Z. Marek Piechocki – Wojennie w Sali Kameralnej Filharmonii Gorzowskiej

0
261

Z. Marek Piechocki

Wojennie w Sali Kameralnej Filharmonii Gorzowskiej

 

foto: Z. Marek PiechockiŚroda, 4 kwietnia 2012 roku. Tuż przed dziewiętnastą – sądzę – najwierniejsi bywalcy Filharmonii Gorzowskiej zapełniają jej Salę Kameralną. Przyznaję, jestem tutaj po raz pierwszy. Podoba mi się wystrój – surowość ceglanych ścian, kolorystyka. Również to, na co narzekają poniektórzy, że nie rzędy fotelików, a krzesła. Jakoś ja czuję się mniej skrępowany tym nieurzędowieniem. Zresztą, dla Muzyki tutaj, nie dla przesiadywania!

 

Przed nami fortepian, cztery krzesełka, tyleż pulpitów do nut. Koncert Kameralny. Więc jakaż wojna, wojowanie? Czyżby na instrumenty? Nie! Wojennymi, naznaczonymi takimi czasami, są utwory, które zostaną przedstawione dzisiejszego wieczoru już to przez troje wykonawców, już to przez kwartet.

 

Na początek Igora Strawińskiego „Historia żołnierza”. Tutaj mam małą pretensję do osoby, która pisała Program – wypadało pod nazwiskiem kompozytora, tytułem utworu dopisać jedno słowo „fragmenty”, bo być może niektórzy spodziewali się całości! A „Historia żołnierza” ani na kameralne warunki, ani na same instrumenty… tym bardziej na trio.

 

Różnie jest nazywany ten utwór: burleska, balet, przedstawienie teatralne z muzyką, tańcem… W każdym bądź razie dzieło „wojenne”. Napisali je Igor Strawiński (muzyka) i Charles Ramuz (teksty) pod koniec I wojny światowej i miało stanowić przede wszystkim swoistą trampolinę od biedy, ba, ubóstwa obydwu autorów zrujnowanych w czasach tamtej zawieruchy. Kompozytor stracił cały majątek podczas rewolucji w Rosji. „Historia” grana „objazdowo po Europie” miała być utworem, który na siebie zarabia. Jest zabawna, więc przyciągnie publiczność. Posiada również ważne przesłania – prowokuje do refleksji nad moralnymi wyborami. Pomiędzy dobrem a złem. Więc i dla bardziej wybrednych. Ma także zachwycać muzyką, ruchem scenicznym, dialogami. Sam Igor Strawiński nazywał takie utwory, spektakle (bo nie tylko „Historia żołnierza”, jeszcze np. „Pietruszka”, „Święto wiosny”) commedia dell arte, opera buffo czy burleska choreograficzna. W partyturze „Historii” bardzo ciekawie, można usłyszeć motywy muzyki rosyjskiej, pobrzmiewa argentyńskie tango, hiszpańskie paso doble, wiedeński walc czy amerykański ragtime. Więc bardzo ciekawie, zajmująco. A tekst? Historia tytułowego żołnierza? Wraca z wojny, spotka po drodze staruszka (diabła), który proponuje mu wymianę – swojej niezwykłej książki na wojakowe skrzypce. Zamieniają się. Niestety, żołnierz książki nie rozumie, zamieszkuje u staruszka, by ją pojąć. Po trzech dniach go opuszcza i stwierdza, że minęły trzy lata. Jego narzeczona wyszła już za mąż, przyjaciele nie poznają, uciekają, myśląc, że jest duchem. W końcu wyrzuca książkę, udaje mu się zdobyć fortunę, żeni się z królewną…

 

W Kameralnej posłuchaliśmy pięciu epizodów „Historii żołnierza” w doborowej obsadzie tria: na skrzypcach Kaja Danczowska, na klarnecie Michel Lethiec, na fortepianie Yeol Eum So. I było to znakomite wykonanie, uwiodło tak, jak chciał Igor Strawiński. Tylko Muzyką. Bo może jeszcze dodam – niekiedy to dzieło wykonywane jest przez zespół muzyczny wspomagany tekstami sztuki czytanymi przez narratora. W Polsce jest sporo właśnie takich prezentacji.

 

Trio e-moll op. 67 Dimitr Szostakowicz. Dedykowane przyjacielowi, znawcy muzyki Iwanowi Sollertyńskiemu. Rok powstania 1944. Tak więc też czas bardzo wojenny. Jakże ważny dla Rosji. Europy. To przecież rok odwrotu armii niemieckich (luty 1943 to już klęski stalingradzkie, lipiec to Kursk…). To także czas chwilowej sławy i przywilejów Kompozytora (VII Symfonia „Leningradzka” ), które utracił, ponieważ nie skomponował żadnego znaczącego dzieła chwalącego oręż zwycięskiej Armii Czerwonej. Nieco poprawił sobie image w 1949 roku napisaną kantatą „Pieśń lasu”, gdzie Stalin sławiony był jako „wielki ogrodnik”. Tak więc i „wojennie” i nieprzyjemnie.

Za to trio bardzo, bardzo… jak mówi mój wnuk! I to słowo powtórzone nie musi być uzasadniane. Więc się posługuję. Nie tak dawno ktoś mi powiedział: „o muzyce się nie pisze, muzyki się słucha”! Więc tylko: uwiodła mnie wiolonczela – na niej grał Edgar Moreau; zachwyciło współgranie wszystkich trojga, widoczna radość wspólnego muzykowania. Część trzecia – Largo – piękna!

 

Najbardziej wojennie jednak u Oliviera Messiaena, w jego „Kwartecie na koniec czasów”. Jest rok 1940. Olivier Messiaen zmobilizowany muzyk, więc żołnierz – dostał się do niewoli niemieckiej. Razem z innymi jeńcami został przewieziony na Śląsk i osadzony w obozie w Zgorzelcu. Miał tu zostać ponad rok. Jakże ważny dla historii muzyki. Bo to tutaj, w obozie, w chłodzie i głodzie (tak o głodzie pisał później: ”byłem jeńcem, brak pożywienia powodował kolorowe wyobrażenia: widziałem tęczę, Anioła na niebie i różne kombinacje kolorów między sobą”) napisał swój niedościgniony muzycznie kwartet zainspirowany – jedni piszą wizjami głodnego, inni że zjawiskowym zachodem słońca, który jak anioł z tęczą wokół głowy wirował nad Olivierem.

 

W obozie spotkał innych muzyków. Między innymi byli tam: wiolonczelista Etienne Pasquier, skrzypek Jean Le Boulaire i klarnecista Henri Akoka. I na takie instrumenty kwartet został napisany. Ołówkiem na przyniesionym przez niemieckiego oficera papierze. Prawykonanie całości utworu odbyło się w obozie 15 stycznia 1941 roku przy temperaturze minus 27 stopni w obecności czterystu kilkudziesięciu jeńców i ich strażników. Wiolonczela miała tylko trzy struny, pianino bez repetycji klawiszy… Zagrano! Osiem części! Czyli całość! Podobnie w Sali Kameralnej naszej Filharmonii! Kolega, obok którego siedziałem, uznany meloman, westchnął tylko po skończeniu i powiedział: „Cudo”! Mówił i o Kwartecie i o wykonaniu. Wiem to, bo czułem podobnie! Przeniesiony Muzyką w naprawdę jakieś odległe pozawerbalne rejony, w których tylko dźwięki… I żeby tutaj jakoś „nieochować”, to przytoczę kilka zdań wybitnego polskiego muzykologa Jerzego Stankiewicza. Napisał tak: „Kwartet na koniec Czasu” to jedno z najgłębszych i najbardziej porywających dzieł w muzyce XX stulecia. To arcydzieło muzyczne, które w historii muzyki nie ma precedensu, zachwyca pięknem, nakłania do kontemplacji, mistycznej refleksji nad kresem, owym niewyobrażalnym końcem czasu, oraz podniesionym przez kompozytora do rangi symbolu „przejściem do Wieczności”. Zawartą w tej muzyce potężną siłę wewnętrznego napięcia, przejmującego liryzmu, niebiańską wizję spokoju wyzwoliło w duszy młodego kompozytora zetknięcie z wypadkami wojny”.

 

Dodam, że w 1941 roku Olivier Messiaen miał 33 lata, a obóz opuścił w maju. Wrócił do Paryża, gdzie został wykładowcą harmonii w Konserwatorium Paryskim.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko