Bohdan Wrocławski – Miecio

0
225

Bohdan Wrocławski 


Miecio

 

Foto: FiglarowiczKiedy już dorosłem na tyle żeby odróżniać dobro od zła, kolorowe od szarego, biedne, będące udziałem mojego młodego życia, od bogatego kompletnie niespotykanego na mojej ścieżynie, dobry Pan Bóg postanowił uszczęśliwić mnie ludźmi dookolnymi, ludźmi, z którymi pozostałem już do końca ich dni. I chociaż prawie wszystkich dziś już nie ma na tym naszym padole, we mnie oni są nadal obecni. Widzę ich, wspominam, często rozmawiamy, spieramy się, przez tą nieznaną odległość wymieniamy argumenty. Liczni z nich znani, powszechnie szanowani, inni rozpoznawalni tylko w określonym środowisku artystycznym, przecież przez ten fakt nie pozostają mniej ciekawi, kolorowi, a ich życie zawsze godne jest przypomnienia.


Kiedy przyjaciele odchodzą, zostajesz sam, zaczynasz sobie zdawać sprawę, że twój głos wyrzucony w przestrzeń, do drugiego człowieka, przyjaciela, będzie tylko powracającym echem.


Miecia poznałem u podstawy siermiężnych lat sześćdziesiątych okresu gomułkowskiego. Byłem biedny jak mysz kościelna, zabiedzony, niedożywiony, próbujący zostać pisarzem, jakieś wierszyki, jakieś michałki w gazetach, nędzny pokoik sublokatorski na poddaszu stanowiły podstawę mojej egzystencji. Każdy chciał mi postawić wódkę, piwo, nikt obiad.


Nic dziwnego, że z zazdrością patrzyłem na tych, którzy mieli, ale oni garnęli się do mnie tylko wtedy, kiedy mnie potrzebowali, ot abym coś o nich napisał w którejś z gazetek. Toteż do mnie przylegała taka sama bieda jak ja, czasami mniejsza bo posiadająca w zanadrzu pomagających rodziców, krewnych. I tak powoli pojawiali się: Józek Gielo, Kazik Ratoń, Edek Stachura zwany Stedem. Lew Kaltenbergh, Rysiu Bruno Milczewski, Janusz Żernicki, Adaś Ruszczyk, Jurry Zieliński, Benio Wyganowski, Józek Grochowina, Zbyszek Jerzyna, Krzysiek Gąsiorowski, Ryszard Stryjec, Bronisław Tusk zwany przez nas Bunim ( stryjek obecnego premiera), Janek Himilsbach, ale nasamprzód był on – Miecio, mój Miecio, Mieczysław Czychowski, przyjaciel, ojciec, nauczyciel, na końcu prawie syn o wiele lat starszy ode mnie.


Dziś już żadnego z nich nie ma.


Jako mający siedemnaście lat chłopak brałem udział w jakimś konkursie poetyckim, wygrałem go, pojechałem na uroczyste odebranie nagrody do Gdańska i wtedy poznałem jego, członka jury, Mieczysława Czychowskiego.


Zwyczajem wtedy było, że po takich uroczystościach, bankiecik na zapleczu gromadził członków jury, laureatów i mniej lub bardziej ważnych oficjeli, którzy „załapywali się na krzywy ryj”, jak naonczas mówiono. Proporcje były mniej więcej takie: trzech laureatów, trzech członków jury i kilkunastu miejscowych notabli. Czerwone sukno na stole, zielone jeśli to byli ludowcy, czerwone od przepicia mordy, coraz głośniejsze, śmielsze gadania o dupie Maryni, broń Boże o polityce, a jeśli już to w kontekście, oj jak nam dobrze, socjalizm się rozwija, umacnia przyjaźń z naszym wiernym, wypróbowanym towarzyszem – Związkiem Socjalistycznych Republik Rad!


Miecio nie pasował do tego towarzystwa. Wielki, zwalisty, nieco ociężały chłop, o niedużych, ale przenikliwych, wiecznie mrużonych, brązowych oczach, twarzy trochę jowialnej, wzbudzającej zaufanie, śmiejący się takim głośnym, szerokim śmiechem, który od zaraz zaświadczał o jego otwartości na świat i rozmówcę. Był już w tym czasie postacią powszechnie rozpoznawalną w trójmiejskim świecie artystycznym. Autor doskonałego, pierwszego tomu wierszy, absolwent Wydziału Malarstwa w Sopockiej Szkole Sztuk Plastycznych, który dyplom robił w malarskiej pracowni Studnickich, mimo może nazbyt rubasznego sposobu bycia, był hołubiony i chętnie zapraszany.


Pochodził z Kurpsiów, jak sam mawiał, często malując na swoich książkach, którymi obdarowywał przyjaciół, obrazki na wzór kurpiowskich wycinanek. Tamten krajobraz dzieciństwa i wczesnej młodości wywierał, przez całe już późniejsze jego dorosłe życie twórcze, ogromny wpływ na Miecia. Nie wiem, czy bardziej tęsknił do pejzaży nadnarwiańskich, oczeretów, ognisk palonych jesienią z pieczonymi ziemniakami, czy tęsknił za dzieciństwem ,które w nim pozostało do końca jego dni i które dorosłego już przecież mężczyznę często czyniło bezbronnym dzieckiem.


Uciekliśmy wtedy z przyjęcia, powędrowaliśmy z studenckiego Klubu Żak do Oliwy na ulicę Kręckiego, gdzie Miecio zajmował mały pokoik z używalnością kuchni. Tam był drugi mój późniejszy przyjaciel, poeta – Janusz Żernicki, goszczący już od kilku dni u Miecia.


Pachniało biedą, wilgocią, farbami olejnymi, rozpuszczalnikiem i trwającą wiecznie, radosną młodością.


Piliśmy tanie wino z goździkami, zagrzane na fajerkowej kuchence, oglądaliśmy obrazy i rysunki Miecia walające się po wszystkich kątach, czytaliśmy wiersze i jedliśmy byle co przez kilka dni.


Później każdy pojechał w swoją stronę, to znaczy się pozostał z swoją biedą, już nie wspólną, przez to znacznie trudniejszą. Ale w każdym z nas to pierwsze spotkanie pozostało, stanowiąc zaczarowany krąg, z którego wyrwani, wracamy myślą, westchnieniem, modlitwą i wierszem.


I choć tych naszych spotkań w życiu było jeszcze wiele, choć dojrzewaliśmy, przegrywaliśmy i wygrywaliśmy, choć było smutno i wesoło, choć było ustawiczne w szaleńczym biegu mijające życie, chyba nasze pierwsze spotkanie zadecydowało o tym, że zawsze siebie potrzebowaliśmy, że dziś mogę napisać, byliśmy przyjaciółmi.


Po jakimś czasie Miecio poznał na spotkaniu autorskim w jakimś liceum w Gdańsku Wandę, uczennicę tejże szkoły, późniejszą jego żonę, dostał porządne, jak na owe czasy, mieszkanie na ulicy Kartuskiej i zaczęły mu się rodzić dzieci, dwóch chłopców i jedna córka. Jednego z nich, Bartka zostałem ojcem chrzestnym.


Z Mieciem spotykaliśmy się często, on przyjeżdżał do mnie do Warszawy, ja odwiedzałem go w Gdańsku, czasami robiliśmy wypady w teren na spotkania autorskie, czasami zabierałem go na koncerty kabaretowe, gdzie czytał wiersze i zarabiał całkiem niezłe pieniądze.


Dramatem większości moich przyjaciół był alkohol. Ja na całe szczęście już w bardzo wczesnej młodości rozwiązałem ten problem, przestałem się interesować wódką, stałem się abstynentem, rozumiejąc, że zabawa z gorzałką jest drogą jednokierunkową. Moi przyjaciele nie podzielali tych poglądów. Nie podzielał ich też Miecio, toteż za bogato u niego nigdy nie było, a życie z Mieciem było trudne i bardzo skomplikowane, rzucające poważny cień na całą rodzinę. Starałem się z nim wiele razy na ten temat rozmawiać, ale to było tak jakbym grochem rzucał o ścianę. Miecio pił i palił, pisał cudowne wiersze, podziwiany i hołubiony przez młodych, gdańskich pisarzy. Będący dla nich wyrocznią i dla wielu wzorem do naśladowania.


Najczęściej spotykał się z Ryśkiem Stryjcem, wyśmienitym gdańskim grafikiem i Bronkiem Tuskiem, rzeźbiarzem. Było to kompania nie od parady, długie, nocne dyskusje Polaków o sztuce, dookoła młodzież artystyczna – jednym słowem czołowa, gdańska bohema w późniejszym już okresie kontestująca na ostrym wirażu politycznym.


Miecio miał bardzo wyraźne poglądy polityczne. I choć na studiach zaplatał się do PZPR, to później, po bardzo krótkiej tam bytności, opuścił towarzystwo z ogromnym hukiem. Sam nie rozumiał, jak on syn Kurpiów, o ogromnej tradycji patriotycznej, przystał do tej hołoty, jak sam mawiał. Zazwyczaj kiedy wpadał w taki nastrój, wylewał gorzkie żale w mój kołnierz, klął niczym Janek Himilsbach i zapalał jednego za drugim papierosa.


Te papierosy były jego prawdziwym nieszczęściem. Nabawił się raka płuc. Wycięto mu jedno płuco w szpitalu klinicznym w Wrzeszczu. Przyjechałem do niego w upalny dzień, rozumiejąc, że coś wyjątkowo wartościowego, coś nadzwyczaj ważnego w moim życiu powoli zmierza do opuszczenia mnie.


Miecio leżał w wymiętej pościeli, oddychał z ogromnym trudem, czuł cały tragizm swojej sytuacji, pooperacyjny, psychiczny i fizyczny dyskomfort związany z nędzą ludzkiej egzystencji.


– Czuję się kiepsko, jakby mnie coś upodliło, gwałtownie zatrzymało w biegu. Patrz jestem nieogolony, źle się przez to czuję.


Poszedłem do przyszpitalnego sklepiku, kupiłem odpowiednie przyrządy i ogoliłem Miecia.


Jednak wytrzymał jeszcze przez chwilę, jeszcze wyszedł z szpitala, jeszcze próbował latać, choć jego pióra, jak pióra Ikara oblepione woskiem, topiły się. Mietek znów zaczął palić papierosy, przestał dbać o siebie.


Byłem mocno przeziębiony, kiedy zatelefonowała Zosia, siostra Mietka, mówiąc mi, że Mietek chce się ze mną zobaczyć, że leży w ciężkim stanie w Szpitalu Morskim.


Nie pojechałem, miałem wyjątkowo paskudną grypę z powikłaniami. Bałem się, nie dałem rady. Do dziś jest to we mnie jak cierń, stale ropiejący.


Mietek umarł. Jeszcze w ostatniej chwili udało mi się interweniować, żeby pochowano go nie w Gdańsku, ale w rodzinnych stronach jak zawsze chciał i mówił wszem i wobec o tym. Niezbyt zamożna rodzina, Miecio chowany na koszt wojewody, wstydzono się powiedzieć, że on zawsze chciał być tam – na swoich Kurpiach.


Był zimny, styczniowy dzień, śnieg trzeszczał pod nogami, przez otwarte, szerokie drzwi kościelne dolatywał głos księdza, na katafalku stała trumna z moim Mieciem. Nadal miałem gorączkę, siedziałem w samochodzie z włączonym silnikiem i ogrzewaniem, patrzyłem w stronę kościoła i cały czas szeptałem przez łzy jedno i to samo – Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie…

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko