Beata Golacik
Hades, Deska, Delirium
W moim domu rodzinnym język od zawsze był narzędziem użytkowym giętkim, wykorzystywanym w celach rozmaitych. Po pierwsze, standardowo, używany był w komunikacji werbalnej międzyludzkiej. Niekiedy nawet nadużywany
w formie paplaniny o wszystkim i o niczym. Ot, dla samej tylko przyjemności dzielenia się refleksją bieżącą, niekoniecznie skomplikowaną. Po drugie, służył komunikacji wewnątrzosobniczej w sytuacjach, gdy rozważania teoretyczne miały pewne trudności z ogarnięciem się. Wtedy, zgodnie z dewizą:Skąd mam wiedzieć, co myślę, skoro nie słyszę, co mówię?, język pełnił rolę inicjatora reakcji intelektualnej. Po trzecie, mowa bywała towarzyszem podróży w świecie fantazji. W tym celowałam za młodu ja. Jako dziecko, bardzo często zamykałam się gdzieś w pokoju albo uciekałam w ustronne miejsca, żeby mi nikt nie przeszkadzał i na pytanie: Co robisz? odpowiadałam zwykle: Nic. Mówię sobie.
A mówiłam nie tyle do siebie, co właśnie sobie, dla siebie. Byłam jednocześnie narratorem i słuchaczem opowiadań, które rodziły się w mojej wyobraźni. Słuchaczem wdzięcznym, bo zaangażowanym i nie wymagającym precyzji, wyjaśniania, wykładania kawy na ławę – chwytającym w lot przesłanie nawet szczątkowej narracji. Na starość trąciło mi to poezją.
Kolejnym naszym rodzinnym zwyczajem było używanie języka w celach rozrywkowych, szczególnie w nazewnictwie. Przodowaliśmy w tym ja i moje rodzeństwo. Każde z nas, a później też każde z naszych dzieci, miało jakieś swoje niepowtarzalne imię, niezwiązane z tym nadanym urzędowo. Nasze domowe ksywki często się zmieniały, ulegały fonetycznym przekształceniom, niekiedy naprawdę cudacznym. Nie będę ich ujawniała, żeby nie naruszyć intymności tej „plemiennej mowy”, tego swoistego kodu językowego, zrozumiałego i zastrzeżonego tylko dla nas i naszych bliskich. Opowiem natomiast o naszym „ogólnorodzinnym” stworzeniu – psie o imieniu Hades, któremu dedykuję ten felieton, w podziękowaniu za miłość prostą i wierną oraz zrozumienie.
Hades był czarnym jak noc rottweilerem o poważnej posturze i mordzie zakapiora. Budził respekt. Głaskany, wydobywał z gardła złowrogi warkot połączony z bulgotaniem, co było właściwie oznaką zadowolenia, ale o tym wiedzieli wyłącznie wtajemniczeni. Dla obcych, widok Hadesa w połączeniu
z jego autorskimi efektami dźwiękowymi, był zwiastunem horroru. Dla nas było to po prostu poczciwe, dobre psisko. Mądre, zrównoważone i, co najciekawsze, wybitnie uzdolnione językowo. Wprawdzie wypowiadał się tradycyjnie,
w sposób psi – całym ciałem, ze szczególnym uwzględnieniem ogona (przyciętego rasowo) i jęzora, jak również odgłosami paszczą, typowymi dla Canis familiaris. Ale już rozumienie tekstu mówionego osiągało u niego poziom ponadprzeciętny. Do dziś się zastanawiam, czy był to talent wrodzony, czy też nabyty w wyniku stałego kontaktu z ludźmi o skłonnościach do niefrasobliwego szafowania słowem. Pies ów miał, prócz oficjalnego, rozliczne imiona nieoficjalne, na które reagował zawsze adekwatnie, dając do zrozumienia,
iż wie, że o niego chodzi. Ba! On zdawał się wiedzieć nawet, o co w ogóle
w całej tej językowej zabawie chodzi. O humor, o urodę brzmienia, o unikanie rutyny, o kreatywność… Miał w sobie taką wrażliwość lingwistyczną, która pozwalała mu zawsze odgadywać siebie w mrowiu nazw własnych, jakimi był przyzywany. A były to imiona (podaję w kolejności przekształceń): Hades, Deska, Desik, Desu, Desunia, Delo, Delizna, Delirka, Delirium, Tremens, Tremensik… Mogłam coś pominąć, on nigdy! Znał je wszystkie i rozumiał we właściwym kontekście. Z niewinnego zdania: Zabierz deskę do samochodu, odczytywał bezbłędnie komunikat, wcale nie tak oczywisty dla istot ludzkich,
że oto za chwilę będą wyjeżdżać ze wsi rajskiej do diabelskiego miasta.
Po czym chował się pod łóżko w nadziei, że może go nie zauważą i zapomną zabrać, pojadą sami, a on zostanie z dziadkiem.
Hades – pies, który wprawdzie nie jeździł koleją, ale mógłby być
bohaterem niejednego opowiadania, opowiedzieć niejedną historię.
Gdyby tylko chciał, mógłby. Tak podejrzewam. Może dlatego, że dorastałam
w „juliuszowosłowackim” przekonaniu, iż język jest giętki, miętki, prędki i nie powinien być wędzidłem. Na początku wyczuwałam to tylko intuicyjnie, ale
z czasem mój językowy światopogląd zaczynał się krystalizować, aż pewnego dnia wybuchł nieoczekiwanie krnąbrnym monologiem wewnętrznym:
a właśnie, że tak… będę pisać tak, jak chcę, bo wiem, co chcę powiedzieć i wiem jak powiedzieć, żeby wyszło tak, jak chcę… wytłumacz mi, dlaczego nie powinno się tak pisać, dlaczego tak się nie mówi… jeśli mnie przekonasz, nie będę, jeśli nie przekonasz, to mnie nie powstrzymuj, pójdę dalej, wypowiem dalej, spróbuję chociaż tej dali… To był stały motyw przewodni pieśni duszy mej, skołatanej komentarzami do moich poetyckich poczynań. Pieśni tyleż buńczucznej, co żałosnej, która z upływem czasu wybrzmiewała coraz ciszej, przechodząc w końcu w murmurando. I kiedy myślałam, że już się poddam
w tej beznadziejnej walce o „samoswojość”, nieoczekiwanie doznałam zrywu wyzwoleńczego.
Nerw wziął mnie w rozmowie z pewnym doświadczonym poetą, krytykiem, eseistą, felietonistą, szkicownikiem literackim, komentatorem, edytorem, korektorem, redaktorem, recenzentem, publicystą, konsultantem, wykładowcą, prelegentem, jurorem, członkiem i coś tam na pewno jeszcze. Jednym słowem – światowcem. Przeczytał był on mój wierszyk – króciutki, aforyzm właściwie
i orzekł, że jest zły. Spytałam – dlaczego? Bo tak się nie pisze! – Padła odpowiedź. Pieśń żałosna wybrzmiała mi w duszy na nowo, bo przecież taki człowiek się na rzeczy zna, przeczytał już wszystko, co stworzone w piśmie, napisał już wszystko, co stworzone w mowie, przychodzi się doń jak do Wyroczni Delfickiej, a tu bach! – Tak się nie pisze!… Dlaczego? – Pytam dalej. Bo nikt tego nie zrozumie!… Dlaczego?! – Drążę, z nerwem napiętym już jak cięciwa łuku. Bo kto to zrozumie, skoro ja tego nie zrozumiem! – Wykrzyknęła Wyrocznia. I stało się. Doznałam cudu otwarcia oczu – nagle ujrzałam Pytię w samych gaciach i czar prysł, a wraz z nim prysła moja latami wypracowywana spolegliwość. Mowę mi odjęło, w związku z czym zaczęłam warczeć i gulgotać niczym Hades obrońca – rasy rottweiler. Nie wiem, dlaczego mną wstrząsnęło tak silnie to, w zasadzie błahe, zdarzenie. Chyba coś się ze mnie wypiętrzało
i w wyniku wstrząsów naturalnych górotworu generowałam od środka fale sejsmiczne. Może… Doskonale rozumiałam przecież, że nie ma sensu złościć się na głuchego, że nie słyszy. Ale jeśli głuchy twierdzi, że nikt niczego nie usłyszy, skoro on sam nie może, to nasuwa się nieśmiałe przypuszczenie, że nie mamy do czynienia wyłącznie z przypadkiem schorzenia o podłożu laryngologicznym. Jednakże przypuszczenie to jeszcze nie pewność. Zaczęłam więc działać. Na podorędziu miałam dziecię, pochłonięte grą komputerową, utalentowane raczej matematyczno-fizycznie, bez obciążeń humanistycznych. Przeczytałam mu sporny wersecik liryczny i spytałam, jak go rozumie. Wyjaśniło logicznie i z sensem, całkiem trafnie. Poszłam dalej – przeczytałam zdanie zaprzyjaźnionej pani sklepowej – potrzebowała namysłu, ale jej wypowiedź końcowa była dla mnie zadowalająca. Koleżanka po piórze, po usłyszeniu, powiedziała krótko – świetne! I dodała żebym nie zawracała jej teraz głowy, poczyta w tomiku. Cóż mi zatem pozostało? – Chyba tylko robić swoje.
To doświadczenie było z gatunku granicznych. Przeformatowało mnie, uczyniło bardziej wewnątrzsterowną w kwestiach dotyczących twórczości. Kocham nasz ojczysty język, uwielbiam jego semantyczne bogactwo, plastyczną strukturę, dającą się niemal dowolnie formować. Słyszę w nim brzmienia żywe. Czasami widzę, jak słowa uwięzione w stałych związkach, po uwolnieniu, rozsypują się
i układają w nowe sensy, nowe wzory. Zupełnie jak w kalejdoskopie. Czasami słyszę, że jestem wariatką, że tak się nie mówi, nie pisze. Wtedy mam ochotę odwrócić się na pięcie, gwizdnąć na Delirium. Rozweselony Hades Tremensik przybiegłby do mnie, poszlibyśmy na spacer. Och! Delo! Delizno! – Mordo ty moja! Dla ciebie dziś ten wierszyk i dla poety światowca – na pamiątkę:
znasz-li ten język lity
z liter a tury mocarne
przy nim słabe znasz-li
ten tester quality?