Józef Jasielski
ZOMBI W PAROWOZOWNI….
Pytanie akademickie – co ważniejsze w teatrze :
forma czy treść ?
Człowiek rozsądny i obyty powie, za starym Heglem, że nie istnieje forma sama w sobie, ale jedynie jako sposób ujawniania pewnej treści i znaczenia. To nie forma stwarza myśl i ekspresję, ale myśl i wyrażenie treści społecznych wspólnych dla danej epoki kreują formę / Francastel /. A co jeśli forma stwarza bezmyślną ekspresję ? To forma zjada samą siebie.
W dobie wszechwładnego panowania Atrakcji i Prowokacji jakiekolwiek intelektualne przesłanie trąci dydaktyzmem i zgoła fetorkiem. Na naszych scenach odgrywa się nudne ceremonie dobijania starego sensu w imię nowego rozumienia, czyli na opak…Takie / i podobne / myśli kołatały się w mojej głowie, ukierunkowanej na percepcję „ Opery za trzy grosze” sformalizowanej przez Teatr Muzyczny Capitol z Wrocławia. Bertolt Brecht wymyślił ideę teatru epickiego i dydaktycznego, w którym ideologiczne przesłanie wspierała skutecznie epicka forma. Nie interesowała go sceniczna iluzja, zwodliwy teatr atrakcji. Chciał poważnie rozmawiać z widzem ; trochę jak na partyjnym zebraniu, ale jednak. Treść zawsze była przed formą. Forma miała eksponować treść i odzierać ją ze wzruszeń, które tylko zakłócają proces myślowy…A Brecht chciał, żeby widz myślał wedle jego teatralnych pouczeń. Dlatego Brecht nie daje się przeflancować na teatralne fajerwerki.
Nie wiedzieli o tym / a może chcieli zapomnieć / realizatorzy brechtowskiego traktaciku o złudnych urokach staroangielskiego kapitalizmu, gdzie jeden z bohaterów dorabia się na mordach i kradzieżach, a drugi na żebraninie. Ponieważ całkiem od niedawna doznajemy uroków wczesnego kapitalizmu, temat jest jak świeże kajzerki. Realizatorzy postawili na Atrakcję i Prowokację. Wydało im się atrakcyjnym wyartykułować treść sztuki poprzez nowoczesną „industrialną” formę. Mamy więc przestrzeń, która kojarzy się z…parowozownią ; kłęby dymu, strumienie syczącej pary, metalowa konstrukcja / suwnica ? /, blaszane dymiące kotły warzące coś tam…Przestrzeń akustyczna wypełnia się metalicznym stukotem, wibracją, zgrzytem…Jest heavy. Jeszcze czerwone światło i jesteśmy w piekle. Pojawiają się pokraczne, groteskowe postaci, w zmechanizowanym ruchu, z osmolonymi twarzami- maskami, w zużytych kostiumach-uniformach. Zombi. Jeszcze industrialne rekwizyty / jak w zakładzie naprawy samochodów /…Wszystko jest dokładnie wymyślone i spójne formalnie. Dopóki jest to pantomima i choreografia. Gdy pojawia się tekst, zaczynają się schody. Bo oto zjawia się Peachum / postać z Tolkiena ? /, któremu reżyser zafundował chorobę nóg i wymusił pokraczne chodzenie, narzucił manierę mówienia na chrypie. Wymyślił dziwadło, które nijak nie przypomina właściciela dobrze prosperującej firmy, szczwanego lisa, żerującego na ludzkiej naiwności. Zredukował postać do plastycznego znaku, pozbawiając ją charakteru i kondycji społecznej, a tym samym i wiarygodności scenicznej. Bez wyeksponowania takich cech, jak obłuda / scena z Biblią /, cynizm, bezwzględność i pazerność na pieniądze – nie ma tej postaci i nie ma co grać pomiędzy choreograficznym ruchem i songiem. Tak czy owak, Cezary Studniak walczył o zaistnienie z godną podziwu determinacją i dyscypliną, godną lepszej sprawy. Nie ma tego przedstawienia bez postaci Mackie Majchra. I Konrada Imieli nie było na scenie, chociaż faktycznie był. Ta postać wymaga scenicznej charyzmy, walorów fizycznych i swoistego wdzięku. Ani to bandyta, ani kobieciarz. Zdecydowanie mniej wyrazisty niż jego główny partner.
W ogóle, z aktorstwem było nietęgo. Umiejętność prowadzenia dialogu, wyrażania emocji, podtekstów, artykulacja i nośność głosu…Szkoda gadać ! Ze śpiewaniem, jak na teatr muzyczny, też nie lepiej. Rozumiem, że przy postaciach utopionych w forma-linie trudno o aktorski sukces. Najdobitniej było to widać przy songach, zatłuczonych przez ekspansywny i nieadekwatny układ choreograficzny, odciągający uwagę widza od treści…Forma nie wspiera znaczenia, nie jest nośnikiem. A jak się opatrzy, zaczyna nużyć. Nic się tu nie odnawia, nie rozwija, zamknięte w rygorach formalnych. Somnambuliczna aranżacja zniszczyła piękną muzykę Kurta Weil`a ; rozciągnęła ją, pozbawiła rytmicznej różnorodności i melodyjności…Cóż z tego, że ładnie pasowała do wnętrza parowozowni i wszelkiego dziwactwa. Nie dała się wyśpiewać.
Były jeszcze inne formalne kwiatki, zamiast dyskursu o kapitalizmie i doli człowieczej. Był śpiewak podwórzowy, narrator, klaun / Sambor Dudziński / – zaczepiał ludzi na widowni, coś tam zapowiedział na proscenium, a najwięcej to udawał pewnego ludzika z telewizyjnej kreskówki, szczebiocącego w wymyślonym przez siebie języku. Tak dla śmiechu i pokazania aktorskich walorów. Były. Był Brown, szef policji i jedyny przedstawiciel władzy, z którego reżyser / Wojciech Kościelniak / zrobił kompletnego ćpuna. Aż dziw, że taki uchował się w komisariacie. Mariusz Kiljan nic nie grał, ino brał przez nos i brał. Potem miał wojenne wizje, żeby choreograf / Jarosław Staniek / mógł pokazać, jak wygląda choreograficzna wojna. Cienko. Był jeszcze zupełnie goły facet, który ilustrował nieco abstrakcyjnie zawartość treściową songu Pani Peachum i to tak skutecznie, że nie dotarło do mnie, czego ta kobiecina chce, bo jemu ino dyndał…Oj, działo się, działo ! Było jak trzeba. Nowocześnie, odkrywczo i o niczym. Ale kogo tak naprawdę interesuje, co chciał nam powiedzieć komuch z NRD ? Dlatego trzeba go…formą ! I patrząc na kolejny już strumień pary puszczany zza kulis, pomyślałem z ulgą jednakże : cała para w gwizdek…I co tam.