literackie w 2011r. – wybór korespondencji Tymoteusza Karpowicza, Andrzeja Falkiewicza i Krystyny Miłobędzkiej – “dwie rozmowy“, pod redakcją Jarosława Borowca. Książka trafiła w moje ręce absolutnie nieprzypadkowo, bo po skrupulatnie przeprowadzonej „akcji pożyczkowej” z udziałem pośredników. Mogłam ją gładzić przez jakiś czas tylko, czego żałuję, gdyż miała ona niezwykle miłą w dotyku okładkę. Wielokrotnie łapałam się na tym, że brałam wolumin do rąk bezwiednie, nawet wtedy, gdy nie miałam czasu na czytanie, po to jedynie, by przez chwilę poczuć gładkość jego „skóry”. Książki są jak ludzie – mają ciało i duszę.W dyskusjach o wyższości jednego nad drugim zapewne zawsze wygra dusza i może kiedyś zupełnie rozpłynie się w nirwanie wielkiego e-booka, pozostając już tylko czystą literaturą, wyzwoloną z karmy kolejnych papierowych wcieleń. Chociaż, Budda wie, jak to z tym będzie…
Wracając do tej dialogującej książki. Przyznam, że w pierwszej części – będącej dokumentacją szykownej, „listownej” rozmowy dwóch męskich podmiotów: Karpowicza i Falkiewicza – objawieniem wydał mi się Andrzej Falkiewicz. Zwłaszcza w wyważonej kontrze filozoficznej wobec swojego rozmówcy. Uważny i cierpliwy, ale zarazem stanowczy i konsekwentny w nieustannym poszukiwaniu przestrzeni do rozmowy,
a nie tylko tematów do dyskusji. Rozmowa bowiem jest spotkaniem osób, jest formą relacji, a nie wyłącznie indywidualną grą monologów.
W rozmowie nie chodzi o przekonanie kogoś, lecz o przebywanie w otoczeniu rozmówcy, zobaczenie go w jego środowisku naturalnym, na „jego ziemi”. W autentycznej rozmowie nie ma miejsca na zawody przeciągania liny. Ona wymaga skupienia i otwarcia się na „nie swoje”, wymaga uważności, a to trudne zadanie. O wiele trudniejsze niż konfrontacja choćby najbardziej błyskotliwych intelektów. Do takiej rozmowy chyba jednak nie doszło na kartach tej książki, ale również
w życiu, nie udało się doprowadzić do spotkania, na które obaj interlokutorzy umawiali się korespondencyjnie.
Doszło natomiast do spotkania na szczycie poetyckim: Karpowicz – Miłobędzka. W drugiej części „dwóch rozmów” zeszły się wreszcie te moje Góry – mój Guru z moją Guru. Zapytano mnie kiedyś, czy rozumiem poezję Karpowicza. Odpowiedziałam, że tak, bez problemu, ale nie tyle rozumiem, co wiem tę poezję, wiem, co do mnie mówi, czego ode mnie oczekuje. Przechodzę tę Karpowiczowską „mowę odwróconą” od głów do stóp, wyczuwając jej zamysł, jej zmaganie z materią sensu… A Miłobędzką? Tu trochę inaczej. W jej mowie odpoczywam, wracam do tej poezji jak do domu…
Obie Góry połknęłam jednym haustem. To z głodu – pazernej ciekawości, ale zaraz potem wróciłam, żeby smakować tę książkę-rozmowę. Zderzenie dwóch literackich „wypiętrzeń”. Karpowicza – jakże wikłającego w swoich próbach rozwikłania, dociekliwego badacza metafor niemożliwych i Miłobędzkiej, która była jakby obok, jakby nie chciała ingerować w ten „błogosławiony trud” intelektualny – odpowiadała prosto na pytania “krzywe”, krótko na długie, odpowiadała swoje na pytania o cudze… Uczta prawdziwa! Platonie wybacz.
W czasie sjesty popadłam w zadumę retrospekcyjną, szczęśliwie tylko wspomnieniową, bo zdarza się, że moja skłonność do zadum owocuje refleksją zagrzewającą do zadym, wprawdzie prawie wyłącznie introwertycznych, nie mniej jednak uciążliwych. Tym razem próbowałam przypomnieć sobie, jak to było, gdy po raz pierwszy przeczytałam Karpowicza. Byłam niemłoda, ale poeta też – wtedy już nie żył, więc „wina” rozkłada się jakby po połowie. Nie pamiętam go ze szkół. Mówiono o Białoszewskim, to na pewno, ale być może program galopujący humanistyki dla szkół średnich odsyłał do innych nazwisk nurtu lingwistycznego w ćwiczeniach z gwiazdką, czyli dla ambitniejszych. Ja usłyszałam o nim dopiero w kontekście mojej domorosłej pisaniny poetyckiej, publikowanej namiętnie i bez rozwagi na poetyckich forach internetowych. Ktoś dostrzegł w niej jakieś podobieństwo do Karpowicza, co mnie wprawiło w osłupienie. Na szczęście w naszej bibliotece miejskiej mieli nie tylko cokolwiek Karpowicza, ale to najważniejsze, co mnie zwaliło z nóg – „Trudny las”. Tomik z 1964r. wydany przez Państwowy Instytut Wydawniczy. Mała książeczka z pożółkłymi już kartkami, a w niej odpowiedź na pytanie skąd jestem i dlaczego mną wyje. Jestem z lasu, jestem z wilków, nie jakieś tam kaczątko, nie łabędź. Z wilków jestem. Wyje mną język. Ciągnie mnie do lasu, do sfory goniącej znaczenia niezależne
od składni czy frazeologii, rozszarpującej semantykę, żądnej krwi języka. Brzmi złowrogo? Być może, ale jeśli poezję uznajemy metaforycznie
za dzikie terytorium językowe, to tam toczy się prawdziwa walka o przetrwanie – próba nazwania nienazywalnego. Pragnienie niekiedy tak silne, że wiodące do twórczego samozatracenia.
co wykopię jego zieleń z brunatnego dołu
obsuwa się po moją białość
co podniosę go z kolan na gałęzie
opada z moich nóg
ledwo dam mu słowo między drzewami
już je upuszcza na mój głos
zanim pokażę mu wesołe wiewiórki
zdąży oślepić się na mój widok
cóż to za trudny las unicestwiam
pragnieniem jego szumu
(T. Karpowicz. Trudny las – wiersz tytułowy tomiku)
Wiem tę poezję. To coś innego niż rozumiem. Zawsze z uwagą i zainteresowaniem czytam lub słucham wypowiedzi krytyków – znawców przedmiotu, na temat osoby i twórczości Tymoteusza Karpowicza. Wszelkie literaturoznawcze „Karpowicziady” przyciągają mnie jak magnes. Jestem ciekawa, jak go wyjaśniają, co z niego wyczytują. Za ich pośrednictwem mogę zobaczyć w tej poezji ciągle coś nowego, głębszego, ale też znaleźć wiele potwierdzeń moich własnych odczytań. Tłumacząc się kiedyś z mojego „Wiem tę poezję”, przytoczyłam taką oto, zasłyszaną historię o pewnym dziennikarzu. Pochodził z Afryki, z jakiegoś pierwotnego plemienia, którego nazwy nie pamiętam. Jako małe dziecko, został znaleziony i przygarnięty przez grupę podróżników, która natknęła się na zniszczoną, prawdopodobnie w wyniku wojen plemiennych, wioskę. Wychowany w obcej kulturze, po kilkudziesięciu latach wrócił do Afryki w poszukiwaniu własnych korzeni. Udało mu się odnaleźć potomków. Z wielkim wzruszeniem opisywał spotkanie z nimi, a szczególnie pewien fenomen komunikacyjny. Otóż okazało się, że wiedział dokładnie, co do niego mówili, nie rozumiejąc ani słowa z ich języka. W tej historii odnajduję pewną analogię do mojego doświadczenia z poezją Karpowicza. Kiedy czytam np. początek wiersza „Można się jakoś”, a w nim: „dopóki światło jest/ w ubraniu chodzić/ po szyję świecić/ guzikami w oczy/ można się jakoś uszyć”, to wiem, że osadzenie takiej myśli w prawidłach gramatyki byłoby wtrąceniem w niewolę. Wyrazić ją inaczej, wymagałoby napisania eseju o dumie człowieczej, naiwnej wierze w siłę sprawczą własnych autokreacji, a i w tak rozbudowanym tekście niełatwo byłoby zawrzeć swoistą przestrogę egzystencjalną. A tu proszę! Z kilku krótkich, „splątanych gramatycznie” wersów płynie komunikat wprost do „splątanej poznawczo” świadomości: „Uważaj! To nie jest koniec doświadczenia, to jest zaledwie początek twojego wydobywania się z iluzji. Przeżyj jeszcze nagość i mrok…” Tylko poezja potrafi niepokoić tak skutecznie.
Jestem z lasu. Ta myśl mnie uspokaja. Przez wiele lat moje inklinacje lingwistyczne w poezji skłonna byłam uznać za nieudolność początkującego amatora. „Dziwność”, z której trzeba się usprawiedliwiać przed czytelnikiem, który nie widzi w języku tego, co ja, nie szuka w nim tego, co ja. Zarzuca mi bełkot. Dopiero w „Trudnym lesie” znalazłam słowa otuchy:
wij spokojnie gałęzie na gniazda
aż dostaniesz ptaki z cierpliwości
ciągnij z soków korę na uszy
aż popęka w dziobach na śpiewy
całe w sękach zaciskaj skrzydła
aż ulecisz prosto z piór do pnia
( T. Karpowicz. Do drzewa)
Jestem z lasu. Nauczyłam się dialektów wielkiego miasta „Lirykonu” na tyle, że umiem zapytać o drogę, wynająć dom, trafić do muzeum… Mogę tam mieszkać, rozmawiać z sąsiadami, ale wiem, że las będzie mnie wołał nieustannie. I jeśli nawet nie pobiegnę za wilczą sforą, jeśli nie zdołam jej dogonić, jej odgłos zawsze poruszy moje trzewia, wzburzy krew. Obudzi jakąś atawistyczną tęsknotę do rozdzierania języka
w poszukiwaniu sensu.
on niby wyjrzał
ale jeszcze nie mam na to oka
on na pewno coś zwęszył
ale jeszcze mi to nie po nosie
on jakby słucha
ale jeszcze mimo moich uszu
on już na język wodzi
ale drewno mam na jego słowo
on już dotyka czegoś
ale brak mi bólu na sęki
nieco przed lasem za wcześnie
wyszło słońcu na dobre z cienia
ale nieco przed lasem za późno
na wybicie tej chwili ze światła
(T. Karpowicz. Nieco przed lasem).