Krystyna Habrat – CZAROWANIE

0
336

Krystyna Habrat

 

CZAROWANIE

 

Olga Boznańska      Siedzę na balkonie i zajadam bób. Duże, szarawe, spłaszczone kulki. Po ściance, oddzielającej mnie od podwórka, wędruje biedronka. Siedzimy tu razem z mężem o zachodzie słońca. Rozmawiamy, czytamy coś i patrzymy w górę w przelatujące na tle obłoków jerzyki. Zamyślam się. Właściwie bób wcale nie jest dobry. Ale ja go lubię i latem muszę go zjeść kilka razy. Dlaczego?

Otóż w dzieciństwie jeździłam z mamą do dalekiej rodziny, która miała ogród.Ogród mnie rozczarował. Według moich wyobrażeń, powinien być, niemal mroczny od gęstej zieleni z drzewami i kwiatami, bo takie widywałam. Ten miał rzadko rosnące, młode drzewka, ledwie zauważalne, a to co najważniejsze było przy samej ziemi i nazywało się warzywami. Nie podobało mi się to wcale. Do czasu gdy do akcji wkroczyła młoda dziewczyna, ale z 10 lat starsza ode mnie, Halinka. Ona mi bardzo imponowała. Zaraz zabrała mnie, by nazbierać na kolację bobu. Pewnie przy obdzieraniu z krzaków strąków bobu opowiadała mi swoim zwyczajem ciekawe historie, bo nie chciałam przestać zrywania i nazbierałyśmy tego dużo. W domu skwapliwie pomagałam przy łuskaniu ziaren, a ona pewnie znów coś opowiadała. Miała o czym. Skończyła niedawno szkołę w stolicy, czytywała ciekawe książki, znała się na wielu niezwykłych sprawach, nosiła filuterną czapeczkę i malowała rzęsy tuszem. O, jakże mi się to wszystko podobało! Słuchałam jej z zapartym tchem. A bobu nagotowałyśmy tyle, że nawet dla sąsiadek starczyło. Za kilka dni powtórzyłyśmy zbiór. I znowu w zapadającym zmierzchu siedziała cała rodzina wokół wielkiej miski z bobem. Każdy co jakiś czas nasypywał sobie na talerzyk kolejną porcję i powracał do prowadzonej rozmowy. O czym? Nie pamiętam,. Ale dla dziecka słuchanie tego było bardzo ciekawe. Zmrok zapadał, długo nie zapalało się lampy, a kiedy już trzeba było, leciały do światła straszne ćmy.

Dlatego więc, choć niekoniecznie mi smakuje, lubię bób.

Podobnie brukselkę. Dziś już widziałam w sklepie dorodną, ale pierwszeństwo dałam na razie kalafiorowi, brokułowi, fasolce, no i bobowi. Ta brukselka też mi właściwie nie smakuje. Ale syciłam się nią na kolacje w akademiku. Jak ją podawano nie pamiętam, ale na zawsze skojarzyła mi się z czasami młodości w Krakowie, kiedy wszystko było czarujące, niezwykłe i wspaniałe, a przed sobą miało się do zdobycia cały świat.

Właśnie o to chodzi. Wybieramy i lubimy to, co w jakiś sposób nas oczarowało.

Podobnie jest z książkami. Od czasów licealnych jestem na zawsze oczarowana Conradem. Zaczęło się całkiem nieliteracko. Mieszkałam w mieście, gdzie prostopadłościany białych, dwupiętrowych, bloków otaczały strzeliste, szare sosny. I wszędzie panował płowy piasek – pozostałość po dawnej pustyni, choć las był już puszczą – Sandomierską. Ale sceneria ta była dość monotonna, achromatyczna. Dlatego pierwsza powieść Conrada, jaka wpadła mi w ręce: Szaleństwo Almayera, zrobiła na mnie wielkie wrażenie dzięki przedstawionemu tam egzotycznemu światu Malajów z dziwnymi obyczajami, przyrodą, obecną wszędzie rzeką, palmami i nawet… lasem bananowym. To kontrastowało z moim światem, gdzie królowały sosny i geometryczne domy, wszystkie jednakie. A przecież miałam już za sobą książki Juliusza Verna z ukochanymi „Dziećmi kapitana Granta”. I opowieści z Madagaskaru Arkadego Fiedlera. I książki o zwierzętach i te z odległych czasów. I z wypraw na biegun. Ale Conrad miał w sobie coś o wiele więcej, co potwierdziły kolejne lektury.

Wkrótce przyszedł „Lord Jim” czytany w ogródku pośród żółtych georginii. Czytałam z zapartym tchem ze dwa dni, a mama donosiła mi tylko dobre rzeczy do jedzenia i dzbanek z sokiem. Nawet nie odwoływała mnie do pomocy w pracach domowych, bo wyczuła, że dzieje się ze mną coś niezwykłego. No, takiej lektury wcześniej nie znałam! Choć też wywodziła się z naszych, polskich, tradycji romantyzmu z trudnymi wyborami moralnymi, ta była inna, bo znowu w niezwykłej scenerii i realiach. Pisana inaczej. Do tego niewymuszona przez nauczyciela. Nieprzerabiana na lekcji z nudnym szkolnym rytuałem: co autor chciał przez to powiedzieć? Za pomocą jakich środków wyrazu?

W indywidualnym oczarowaniu daną książką tkwi sedno literatury. Znawcy potrafią to dokładnie określić za pomocą zasad poetyki w skojarzeniu z daną epoką i w nawiązaniu do tradycji. Ale przeciętny czytelnik, gdy w dodatku jest tylko   uczennicą liceum, odbiera lekturę nieco inaczej. Przyjmuje informacje o wartościach artystycznych i ideowych, może nawet potrafi takie wskazać poprzez określenie narratora, czasu przedstawionego, środków wyrazu, ale on (ona) odbiera to wszystko jeszcze inaczej. Za pomocą wielu zmysłów i skojarzeń. A którego autora wybierze na zawsze? Która książka przypadnie mu do serca? Ta, która go w jakiś sposób zaczaruje. Podobnie jak mnie w najprostszym przykładnie wrażeń smakowych opisany wcześniej bób czy brukselka. Podobne jak egzotyczny świat Conrada skontrastowany z monotonią mojej, kochanej Stalowej Woli. Może tylko we wczesnej młodości dokonuje się tak prostych, pozaintelektualnych wyborów?

Chciałabym dalej być tak czarowana.

Według mnie pisarz powinien robić wszystko, żeby czytelnika zaczarować. Żeby to niby zwykłe, o czym pisze, okazało się niezwykłe. Żeby poruszyło serce.

Na koniec dodam, że dziewczyna, imponująca mi w dzieciństwie – Halinka – nie rozczarowała mnie. Kiedy po latach odwiedziłam ją w jej rodzinnym Opatowie, zauważyłam na półce z książkami pozycje bardzo awangardowe a pośród nich numery miesięcznika „Literatura na świecie”, które wprowadzały w świat   współczesnej, najwartościowszej i najciekawszej literatury światowej. Znów mi zaimponowała.

Krystyna Habrat

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko