Leszek Żuliński : 4 czerwca 2011 zmarł Tadeusz Urgacz

0
577

Leszek Żuliński

 

4 czerwca 2011 zmarł Tadeusz Urgacz

 

Młodość, wiek męski
jak okaleczone
wlokły się ciężko gubiąc drogę,
a moja starość – jaskółczycha śmigła –
mknie wprost przed siebie nieomylnym lotem
tyle wigoru w niej, rozpędu tyle
i ten jej kompas: zmysł docelowości.
(wiersz Jaskółczycha)

Zmysł docelowości

 

31 maja 2011 roku Tadeusz Urgacz skończył 85 lat. W pięć dni potem – zmarł.

Przyjaźniliśmy się od lat 70. Wiem o tym autorze i o jego poezji więcej niż zazwyczaj krytycy muszą wiedzieć o swoich bohaterach. A jednak losów twórczości Tadeusza Urgacza nie umiem sobie wytłumaczyć do końca. Wydał 10 tomów wierszy i kilka wyborów – stosunkowo niewiele jak na półwieczny okres tworzenia, lecz ta nieobfitość rekompensowana była zupełnie odrębnym światem poetyckim, jaki stworzył. A więc czymś bezcennym. Pełno w genezie tego świata paradoksów – Urgacza „odkrył” w „Odrodzeniu” Julian Przyboś, lecz namaścił go wtajemniczeniem lirycznym zza grobu Bolesław Leśmian. Dziś może właśnie „leśmianowskiej szkole” można Urgacza najbardziej przypisać, sęk w tym, że szkoła ta nie ma uczniów. Leśmian pozostał „bezpotomny”, Urgacz pozostaje niezaszufladkowany. Cóż to więc za radość posiadać w poczcie poetów współczesnych aż tak klasycznego outsidera?! Ale, jak wiadomo, wcale nie kochamy outsiderów, pozostawiamy ich na aucie, poza boiskiem, bo wtedy łatwiej mówić o generacjach, nurtach i grupach.

Tadeusz Urgacz z tych wszystkich „wspólnot literackich” wyszedł z doznaniem traumatycznym. Jego ukąszenie socrealistyczne wykwitło zaledwie jednym tomikiem, lecz w jakiś szczególny sposób było mu to wypominane przez różnych celebrantów „czerwonych mszy”. A przecież między „Uśmiechem ojczyzny” (1952) a „Renami” (1966) minęło 14 lat milczącej ekspiacji i przepaść między tymi „dwoma Urgaczami” była taka, jak między Szymborską z „Dlatego żyjemy” (także rok 1952) a późniejszą noblistką. Ale autor „Renów” (jakże wychwalanych m.in. przez Stanisława Grochowiaka) miał ponadto nieszczęście (?) schować się w „podejrzany” azyl twórczości estradowej i o ile przeboje w rodzaju „Jabłuszka pełnego snu”, „Kalinowego serca” czy „Czarnego Ali Baby” do dzisiaj pozostały szlagierami, o tyle w środowisku rzuciły infamię komercjalizacji na tekściarza żyjącego w niekomercyjnych czasach: „…ach, ten Urgacz od piosenek…”. No i zdarzył się pech dodatkowy – kiedy wychodziły rewelacyjne „Reny”, poezja polska była już 10 lat po kopernikańskim przewrocie październikowym, już okrzepły wszelkie odkrycia i autorytety ’56 oraz pokolenia „Współczesności” i Urgacz wkroczył na „jarmark cudów”, który już nie zadziwiał z taką siłą jak np. w okresie „debiutu pięciu”. Był spóźniony wobec swoich fenomenalnych rówieśników z lat 20. (Herberta, Białoszewskiego, Śliwiaka) i „zbyt stary” dla Orientacji Poetyckiej Hybrydy. Znalazł się między młotem przypiętych doń etykietek a kowadłem, na którym aż iskrzyło od nowych roczników. Outsider! Zapomniany lub wygodnie pomijany przez tabuny poetów i krytyków pędzących na swoich rydwanach po trakcie pychy i sławy.

Kolejne tomiki Tadeusza Urgacza (m.in. „Narcyz”, „Garbuska”, „Powrót Abla”, „Lord Ptasznik”) miały niezmiennie dobre recenzje, czasami, choć rzadko, ktoś bardziej znany zgłaszał większą teorię na temat tej poezji (np. Jerzy Kwiatkowski pisał o „baśniach jadalnych” Urgacza), lecz nic nie ruszyło jej w inne, lepsze miejsce „rankingowe”. Piszę o tym z żalem, bo sam w promocję autora „Zielonych Grenlandii” włożyłem sporo uczuć i dziś postrzegam go jako zapoznanego, nie „przyswojonego” przez współczesną literaturę poetę. Poetę nie przeczytanego i nie odczytanego. Pozostaje nadzieja. Obudź się, późny wnuku!

Co to za poezja? Leśmianowska w tym sensie, że baśniowa i roznamiętniona, zaprzyjaźniona z zaświatami, patrząca na kontur, lecz przeszywająca go wzrokiem utkwionym gdzieś w najdalszej dali, rozmawiająca z duchami i traktująca świat symboli na równi ze światem konkretów. To poezja sankcjonująca sacrum słowa – w niej aż rozpala się wszystko od „pięknej choroby” wysławiania, wznosi się gmach słów kunsztownie dobieranych, zmysłowych, soczystych, mistrzowsko wystylizowanych w duchu każdej przywoływanej epoki i konwencji, słów czułych i słów rubasznych, dworskich i plebejskich, kruchych i mocnych… może tylko skrzypce umieją tak posługiwać się swą słabością i siłą, flażoletem i basem. To poezja dziwnych wizji, nadrealnych, onirycznych, pozazmysłowych, gwiezdnych i księżycowych, poezja cieni, umarłych i zabitych, szalonych i niewinnych, mędrców i kuglarzy, którzy w wierszach dają świadectwo swego dobrego lub złego istnienia, swej strasznej lub pięknej wiedzy. Świadectwo udręki. To poezja pełna delfinów, reniferów, ptaków, burz, sztormów, obcych lądów i egzotycznych portów. To poezja, w której przetrwały dźwięki prowansalskich lutni, szczęk zbroi, błysk toporów, rycerskie turnieje, absydy i krużganki, przetrwali szaleni książęta, przegrani królowie, błazny, garbuski, hetmani i margrabiowie, sarmackie rechoty i barokowe cymelia. Poezja kostiumu i poezja maski. Ale role, jakie odgrywa dotyczą przede wszystkim dwóch fenomenów. Pierwszego, z którym nie radzą sobie filozofowie: czy granica między życiem a śmiercią jest przepaścią? Drugiego, z którym nie radzą sobie historiozofowie: czy galopada dziejów i pokoleń jest ewolucją materii, czy ducha, dziełem człowieka, czy demiurga? Eschatologia i historiozofia to dwa najwyższe pułapy, na które wspina się poezja Tadeusza Urgacza. A w jej baśniowej formule, w dialogu kulturowych symboli, wymieszaniu czasów, epok i stylów, w zachłyśnięciu przeszłością i w coraz bardziej przewrażliwionym wpatrywaniu się w przyszłość tkwi dramat mocowania się sensu z formą, ducha z kształtem, czasu z chwilą i idei z rzeczą.

Wydawnictwo Śląsk opublikowało dziesiąty tom wierszy Tadeusza Urgacza – „Delfin” (2001). Owszem, wprawione ucho wyłapie tu pewne nowości w tonie, w „metodzie” pisania itd., ale wszystko, co ogólnie powiedziałem o tej poezji powyżej, znajduje swój ciąg dalszy w „Delfinie”. Ten autor nie musiał już brać – co książka – zakrętu. Przypominał mi raczej dumną fregatę, która wypłynęła na szerokie wody i prostym kursem płynie do celu. Ale nie był to rejs paradny. Urgacz miał jeszcze wiele spraw do załatwienia…

Sprawa pierwsza: kontestacja teraźniejszości. Sporo w „Delfinie” wierszy o podtekstach społecznych i politycznych, w każdym razie komentujących rzeczywistość. Ale bez żadnej łatwej publicystyki. To gorzkie wiersze-moralitety mówiące o utraconym „złotym rogu” i triumfie trywialnej buty politycznej nad „prostym człowiekiem”. Także sarkastyczne wiersze o naszym wieku, jak ten o zwiedzaniu wystawy narzędzi dawnych tortur, z której wychodzimy prosto na dziedziniec, gdzie „uśmiecha się dobrotliwie nuklearny świat”. Ta część tomu nosi tytuł „Drugi krzyż” – to po prostu wyraz współczesnej Apokalipsy.

Sprawa druga to widzieć „więcej niż jest do pojęcia” – gra konkretów i cieni, bytów i niebytów, olśnień i objawień, snu i jawy… Jak w tytule: „Przebisen”, tym jakimś dziwnym, freudowskim neologizmie… To był świat Urgacza, po którym próbował nas oprowadzić. Nie trzeba było tego świata do końca pojmować, trzeba było go brać intuicyjnie, ale gdy wychodziliśmy z labiryntów tej książki, wiedzieliśmy, że były to wrota do zaczarowanego Sezamu. Tam także przeszłość, historia, te wszystkie absydy i krużganki i plątające się po nich duchy, z którymi poeta wiódł jakieś zadawnione rozmowy i rachunki.

Sprawa trzecia to spojrzenie w pustą przyszłość. Wszystko już było. Wszystko trwało, póki żyliśmy. Potem… Co potem? Symbolem tego kresu była pojawiająca się postać zmarłej matki, której miniona realność okazywała się bardziej namacalna niż wyobrażenie przyszłości. W pięknym wierszu „Jabłka” odżywała mitologia dzieciństwa i domu rodzinnego, ale: „wszystko co było powraca co tchu / nas tylko nie ma / już nas nie ma tu”. Koniec!

Jest w tym świecie zmierzchu i rozpadu niepewność przetrwania. Czarna dziura losu. Ale jest też jakaś Bergmanowska godność podjęcia tej beznadziejnej gry w szachy. Błysk poznania. Błysk zrozumienia. Tajemnica delfina: język innych sensów. Innego wymiaru. I ów jaskółczy zmysł docelowości: ów wewnętrzny kompas, który odzywa się na starość, nie pozwala nam już błądzić i nie pozostawia złudzeń, dokąd zmierzamy.

Tadeusz Urgacz

Przyboś

Przyboś jak ptaszek dziobał metafory,
a dziobiąc – rósł ogromny. I tak został
z promieniem w ręce, którym pędzi stada
miesięcy w drogę dookoła roku.

Przyboś, zięć wiosny a stryjeczny lata,
wierzył, że każdy poeta półbogiem,
że wszystko może – i tutaj na ziemi,
i trochę w niebie. No i Przyboś mógł.

Wznosił katedry na wysokość mowy,
do dziś w nich słychać jego ostry oddech.
Widzę, jak idzie z rozżarzonym jabłkiem,
tym którym zwykle rozświetlał ich mrok.

Nad wodą wielką i czystą, gdy na niej
nie będzie nigdy już odbicia lądu,
tam kiedyś spotkam Cię, Panie Julianie,
żeby usłyszeć Twój najnowszy wiersz.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko