W górnej części kanionu wznosi się ogromny zamek o potężnych murach i basztach podpartych skarpami, podobny do twierdz stawianych ongiś przez krzyżowców na drodze podbojów. Dopiero gdy się podejdzie bliżej do zamku, widać wyraźnie, że jest to dziwny twór czasu, powietrza i wody działających na miękkie warstwy piaskowca. Nie trzeba mieć wielkiej fantazji, by patrząc z oddali, wyobrazić sobie ruiny murów, bram, baszt, a nawet strzelnice.
John Steinbeck, Morderstwo
Patrząc z pomostu na jezioro, zobaczył Åse tam, w Norwegii, siedzącą na pomoście i biało-granatowy kuter, którym przypłynęli na tę jej wysepkę z Tromsø. Kiwał się na wodach fiordu, żeby przeczekać zapowiadany sztorm, nim wyruszy na Lofoty, a potem dalej.
Kiedy połów był skończony, a wszystkie łososie w chłodni, siadali przy stole, czekając na smaczny obiad. Z ryb. Zarośnięty, w swetrze śmierdzącym rybami pił wódkę z blaszanego kubka, zakąszając rybnymi paluszkami. Wódka śmierdziała tranem. Czasami rzygał od wszechobecnego odoru tranu i rybich flaków. Rzyganie na pokładzie rozchybotanego korabia wymaga koncentracji, żeby nie wypaść za burtę, i orientacji w kierunkach wiatrów, żeby sobie nie narzygać do gęby. Koncentrował się, pilnie analizując kierunki i siłę wiatrów.
Kiedy morze było spokojne, a do roboty niewiele, siadał na rufowej ławeczce. A kiedy siadał, pisał o stalowym nieboskłonie, białej pianie fal, srebrnych łuskach ryb i syrenach albo jakieś liryczne strofy pełne O, ukochana! i podobnych duperel. Albo nic nie pisał. Patrzył w morze, licząc fale: raz, trzysta, sześćset dwadzieścia siedem, miliard pięćset.
Pewnego wieczora, wkurwiony do granic smrodem ryb i do jedzenia rybami, i w ogóle, całym tym rybnym bajzlem, akcentując ja, powiedział szyprowi:
– Wkurwiony całym tym smrodem ryb i do jedzenia rybami, i całym tym rybim bajzlem, od dziś gotować będę ja. Tylko i wyłącznie ja będę gotować. A jak nie gotuję wyłącznie ja, to ja wypierdalam przy najbliższej kei, rozumiesz?
Bez analizy tego co mówił, wyrażono zgodę spokojnym, flegmatycznym, norweskim ruchem brodatej norweskiej głowy śmierdzącej rybami:
– Ja!
Wyszukał pośród rybnych zapasów zapasy nierybne i nasmażył im tych swoich kolumbijskich placków z cebulką, jabłuszkami, chili, pomidorami i rodzynkowym sosem, których nauczyła go pewna miła kolumbijska Indianka o krzywych nogach i podbrzuszu rozpalonym jak wulkan. Kąsając go w szyję kłami jaguara, krzyczała: Si, si, si! podrzucając przy tym tyłeczkiem jak lama zbiegająca ze szczytu. Jak jej było, Marina? Tak, Marina.
Podał im te placki, a oni wahali się długo, ostrożni i nieufni jak to morska odmiana Norwegów. Babrali widelcami w miskach, językami ślurgotali po podniebieniach, jedząc w słynnym morskim norweskim milczeniu, milczeniu bardziej straszliwym niż milczenie islandzkie. Zjedli i popatrzyli na siebie, potem z uśmiechami klepali go po plecach i nalali mu do kubka wódki, krzycząc chóralnie:
– Ja!
Od tamtej pory był cookiem w maciupkim kambuzie, rządząc w nim niepodzielnie jak kapitan Ahab do końca rejsu, który zakończył się w fiordzie Utskarpen.
Na łowieniu dorsza po fiordach zarobił niewiele, więc zamustrował się na inny kuter. Pływał na nim ze trzy tygodnie na bardziej odległych łowiskach, jak przedtem dławiąc się rybnym odorem. Zarobił nieźle, w Utskarpen wynajął pokój w hoteliku Helgeland i przez tydzień sprowadzał miejscowe pijane dziewczyny.
(…)
/”Czarna sowa”, fragment… Sławomir Majewski, ze zbioru „PODRĘCZNY ZESTAW DÉJÀ VU”, Wydawca: Tomasz Kowalczyk, Lublin 2024/