Z lotu Marka Jastrzębia – ŻYCIE DO LUSTRA

0
257

Z lotu Marka Jastrzębia


ŻYCIE DO LUSTRA

Filip WrocławskiW dni szczególne przybywamy z odległych stron. Opowiadamy – wśród drinkujących zwierzeń i naskórkowych rozmów – o zdarzeniach wysupłanych z przeszłości, zapodziane anegdotki, barwne szczegóły słuchane w towarzystwie milusińskich, a pikantne momenty, gdy dziatwa śpi. Podniośle ubrani, odprężeni, w otoczeniu rodziny oglądanej nieczęsto, krokiem dumnym i godnym idziemy na spotkania, imprezy, uroczyste zjazdy. Przepełnieni wewnętrznym blaskiem, nastawieni do świata przychylnie, siadamy za stołem czekając na spóźnialskich. Czekamy, aż przyjadą zmarznięci, gdy zaczną opowiadać, co u nich, co z synem, gdzie córka, jak im się powodzi. Grzejąc się herbatą mówią nam o tych, co nie mogli przyjechać i o tych, którzy nie przyjadą już nigdy.


Poważniejemy. Zamyślamy się nad losem, który ich nie oszczędził. Myślimy z czułością o tych, którzy jeszcze są wśród nas. Przypatrujemy się sobie nawzajem, oceniamy, porównujemy spustoszenia dokonane przez los. Ten się posunął, choć nadrabia miną, ów zmarniał i wysechł na wiór, ta powoli odchodzi, przemija i wrasta w zmierzch.


A niektórych widzimy nie widząc ich wcale; są ubogimi krewnymi, zamglonymi figurami nieznanych wujów i dalekich ciotek. Są z nami, bo tak nakazuje obyczaj. Skuleni w sobie, milczący i nieobecni duchem, zamazani w pamięci, przyjechali  zakłócając ogólny, sielankowy nastrój braterstwa, sympatii, zabawy skropionej nalewką.


Mają odwieczne problemy, ale nie mówią o nich, gdyż nie ma komu. Próbowali, lecz odsuwano się od nich. Dzielili się nimi, lecz nie pasowały do szynki, kłóciły się z deserem, z „czym chata bogata”. Wkrótce pojadą do siebie, do „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Wnet powrócą do swoich syzyfowych dramatów, do swoich szarych zmagań, do nieznanego człowieka za ścianą, by znowu żyć do lustra, by, jak opłatkiem, łamać się ze swoimi zmartwieniami. I w tym wstydliwym nastroju ktoś oznajmia, że pora coś zjeść.


Rozpoczyna się. Na stół zasłany serdecznością wjeżdżają tradycyjne potrawy, i słychać łapczywe siorbanie, i dzwonią sztućce wyciągnięte z kredensu. Jedzenie ma jednak swój kres, więc rozpoczynają się rozmowy i chóralne śpiewy. Z początku smutne i nieśmiałe, lecz z każdym kieliszkiem nalewki – żywsze i coraz bardziej do tańca, niż różańca. Siedzimy swobodnie, już nie tak sztywno i oficjalnie, trawimy leniwie, bez pośpiechu, bo następnego dnia mamy wolne i możemy się zabrać za spanie do południa.


A po deserze i maluchu na drogę, wracamy żegnając się do następnego razu. Obiecujemy sobie i wszystkim, że będziemy do siebie pisać częściej, utrzymywać ze sobą kontakt. Całujemy się na schodowej klatce, ale tuż po wyjściu, zapominamy o wzruszeniu sprzed chwili, bo oto widzimy nowe: stajemy na wprost człowieka, którego co dnia spotykamy na przystanku. Zapędzony i nieprzystępny wczoraj, dzisiaj zatrzymuje się na nasz widok, traci swoją anonimową twarz i nagle okazuje się jednym z nas, raptem chcemy go poznać bliżej. Traktujemy go serdecznie. Zauważamy jego postać, ale, ogarnięci procentową czułością, już następnego dnia nie możemy sobie przypomnieć skąd go znamy i czego od nas chce.

STOŁÓWKA

Razem z gongiem, drżącym truchtem przydziałowych bamboszy napływała do niej żarłocznym strumieniem głodna dziatwa nieszczęśników. Odstawiała pod ściany swoje laski, szwedki i balkoniki, siadała przy „swoich” stolikach obitych ceratą i mościła się na krzesłach.


Czas był tu odmierzany posiłkami. Śniadanie, z obowiązkową zupą mleczną dymiącą w poszczerbionych wazach, z chlebem pociętym na opłatki, z kostkami masłopodobnego lepiszcza, miodem, dżemem czy twarogiem, z kubkami kakaowej cieczy w niedzielę, a słodzonej kawy z domieszką ciepła w powszedni dzień, pozwalało otrząsnąć się, przezwyciężyć nocne zjawy zaczopowane pod meblami, uwolnić od desantu demonów przerażająco i w beztroskim skupieniu defilującego, całymi pułkami, całymi ołowianymi szwadronami, szyderczo paradującego granią sekretarzyka; śniadanie pozwalało przemóc huraganowe kontrofensywy dolegliwości, pozwalało zapomnieć o zmorach produkowanych przez halucynacje, ciemność i ból. Pozwalało odnieść zwycięstwo nad sobą, nad wszechogarniającym poczuciem własnej znikomości.


Śniadania, do których dożyli, zmywały z ich twarzy nie tylko osad, szlam i śluz wszelkich udręk, ale dawały im ostrożną nadzieję na dotrwanie do obiadu, a kto wie, czy nie powiedzie się im i doczłapią  do kolacji.


Po wieczerzy jadalnia była świetlicą z telewizorem i przed nocną toaletą mieszkańcy udawali się  do niej. Dyżurny nadzorca odpalał pudło z nowinami i otwierała się kolorowa przestrzeń, rozlegał buczący pomruk urozmaicony rozkasłanymi komentarzami z tylnych rzędów.


Na ekranie dobre i vice dobre wiadomości grały w salonowca. Do dwudziestej drugiej świetlica zanosiła się od westchnień i pohukiwań ludzi słyszących co trzecie słowo, rozumiejących tylko te, których nie dosłyszeli. A o dwudziestej drugiej sekund pięć, do świetlicy naelektryzowanej banialukami, wkraczał pielęgniarz i zamaszystym susem dopadał wyłącznika telewizora, który, rozregulowany, od lat nie trzymał koloru, ale był za to matowym oknem wypuczonym na świat.


Na nic protesty, żachnięcia i odwoławcze spazmy, że zaraz się kończy. Regulamin, rzecz święta, mówił, i nie było odwrotu. Zakręcał kurek ze szklanym wodolejstwem, ekran gasł i zaczynały się rwetesy, zmagania z odstawianiem krzeseł i pochmurnym ciurkiem wracanie do sal.

PODZIEMIA

Winda towarowa przewoziła też wędrowców z nogami na oponach. Kiedy stawała na dole, widziało się  rozwidlony tunel. Podziemne korytarze były  oświetlone. Jego szersza odnoga prowadziła do kuchni. Stąd, w termosach zastępujących poprzednio używane kotły, przybywały do jadalni na piętrze – gorące dania. Drugie odgałęzienie wiodło do świeżego powietrza, do gładkich, nasłonecznionych alejek parku.


Za drzwiami z wyjściem na zewnątrz, znajdowała się pralnia połączona z dezynfekcją. Za dezynfekcją rozlokowały się pomieszczenia z odwszalnią i obrębialnią, w których krochmalono, poszerzano lub nicowano ubrania mieszkańców, ich odzież, przetartą w szwach, rozłażącą się w rękach i zniszczoną wiekiem, proszkiem lub chlorem.


Za pralnią mieściła się główna lompownia, centralne składowisko zatęchłych szmat pozostałych po nieżywych, butwiejących w pamięci. Wartościowe, do których krewni zapomnieli rościć pretensje,  w miarę przyzwoite, szły na renowacyjną kupkę i wracały do innych lokatorów domu. Natomiast strzępy po niegdysiejszej świetności, strzępy upstrzone dziurami na łatach, trafiały do pieca.


Lecz magazyn zawierał również pękate, foliowe pakunki zaplamionych piżam, prześcieradeł i powłoczek. Zostawały tu odkażone, by, wyprasowane i w pachnącej postaci, trafić z powrotem na poszczególne oddziały.


DYŻURKA

Było to pomieszczenie rozległe. O szóstej rano oddziałowa dokonywała codziennego układania pigułek i mikstur. Na tacki  z nazwiskami chorych i numerami zajmowanych przez nich sal, wędrowały zaordynowane leki. Ci, którzy mogli zjawić się w niej o własnych siłach, otrzymywali bandaże, plastry i ligninę, opatrunki maskujące zniekształcenia. A ci, którzy znajdowali się w stadium oczekiwania na przeniesienie na neurologię, nie spodziewali się już niczego.


Pomiędzy siódmą, a śniadaniem o ósmej  stawała się pokojem socjalnym. Przemieniona w odpoczywalnię, leżakownię odizolowaną od dźwigania i podmywania, zmieniania podkładów i prowadzenia do ubikacji, od wylewania nocnej zawartości kaczorów i opróżniania podsuwaczy, od sprzątania, odkurzania i wyrzucania rzeczy zbędnych do zbiornika na gałgany. Zziajane pielęgniarki i salowe uwalniały się tu od wysłuchiwania ciągle tego samego repertuaru skarg, plotek i rykoszetowych pomówień, wyzwalały  od wdawania się w błahostkowe spory pomiędzy zwaśnionymi mieszkańcami, od bycia ich mediacyjną spluwaczką, wysłuchiwania ich mamlających zwierzeń, orzekania o czyjejś wydumanej winie i stawania się sprawiedliwą stroną konfliktu.


Równo z zakończeniem porannych toalet, od siódmej do rozbieganej godziny karmienia tych, co nie byli w stanie dojść do jadani, podnieść się z łóżka, ruszać ręką, chwycić za talerz bez rozlewania zupy, czy przełykać bez pośrednictwa wężyka, dyżurka przepoczwarzała się w kawiarnię, w lokal do mówienia o wszystkim, co istniało poza zakładem,  byle nie o tym, co działo się za zatrzaśniętymi drzwiami.


KĄPIEL

Przed obiadem o pierwszej, tak gdzieś w okolicach jedenastej, można było zobaczyć wesołą kawalkadę ochotników wytypowanych do kąpieli. Rykszami do ekspresowego przewożenia, dzierżąc w dłoniach berła imitujące skrobaczki szlifujące plecy, roześmiane staruszki mknęły korytarzem do łazienki.


Babcie, kiedyś godne zazdrości kobiety, kiedyś ogniste dziewczyny, podlotki z własnymi zębami, rozpaplane w botanicznych ogrodach, przepojone młodością i ochotą na zmierzenie się z życiem, wypełnione pomaturalnymi planami, zajęte beztroskim chodzeniem na randki z tysięcznym jedynym, płaczące, niekiedy bez powodu, a niekiedy z powodem, którego już nie pamiętały, drżąc z zimna, siedziały na krzesełku przy wannie, okryte frotowym ręcznikiem i być może po raz pierwszy w życiu czuły się tu jak królowe, być może nikt nigdy przedtem nie dbał o nie  w taki sposób.


Ich młodość przeszła za szybko. Zamiast życia miały próby ogniowe i skąpe szczęście na wykoślawionych koturnach. Zanim zdążyły naistnieć się do syta, spadły na nie zadania  ponad wszelką wytrzymałość, skończyła się ich odrealniona poezja i bujanie w obłokach, skończyły ogrody i marzenia o chłopakach, a zaczęły pieluchy i bóle stawów. Zaczęły wędrówki po utrapieniach i podróże donikąd.


EMPATIA

W dni wolne od znieczulicy przybywali do Domu zatroskanymi tabunami krewni, specjaliści od wydziwiania i załamywania rąk. Przylatywali do nich, by zaliczyć test z miłości bliźniego. Wzrokiem tłustym od pociechy wychwytywali każdą najmniejszą, niepokojącą zmianę. Szukali jej jednak nie w siostrze, mężu, czy staruszku, ale w szafach z bambetlami, na ścianach, gdzie, stwierdzali ze zgrozą, ostatnio było gęściej od malowideł, srebrnych lichtarzy, pozłacanych łyżek, przedmiotów cenniejszych od ich posiadaczy. Zanim zdobyli się na męstwo, by wujka, babcię, czy matkę ucałować i zapytać o samopoczucie, upewniali się, co z Malczewskim i gdzie, do diabła, podziewa się Boznańska.


Staruszek gmatwał się w przeprosinach, jak uczniak przyłapany na wagarach. Był wystraszony, że na dobre rozgniewał zięcia, który  w odwecie da mu popalić, zemści się na nim ofiarowując wnukowi zero wszelkich wizyt. Obawiał się, że wnuczek będzie miał od tej chwili dodatkowe zajęcia, tenis, angielski, korepetycje z komiksów lub alergię na Dom.


Koniec

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko