Marek Piechocki
Fryderyk Chopin nie napisał „Etiudy Rewolucyjnej”, a Ludwig van Beethoven „Sonaty Księżycowej”
Miła Julio!
Bardzo dziękuję za ostatni Twój list, w którym życzenia urodzinowe i tyle różnego opisania ciekawych wydarzeń, tego, co wokół Ciebie! To jest niezwykłe, że wprowadzasz dzieciaki ze „swojej” szkoły w świat muzyki klasycznej, że postarałaś się o fortepian do świetlicy, że znajdujesz fundusze na opłacenie występujących z recitalami studentów Akademii Muzycznej z pobliskiego Poznania! Fajnie, że moje pisane pogadanki o muzyce Fryderyka zostały dobrze przyjęte – piszesz o wypiekach na dzieciaczkowych twarzach, zasłuchaniu!
Tym razem chciałbym o czymś, co mnie czasem denerwuje. Bo oto często w programach muzycznych (wybacz – w Twoim również) spotykam:
Fryderyk Chopin – Etiuda Rewolucyjna, Preludium Deszczowe, czy też Ludwig van Beethoven – Sonata Księżycowa… Nic bardziej mylnego – tych tytułów nie nadali kompozytorzy i nie ich intencją było programowe pisanie „pod” zamierzoną nazwę utworu.
Tak więc najpierw, Julio, etiuda! Według encyklopedii muzycznej etiuda
(od francuskiego – l’étude = ćwiczenie, studium), to utwór mający na celu opanowanie i doskonalenie gry na instrumencie. I to jest najkrótsze wyjaśnienie słowa i formy muzycznej. Właśnie temu przesłaniu towarzyszyła myśl Fryderyka Chopina przy komponowaniu dwunastu etiud z opusu dziesiątego, z którego pochodzi ta niby – rewolucyjna. Później napisał jeszcze Fryderyk kolejny cykl etiud zawarty w opus dwudzieste piąte – też dwanaście, ponadto wydane w 1840 roku trzy Nouvelle Études. Oczywiście, etiudy Fryderyka są miniaturowymi dziełami sztuki muzycznej – muzykolodzy piszą o nich: „są jedynymi etiudami zaiste godnymi miana wielkiego dzieła sztuki”…
Ale ja nie o tym przecież! Swoje opus dziesiąte pisał Chopin w latach 1829 -1832 – zadedykował je Ferencowi Lisztowi (`a son ami Franz Liszt). Każda z etiud koncentruje się na innym wybranym przez kompozytora problemie technicznym – np. jedenasta w tonacji Es-dur ma za zadanie „nauczyć” pianistę gry arpeggiowej obydwiema rękoma, Etiuda Ges-dur jest grana tylko na czarnych klawiszach, ta, która nas szczególnie interesuje posiada w swoim zapisie niezwykle trudne do zagrania pasaże w lewą ręką… i rzeczywiście jest bardzo gęsta fakturowo, z imponującym brzmieniem, tempem, które niewprawnemu pianiście często trudno utrzymać. I być może była pisana w czasie wydarzeń końca powstania listopadowego w Polsce, które będący w podróży do Paryża Fryderyk (najpierw Wiedeń, później Niemcy – Stuttgart) przeżywał bardzo emocjonalnie – pisał w listach: „…piorunuję na fortepianie…”. Może z tego „piorunowania” i ta etiuda? Ale chyba nie do końca, wszak dla pasaży lewej ręki napisana. Ba, egzegeci doszukują się podobieństw (niewielkich, ale zawsze) do ostatniej sonaty Ludwiga van Beethovena.
To op. 111 (rok 1811-1812) – porównują takty z Etiudy 77 – 81 do tych z Sonaty 150 -152… więc nie końca tak emocjonalnie – rewolucyjnie, a z kompozytorskim podejściem. I jeszcze jedno! Nadanie miana „rewolucyjnej” przypisuje się Ferencowi Lisztowi, niezrównanemu w wykonywaniu tego cyklu. Sam Fryderyk mówił – „…chciałbym wykraść mu jego sposób grania moich etiud…” I może jeszcze jedno zdanie – otóż tylko przypuszcza się, że pomysł na tę etiudę powstał po otrzymaniu wiadomości o wkroczeniu wojsk rosyjskich do Warszawy – jednak tak naprawdę Chopin kończył ją pisać w Paryżu. Niektórzy twierdzą, że dopiero wiosną 1832 roku. Tak czy inaczej kompozycja ta wiedzie swój estradowy żywot pod nazwą „Etiuda Rewolucyjna”, ale w szanujących się instytucjach muzycznych pisze się ją jako Etiuda c-moll op. 10 nr 12, tzw. Etiuda Rewolucyjna. I ja tak wolę!
„Sonata Księżycowa”! Więc Sonata c-moll op. 27 nr 2. Pochodzi z 1801 roku i jest czternastą z kolei w dorobku Ludwiga van Beethovena; dedykowana hrabiance Giulietcie Guicciardi. Sonata ta dla swojej niezwykle melodyjnej, nieziemskiej (jak piszą niektórzy) części pierwszej jest najbardziej znaną, najczęściej grywaną. I to dla tego właśnie Adagio sostenuto poeta i krytyk muzyczny Ludwig Restalb w 1832 roku nazwał ją sonatą księżycową – ukołysanie, melodyjność, nieskazitelna jasność zapisanych dźwięków przywodziła mu na myśl odbicie światła księżyca w gładkiej tafli jeziora, dla ścisłości – szwajcarskiego Jeziora Czterech Kantonów.
Sam Ludwig van Beethoven określił ja mianem „Sonata quasi una fantasia” – „Sonata na kształt fantazji”. Już to dla nietypowej dla sonaty budowy i, jak sądzę, dla przekazania osobistych emocji związanych z uczuciem do adresatki dedykacji. Tak więc mamy trzy części: Adagio sostenuto, Allegretto i Presto agitato! Rozmarzenie, rozmowa – doświadczenie odrzucenia – wzburzenie, nawet gniew. I taki jest ten utwór. Sądzę, że bardzo wiele osób zachwyca się i zna tylko część pierwszą. Bo i rzeczywiście jest „nieziemska”, najczęściej grana – zwłaszcza przez początkujących pianistów. Dwie pozostałe części grywane są rzadziej – tutaj wymagania w technice, modulacji, umiejętnościach wirtuozowskich są o wiele, wiele większe!
A kimże była adresatka niespełnionych uczuć, ba, planów na małżeńską przyszłość Beethovena? W 1801 roku w jednym z listów do Franza Wegelera tak napisał o tej, która jego życie uczyniła szczęśliwym –„droga i urocza dziewczyna, która kocha mnie i którą ja kocham”. Giulietta Guicciardi.
Ze strony matki należała do arystokratycznej rodziny węgierskiej, ojciec był austriackim radcą dworu. Ale cóż? Zdolna uczennica gry na fortepianie – lekcji udzielał właśnie Ludwig van Beethoven – pochodząca z arystokracji nie mogła zostać żoną człowieka bez stanowiska, majątku lub stałego zatrudnienia, mimo że sama hrabianeczka nie była przeciwna przyjęciu oświadczyn. Stało się, jak się stało! Wyszła za mąż za innego, nam pozostała Sonata. Sądzę – muzycznym zapisem uczuć Kompozytora. Zawsze, kiedy słucham tego utworu, mam przed sobą (oczywiście w myślach) wizerunek Giulietty – jej miniaturowy portret na kości słoniowej, który ukazuje zalotną twarzyczkę o filuternym spojrzeniu ciemnych oczu i główkę całą w rozburzonych lokach, jak opisują wizerunek ci, którzy zobaczyli go na biurku Ludwiga tuż po jego śmierci. Obok niej (w myślach, co oczywiste) młody LvB ze swoją rozwichrzoną czupryną, błyszczącymi oczyma geniusza od „Sonaty na kształt fantazji”!
To może tyle, Julio, w tym okołomuzycznym liście, który oczywiście nie wyczerpuje ani tematu Etiudy, ani Sonaty. To tylko takie zaznaczenie tematu! Ale sądzę, że zainteresujesz nim swoje dzieciaki, ba, może zapamiętają coś niecoś, zainteresują się, poszukają czegoś więcej…
I jeszcze słówko – tutaj, na modrzewiach i wierzbach, już zalążki zielone. Słoneczko obtula mnie swoim ciepłem, kiedy wyleguję się na leżaku. Więc wiosna! Co cieszy. I niebywale dobrze nastraja. Zaczynają pozytywne myśli i przeczucia krążyć w głowie. Tych Tobie życzę jak najwięcej!
A już naprawdę na zakończenie listu taki zapis wierszowy Jana Brzechwy pod tytułem:
Sonata księżycowa
Księżyc usiadł na kominie
I przez okno najbanalniej
Zielonkawym światłem płynie
Po podłodze twej sypialni.
Po podłodze, po suficie,
Nieuchwytnie, niepotrzebnie,
Zielonkawe swoje życie
Rozpryskuje mdło i srebrnie.
Odnajduje grzebień w cieniu
I zieleni się na nowo,
I promieniem na grzebieniu
Gra sonatę księżycową.
Zielonkawym swoim jadem
Księżyc sączy się w ulicę,
Lunatyczne ręce blade
Omdlewają pod księżycem.
W noc majową, w noc usłużną,
Księżyc nęci, księżyc mami,
Ciało dręczy się na próżno,
Wiosna pachnie obłokami.
Zapach nuży, noc się dłuży,
Broczy gęsty sen ze ściany,
Księżyc pannę snem odurzył
I odpłynął – niekochany.
Zanim jeszcze mgła poranna
Ludzkich ciał orzeźwi upał,
Obok siebie blada panna
Znajdzie w łożu kościotrupa.
Wprawdzie to jeszcze nie maj i dzisiejszym popołudniem, kiedy kończę to pisanie, chmury jakieś gęste od północnego zachodu nadciągają i wiatr pobliską brzozę zaczyna tarmosić, ale pozdrawiam Cię wiosennie i… prawie radośnie!
Marek