Krzysztof Suchomski – Aby język giętki II czyli Słowa, słowa, słowa… (2/2)

0
290

Krzysztof Suchomski


Aby język giętki II  czyli Słowa, słowa, słowa… (2/2)

 


Adan Pociecha - KorzenieKaczkowski przez dekady był muzycznym guru Taty Adasia. W czasach licealnych, kiedy Tata Adasia rozpoczynał swój wieloletni związek z „Trójką” byli też tam inni prezenterzy muzyczni[1]. Tata Adasia pamięta Witolda Pogranicznego, Dariusza Michalskiego, Janusza Kosińskiego, Irenę Nenemann, Marka Gaszyńskiego.  Ale tataadasiowe przywiązanie szybko zdobył Kaczkowski i „Mini-max”. Pan Piotr pojawiał się też w innych audycjach „Trójki”, na przykład „Muzycznej poczcie UKF”, ale „Mini-max” był jego znakiem firmowym. Na czwartkową audycję czekał Tata Adasia cały tydzień. Nic dziwnego. To właśnie w niej poznawał „Floydów”, „Crimsonów”, „Zeppelinów”, „Purpli”, a potem w złotym wieku „muzy” progresywnej Emerson Lake & Palmer, Yes, Genesis, czy Gentle Giant. Przeżywał rocka bardzo intensywnie. Pamięta, gdy pierwszy raz usłyszał, oczywiście w „Mini – maxie”, suitę Atom Heart Mother – nie potrafił do rana zasnąć. Przetrawiał usłyszane frazy, wydarzenie, którego świadkiem były jego uszy i próbował odtwarzać je w pamięci. Wcześniej nie wyobrażał sobie, że również tak może brzmieć rockowa kapela.


Kaczkowski nie tylko „puszczał” muzykę, potrafił już wtedy pięknie o niej opowiadać. Imponował Tacie Adasia wiedzą, wyczuciem i nienaganną wymową angielskich tytułów i nazwisk, co wówczas było rzadkością, a i dziś nie jest regułą. Jemu nie mogło się przydarzyć coś takiego, czego wysłuchał Tata Adasia razu pewnego w „jedynce”: „a teraz przed państwem zespół Leda Zeppelina w utworze…”.


Pan Piotr był niepodważalnym autorytetem, kreował mody, nobilitował wykonawców, przybijał stempel jakości na płytach. Mówiło się, na przykład, że wylansowana przez niego w Polsce walijska kapela Budgie miała więcej fanów nad Wisłą niż na Wyspach. O Kaczkowskim i jego płytotece krążyły i nadal krążą legendy. Legendy podsycane jego niechęcią do publicznego prezentowania własnego wizerunku. To go wyraźnie odróżniało od kolegów z „Trójki”, którzy, gdy tylko zwietrzyli szansę, na wyścigi pchali się  do telewizji. “Kaczor” pozostał Głosem. Właśnie takim, przez duże G i  jedynym, niepowtarzalnym. Nikt inny nie potrafił stworzyć takiego klimatu, przemówić tak wzruszająco do naszej wyobraźni, odwołać się do naszej wrażliwości.


Do końca życia będzie Tata Adasia pamiętał ten nocny program, w którym Głos wyczarował, nie wiadomo skąd, opowiadanie Słoneczne brzegi rzeki zapomnienia Irwina Shawa. Był to dzień po tataadasiowych trzydziestych urodzinach i Tata Adasia słuchał tego opowiadania, jakby było napisane właśnie dla niego. Szukał tego później, ale nie trafił na nie w druku. Nigdy nie było w Polsce wydane i zrozumiał po latach, że Pan Piotr sam je wtedy dla swoich słuchaczy przetłumaczył. To opowiadanie jest Tacie Adasia szczególnie bliskie, z dwóch powodów. Pierwszy, że dopiero teraz, gdy jest w wieku Hugh Forestera, jego bohatera, w pełni je rozumie i smakuje. Drugi, bo na pięćdziesiąte szóste urodziny Adaś wręczył mu przetłumaczony przez siebie egzemplarz – piękniejszego prezentu nie mógłby sobie Tata Adasia wymarzyć.


Wielu słuchaczy „Trójki”, zwłaszcza młodszych, chętniej wspomina ”Niedźwiedzia” i jego Listę – rzecz gustu. Marek Niedźwiedzki jest propagatorem „muzyki środka”, mającej najwięcej zwolenników i  ujmująco sympatycznym „szołmenem”, w pozytywnym znaczeniu tego słowa. „Trójkową” instytucją stał się również, jeszcze przed „Niedzwiedziem”, Wojciech Mann, którego nie sposób było nie polubić. Tatę Adasia kupił, kiedy, bodaj w Muzycznej Poczcie UKF, prezentując utwory wybrane przez słuchaczy, zapowiedział, będącego przedmiotem westchnień  licealistek i ich mam, Julio Iglesiasa z takim komentarzem: „To państwo wybraliście i moim obowiązkiem jest ten wybór uszanować, ale chcę żebyście państwo wiedzieli, że puszczam to z prawdziwym obrzydzeniem”.


I żeby dopełnić tę w nieplanowany sposób rozpoczętą listę do… powiedzmy, karety asów, dodać trzeba koniecznie Tomasza Beksińskiego, ale o nim przeczytacie w innym rozdziale, mimo, że będzie to miało ścisły związek ze słowami, co więcej – słowami wydrukowanymi.

 

Bo rozgadał się Tata Adasia o słowach w eterze, a miejsce ich przede wszystkich na papierze, nic lepszego w  kwestii nośnika dotąd nie wymyślono. Choć próby są. Globalizacja pod rękę kroczy z digitalizacją. Obie, z gracją pariasów, do księgarń wtańcowały, za cel swych umizgów, czytelników obierając.


Na początek podsuwają im książki wydane na płytach CD, do odsłuchania. I to – zdaniem Taty Adasia – jest do przyjęcia, zwłaszcza dla kogoś, kto latami słuchał w „trójce” powieści w odcinkach. Czekało się na kolejne odcinki z niecierpliwością, bo bardzo często leciały na antenie powieści, które jeszcze nie ujrzały księgarnianych półek. No i fajnie – przyjął “nowe” po męsku Tata Adasia – oko sobie odpocznie, ucho popracuje, zawsze to pewne urozmaicenie. Na początek przećwiczył nowinkę, łącząc przyjemne z pożytecznym, na Dolinie Muminków. Działała. Panu Kowalewskiemu udało się uśpić tataadasiową wnuczkę pomiędzy dziesiątym a dwunastym rozdziałem. Zachęcony powodzeniem, dla siebie kupił Tata Adasia Idiotę Dostojewskiego, z panem Pszoniakiem. Do posłuchania w samochodzie. Dla dobra innych użytkowników dróg obiecał nie zasypiać.


Te wydania przynajmniej starają się trochę przypominać książkę. Wydawcy dbają, by było co „wziąć do ręki”, bo wiedzą, że przyjemność obcowania z książką zawiera w sobie także doznania odbierane zmysłem dotyku. Ale co będzie – frasuje się Tata Adasia – jeśli w przyszłości zamiast zakupu namacalnego e-booka będziemy ściągać z netu plik z empe-trójką, albo jakąś tam empe-siódemką? Czy książka podzieli los płyty?


– Hmm… biblioteka na twardym dysku? I czym tu oko nacieszyć? To jednak nie to – kręci nosem Tata Adasia, rzewnie spoglądając na własnoręcznie przez siebie malowane, pociągane lakierem, skręcane i przytwierdzane do ścian półki domowej biblioteki. –
Eee… Słowom jednak lepiej i godniej na papierze.

 


To znaczy, miejsce słów jest przede wszystkim w naszych umysłach. Umysł jest najwłaściwszym magazynem dla słów, ale tylko jeden człowiek wpadł na to, by książki w nim ukryć w całości. Idea, by doprowadzić, w imię uratowania wyższych wartości, do całkowitego zespolenia człowieka z książką, do osiągnięcia mistycznego stanu jedności, w którym podają ci rękę na powitanie Rzeczpospolita Platona lub Podróże Guliwera Swifta, jest jak osiągnięcie absolutu. Nie można złożyć książce większego hołdu, tego nie da się przelicytować. Tak, to oczywiście Ray Bradbury i  najpiękniejszy pomysł ratowania kultury w ciężkich czasach.


Tak źle nie jest, powiecie. Nie palimy książek. No nie, ale pozwalamy je zasypać stertą wydawniczych śmieci. Czy lepszy brak, czy ten potop? Tata Adasia zgadza się, że różne mogą być na to punkty widzenia.


Pod koniec lat dziewięćdziesiątych spotkał w księgarni kolegę. Nie widzieli się prawie dziesięć lat. Stojąc wśród regałów i lad wypełnionych tysiącami kolorowych, świeżutkich, pachnących tomów, wspominali lata osiemdziesiąte spędzone w klubie fantastyki. Rozmawiali rzecz jasna o książkach, ich wspólnej pasji. O książkach wydawanych za komuny, serwowanych nie hurtowo, z przepychem rozrzutności, jak teraz, lecz skąpo, nierzadko pokątnie. Książkach policzalnych, a jednocześnie elitarnych, bo dostępnych nielicznym. Stanowiących wtedy wspólną intelektualną własność, bo o nich się dyskutowało z wypiekami na twarzy jeszcze zanim zostały wydane, śledząc zapowiedzi wydawnicze i komentując trafność wyboru. Nieliczne zdobyte egzemplarze krążyły wśród grona czytelników i w ten sposób byli oni ze sobą kulturowo kompatybilni.


Wspominali drukowane na powielaczach pisemka i noce spędzone nad własnymi, “domowej roboty” tłumaczeniami przywiezionych z zagranicy bestsellerów. Teraz pełne półki, krzykliwe okładki, zalew tandety, dezorientacja i brak wspólnego tematu.


– Tamte czasy miały swój urok, nie to co dziś – podsumował kolega Geniu. Tata Adasia uśmiechnął się i bez słowa pokiwał głową. Nie do końca się zgadzał, ale rozumiał, co kolega chciał powiedzieć. Tęsknił za czasami, w których zdobywanie i czytanie książek było przygodą. Dziś czuje się jak myśliwy przed regałem z
konserwami.


Zadrukowuje się tony papieru tekstami bez należnego starania tworzonymi i często kubek w kubek do siebie podobnymi. Brak takiego pietyzmu dla słowa, jaki kiedyś Tata Adasia znajdował u Parnickiego, tej leksykalnej precyzji połączonej ze słowotwórczą fantazją i frywolnością, którymi urzekał go Lem. Tata Adasia nie zamierza nikomu wmawiać, że ich styl był dawniej wyznacznikiem poziomu, ale jednak istniała świadomość, że są to wzorce i one na tym świeczniku, na którym stały, były dla każdego zainteresowanego pisaniem widoczne. Teraz, nawet jeśli takowe wzorce powstają, toną w kompostach wydawniczej pulpy i
żadna życzliwa dusza wideł człowiekowi nie poda.

 

Owszem, są w tym bałaganie perełki, ale zgodnie z zasadami rachunku prawdopodobieństwa muszą się pojawiać w takiej masie tekstów. Tylko jak na nie trafić? Niełatwo o wiarygodnego przewodnika w tej dżungli, a jak już się wam taki kandydat na Tutora z usłużną podpowiedzią pojawi, obejrzyjcie go uważnie od stóp do głów, czy mu gdzie logo sponsora nie wystaje.


Trudno się nostalgii za przemijającym światem ustrzec, trudno uniknąć gorzkiej refleksji. Tata Adasia wychował się wśród książek i swoje dzieci tak wychował, a teraz spotyka na swojej zawodowej ścieżce, trzydziestoletniego, szybko robiącego karierę, menedżera, mówiącego mu, że nie ma czasu na czytanie książek. Zgroza. Bo żeby chociaż był głupi. Wręcz przeciwnie, bystry, zdolny jak rzadko, tylko, jak sam uważa, jest inaczej skonfigurowany. Dokładnie tak się wyraził. Mało tego, mówi o tym Tacie Adasia tak obojętnie, jakby mówił, że kawę pije bez śmietanki ze względu na cholesterol. Signum temporis. Pomijając fakt, że jest w tym pewnie jakaś poza, nasuwa to jednak Tacie Adasia mało optymistyczne wnioski na przyszłość. O co ten hałas, po co od razu uogólniać, to tylko jedna osoba – powiecie. No tak, ale może się rozmnażać. Gorzej jeszcze, kiedyś może dojść do władzy.


Język codzienny ubożeje w przerażającym tempie. Nikt chyba tego nie bada, a powinno się to robić. Litujemy się nad środowiskiem, przyrodą, nad każdym rozdeptanym żuczkiem, prowadzimy skrupulatne statystyki ginących gatunków, zagrożonych stworzeń, a co z ginącymi słowami, umierającymi językami, wymierającymi formami okazywania ludzkich uczuć?


Tata Adasia podejrzewa, że to nasze lenistwo, karmione technicznymi udogodnieniami, internetem, wciskającą się wszędzie esemesowatością, doprowadza do postępującego zubożenia zasobu słów używanych w podstawowej funkcji języka – funkcji komunikowania.  Bo po co się męczyć i stawiać litery, gdy można użyć skrótu lub wkleić emotkę. Pół biedy, gdy to się tylko w sieci dzieje, ale niestety te nawyki przenoszą się do sfery pozainternetowej. I ziom do zioma, zamiast powiedzieć, że coś go rozbawiło, artykułuje sylabę “lol” i wszystko jasne, przynajmniej dla nich obu. Umiejętność konwersacji odchodzi w zapomnienie i brzegi tej rzeki nie wyglądają ani trochę słonecznie. Już rodzą się następne pokolenia, które w ogóle nie będą sobie zadawały trudu z mozolnym składaniem słów. Będą tylko emotami szczerzyć kły, wywalać jęzory  i odstawiać drgawy.


I pomyśleć – wspomina Tata Adasia – że kiedyś istnieli ludzie, którzy potrafili wszystkie możliwe emocje wyrazić jedynie za pomocą słów. Niepojęte, prawda?…  I komu to przeszkadzało?

 

 

 

 

 


[1] Tak się wówczas ich określało, a nie mianem didżejów, czy innym, podobnie obelżywym.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko