Dariusz Tomasz Lebioda – OBLICZA STAROŚCI

0
211

Dariusz Tomasz Lebioda

OBLICZA  STAROŚCI

 

Starość jest integralną częścią życia, a także, dla większości populacji ludzkiej, jest bolesnym, traumatycznym doświadczeniem. Jedni czują się zdruzgotani już w wieku lat czterdziestu, inni zaczynają o niej myśleć po pięćdziesiątce, ale chyba dla większości ludzi zaczyna się w okolicach początku siódmego dziesięciolecia życia. Jeśli przebiega harmonijnie i jest powiązana z miłością oraz dostatkiem, nie generuje tylu negatywnych doznań, co przeciwstawna jej odmiana – starość w biedzie i w chorobie, z poczuciem życiowej porażki i zbliżającego się końca czasu.

Kondycja ludzka rozciąga się od nieświadomości, w wieku niemowlęcym, do stopniowej anihilacji psychiki, zaniku uczuć i podstawowych odruchów życiowych, w wieku podeszłym. Nasze organizmy wzrastają, zdobywają pełnię możliwości witalnych, a potem coraz to bardziej niszczeją, ulegają stopniowemu rozpadowi, z każdym rokiem tracą coraz więcej komórek i nie są w stanie odbudowywać strat. To jest proces niezwykle okrutny, bezwzględny, ale też i najsprawiedliwszy na świecie, nie omijający nikogo. Zarówno wielki władca, jak i olśniewająca piękność, mocarny atleta i wiotki młodzieniec, mieszkanka Nowego Jorku i niewielkiej wioski w afrykańskim buszu – wszyscy podlegają prawom rozpadu, wszystkie ciała bezpowrotnie i sukcesywnie starzeją się, to znaczy zanikają i utleniają się. Dlatego tak mało skuteczne są zabiegi dermatologów, chirurgów plastycznych i kosmetologów, próbujących ratować co się da. To jest wszakże proces, zapisany w genach i nie dający się powstrzymać w żaden sposób, to powolne odchodzenie w niebyt, to zgoda na nieistnienie, to znamienne odwrócenie: wiek żelaza, po którym następuje wiek brązu. A potem dalszy etap, czas gliny i ziemi, chwila ostatecznego rozpadu, którą w niektórych cywilizacja przyspiesza się poprzez rytualne i użyteczne kremacje.

J. M. Coetzee ukazuje starość E. Curren, kobiety z Republiki Południowej Afryki, która była kiedyś wykładowczynią uniwersytecką, rozprawiała o wizjach wojny u Tukidydesa, a po przejściu na emeryturę zachorowała na złośliwą odmianę raka i osiadła w swoim domu, coraz bardziej popadając w rozpacz i medytując o świecie. Pisze ona długi list do córki, przebywającej w Stanach Zjednoczonych, będący też rodzajem testamentu duchowego. Pragnie w nim utrwalić swoje ostatnie dni, to co czuła i o czym myślała, chce przekazać jedynej osobie, którą kocha, opowieść o chorobie, trzymanej przed nią w tajemnicy i o ostatecznym dochodzeniu do śmierci. Żyje w kraju, który jest bardzo trudny, ma skomplikowaną strukturę społeczną i polityczną, a wciąż czuje się skutki apartheidu, ma się do czynienia z szerzącą się nienawiścią i gwałtem. W takiej rzeczywistości, u końca swojej drogi postanawia zrobić coś, co powszechnie uznane może być za nieracjonalne. Zauważywszy na chodniku, przed domem, leżącego w brudzie kloszarda, wydzielającego przykre zapachy i mającego tylko psa, zaprasza go do siebie i stopniowo wprowadza w swoje życie. Obdarza go drobnymi sumami pieniędzy, częstuje jedzeniem i lekkim alkoholem, a nade wszystko prosi go jedynie o obecność przy niej. Z utrapień starości może najgorsza jest samotność i – jak się okazuje – może ją rekompensować nawet włóczęga Vercueil, wyrzucony poza obręb społeczeństwa i powszechnie obdarzany pogardą. Ale może właśnie dlatego chora kobieta przyciąga go ku sobie, może w jego sytuacji widzi tragedię podobną do jej nieszczęścia. Choć czarna służąca Florence i jej syn Bheki nie akceptują przybysza, powoli zaczyna on wnikać w rzeczywistość tego domu i stopniowo otwiera się przed kobietą. Jego jedynym zadaniem będzie, po śmierci Curren., odniesienie paczki z zapiskami na pocztę i wyekspediowanie jej do córki, mieszkającej w Ameryce. Buntując się przeciwko światu i samemu sobie, Vercueil w końcu przystaje na to i obiecuje, że nada tę przesyłkę. Nie zgasła jeszcze w starej kobiecie potrzeba niesienia pomocy innym ludziom, ale nawet w takiej dramatycznej sytuacji, gdy umiera na raka, spotyka się z chłodem i brakiem zrozumienia – wyciąga rękę do Bhekiego, ale ten zachowuje się dziwnie, jakby – przy całej dobroci i otwarciu – była jego wrogiem. Kobiecie przypomina to zachowanie pewnego kota, któremu pomogła kiedyś wrócić do zdrowia: Pamiętam kota, którego kiedyś pielęgnowałam, starego rudego kocura. Wyrósł mu ropień na pyszczku, uniemożliwiając poruszanie szczękami. Zabrałam go do domu, był zbyt słaby, żeby protestować. Karmiłam go mlekiem przez rurkę, dodając antybiotyki. Kiedy wrócił do sił, wypuściłam go na wolność, ale nadal karmiłam, wykładając przed dom jedzenie. Przez rok widywałam go od czasu do czasu w sąsiedztwie, a jedzenie znikało. Potem przepadł gdzieś na dobre. Przez ten cały czas traktował mnie w sposób bezwzględny, należałam do jego wrogów. Nawet wtedy, kiedy był najbardziej wycieńczony, jego ciało, twarde i napięte, stawiało opór moim dłoniom. W postawie tego chłopca wyczuwałam tę samą ścianę twardego oporu. Chociaż miał oczy otwarte, nie widział, cokolwiek mówiłam, nie słyszał. Jednym z podstawowych problemów, jaki pojawia się w pisarstwie Coetzee’ego jest brak komunikacji pomiędzy ludźmi, którzy są mieszkańcami tej samej planety, ale tak boleśnie odgrodzonymi od siebie w obrębie małych i większych zasieków – realnych i wyimaginowanych, powstających w osobach i w rzeczywistości jakiegoś kraju, plemienia, grupy etnicznej lub środowiskowej.

Kobieta miota się w swoich postanowieniach i próbuje odnaleźć prostą drogę, prowadzącą równią pochyłą ku śmierci. Zapowiada samobójstwo i prowokuje swojego nowego towarzysza by dopomógł jej w tym, a potem wycofuje się i sama ma do siebie pretensje, że jeszcze żyje. W skonfliktowanym kraju każe się wieźć w sam wir walk i zamieszek, by odnaleźć syna Florence, a gdy dowiaduje się, że zginął on od kuli i dociera do zdeformowanego ciała, nie potrafi zrozumieć tego, co się stało. Pisze ogromny list do córki i zarazem traci wiarę w sens tego przekazu, buntuje się przeciwko przygarniętemu włóczędze i szuka jego towarzystwa, chce odejść jak najszybciej z tego świata, a zarazem nie potrafi zerwać więzi z nim. Jej egzystencja dawno straciła sens, ale jeszcze tli się w niej niewielki ognik nadziei, że może coś się stanie, a jakaś nagła odmiana przewartościuje wszystko. To jest opis dochodzenia do śmierci i powolnego pozostawiania życia, wspomnień, tego, co się kochało i co miało dla niej określoną wartość. Pewnego razu żali się Vercueilowi: Myślisz, że jestem smutna, ale to mi wnet przejdzie. Łatwe łzy, łzy wzruszenia, dzisiaj są, jutro już po nich. No cóż, to prawda, byłam smutna, nie wyobrażałam sobie, że może się stać coś jeszcze gorszego. Tymczasem to gorsze przyszło, jak zawsze niezawodnie, a ja musiałam jakoś dojść do siebie. W tym tkwi cały problem! Żeby nie poddać się paraliżującemu uczuciu upokorzenia, muszę żyć z umiejętnością ustawicznego radzenia sobie. Tym, czego nie mogę przezwyciężyć, jest umiejętność przezwyciężania. Jeżeli dojdę do siebie tym razem, nigdy już nie zdarzy mi się sytuacja, z którą sobie nie poradzę. Więc dla ratowania samej siebie nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego. Włóczęga słuchał tego z narastającym zniecierpliwieniem, co jeszcze bardziej dokuczało kobiecie i pogłębiało jej alienację. Zaczęła wtedy rozważać to, co stanie się po jej śmierci, gdy ciało zostanie umieszczone w miejskim krematorium i płomienie zaczną je rozkładać na pierwiastki składowe. Widok zwłok Bhekiego, jakby przywróconego po śmierci dzieciństwu, wstrząsnął nią na tyle, że proces dochodzenia do własnego końca dni został poważnie zakłócony. Gdyby światem rządziły kobiety, wszystko wyglądałoby inaczej – mówi o tym przygarniętemu rybakowi: Dostaję szału na myśl o mężczyznach (…) którzy sprawują rządy. Chcę ich oskarżyć o rujnowanie życia metodą szczura czy karalucha, który marnuje jedzenie i nawet go nie zjada, tylko po prostu chodzi po nim, obwąchuje i załatwia fizjologiczne potrzeby. Wiem, że to dziecinne wskazywać palcem i obwiniać innych. Dlaczego jednak mam uznać, że moje życie stało się bezwartościowe niezależnie od tego, kto był w tym kraju przy władzy? Ostatecznie, władza jest władzą. Narusza prywatność. Taka jej natura. Wtargnęła także w moje życie. Ona chciała pogodzić się ze światem, pozostawić ostateczne przesłanie dla córki i umrzeć z godnością – chciała odebrać sobie życie, by zamanifestować w ten sposób niezależność i świadome kierowanie tym, co nieuchronne. Nie spodziewała się, że miłosierne przygarnięcie ulicznika, a potem zaangażowanie się w sprawy służącej i jej czarnego syna, tak bardzo przewartościują wszystko, tak doszczętnie zburzą to, co przez lata budowała. Jej człowieczeństwo i litość dla innych ludzi, maskowana chłodem i pokorą, zostanie wystawiona jeszcze raz na próbę, gdy w jej domu pojawi się przyjaciel zabitego Murzyna, pragnący walczyć tak jak Bheki. Ona widzi bezsens wszystkiego, nie godzi się na teatralne gesty, nie chce by dzieci ginęły w imię jakiegoś mgliście rozumianego braterstwa i wspólnoty. Nie może tego zaakceptować, bo stoi u progu śmierci i walczy o swoją niezależność w obliczu bliskiego pogrzebu i wszystkich tych ohydnych, technicznych działań, jakie będą musieli wykonać ludzie, by się pozbyć jej ciała. Podejmuje jeszcze jedną rozpaczliwą próbę ocalenia chłopca, który wymaga opieki lekarskiej, nie ma pieniędzy i zachowuje się jakby życie było bez sensu i bez znaczenia, a jedynym co może zrobić człowiek, to zamanifestować dramatycznie swoją niezgodę na nie.    

Pojawienie się Johna – jak każe się nazywać ów młodzieniec – okaże się ostatnim wielkim rozczarowaniem w życiu pani Curren. Zadzwoni ona do jego rodziny po pomoc, nie pamiętając, że telefony są na podsłuchu służb specjalnych i niechcący spowoduje nowy ciąg fatalnych wydarzeń. W jej posiadłości pojawi się policja i detektywi, chłopak zostanie aresztowany, a ona wyjdzie z domu i będzie się błąkać po ulicach Kapsztadu. Przypadkowo odnajdzie ją Vercueil i odprowadzi do miejsca zamieszkania. Kobieta będzie już miała świadomość, że zbliżają się jej ostatnie chwile i zapragnie bliskości kogokolwiek, zaprosi do swojego łóżka cuchnącego włóczęgę i jego psa i będzie tak z nimi wegetować. Środki przeciwbólowe zaczną generować coraz dziwniejsze wizje, aż w końcu przebudzi się po jednej nocy, podbiegnie do swego towarzysza, którego w dzienniku nazwie nawet przyszywanym mężem i ostatni raz poprosi o jego obecność przy swoim boku. Szybko wtedy wyda ostatnie tchnienie, a z końcem jej świadomości, zamknie się też symbolicznie narracja powieściowa. Coetzee opisał z przerażającą dokładnością i ze szczerością dochodzenie starej kobiety do śmierci i jej próby znalezienia antidotum na ów czas. Jej córka i obserwatorzy zewnętrzni mogli uznać opisane w liście wydarzenia za dziwactwa wieku starczego, za pewien rodzaj niepoczytalności, która i tak zawsze kończy się w taki sam sposób. Przy okazji pisarz kreśli szeroką panoramę państwa totalitarnego, które nie liczy się z jednostkami i szybko pozbywa się buntowników, wrogów publicznych, a nawet młodzieńców, którzy mogą stanowić potencjalne zagrożenie. W takiej rzeczywistości człowiek i jego losy nie mają znaczenia, a przetrwać udaje się tylko najsilniejszym i najlepiej zakamuflowanym osobnikom. Do konfrontacji z takimi strukturami staje – paradoksalnie – istota najmniej w walce mogąca osiągnąć, staruszka chora na raka, z amputowana piersią, trzymająca w swoim domu kalekiego przybłędę. Oficerowie służb specjalnych, detektywi i policja biorą ją za niegroźną, pomyloną istotę, która sama nie wie, co robi i w czym uczestniczy. Choć w jej domu przebywał „ młodociany przestępca”, posiadający broń i zapalniki do bomb, nie wyciągają żadnych konsekwencji. Widzą w jakim stanie jest kobieta, a mając wieloletnie doświadczenie w obcowaniu ze śmiercią, spodziewają się, że niebawem zejdzie ona z tego świata. Powieść południowoafrykańskiego pisarza jest wielkim krzykiem rozpaczy w obliczu nieuchronności i tragizmu samotnego odchodzenia w nicość. W takiej sytuacji nawet śmierdzący kloszard, budzący powszechną odrazę i nie potrafiący się znaleźć w życiu po wypadku na statku rybackim, staje się kimś tak bliskim jak mąż, ostatnim człowiekiem, który odprowadzi dawną wykładowczynię akademicką nad brzeg rzeki Heraklita i pomoże jej zanurzyć się w niej bezpowrotnie. Kimkolwiek człowiek by nie był, jakąkolwiek nie sprawowałby funkcję, czegokolwiek by w życiu nie zgromadził i jakichkolwiek sukcesów by nie odniósł, na końcu pojawi się trumna, grób albo proch, który ktoś rozsypie w ossarium, na szczycie góry lub na brzegu morza. To jest przypomnienie o ostateczności, która nieuchronnie pojawi się w każdym życiorysie i będzie jak ostatnia kropka postawiona na końcu ostatniego zdania „powieści”. To jest doprawdy wielka proza i trudno się dziwić, że Josif Brodski powiedział, iż tylko J. M. Coetzee ma prawo ją pisać po Becketcie. Dodajmy, i po Dostojewskim, który podobnie jak on, opisał starość bezlitośnie, prawdziwie, w taki sposób, jakby nie było dla niej alternatywy, jakby nic poza nią nie istniało, a człowiek – nawet jeśli czegoś przed nią dokonał – i tak stanie twarzą w twarz ze śmiercią, realną, odrażającą i piękną, a przy tym konieczną i bezlitosną, a jednak… bezsensowną jak wszystko, co ludzie próbują na chwilę ocalić przed przedwieczną entropią.

____________

J. M. Coetzee, Wiek żelaza, przeł. Anna Mysłowska, Wydawnictwo Znak, Kraków 2004, s. 214.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko