Świeczka
Szkoła w Pełczyskach była bardzo stara, liczyła ponad dwieście lat, zbudowana została z miejscowego kamienia. Odnowiono ją w dwudziestoleciu międzywojennym. Dobudowano z cegły dwie klasy, szatnię i gabinet z pomocami naukowymi. Były to dwa odrębne, złączone budynki. Pomiędzy nimi, w środku szkoły, trzeba było postawić schody, ponieważ stara część budowli zapadła się już w ziemię, a nowa stała znacznie wyżej. Najlepiej to złączenie widać było na strychu, gdzie podłoga nowej części szkoły była czysta, natomiast na starej części, strych pokrywała gruba warstwa kurzu. Poniewierały się tam stare książki i gazety, niektóre jeszcze z czasów zaboru rosyjskiego.
Kiedyś był tu „szpital”, czyli przytułek dla ubogich i bezdomnych, pod opieką kościoła. Nie było sali gimnastycznej, a uczniowie nie zmieniali butów na kapcie, z powody małej szatni. Tylko w ciepłe miesiące graliśmy na dworze do upadłego: w palanta, w nogę, w siatkówkę i w dwa ognie. skakaliśmy w dal i wzwyż. Chodziliśmy do pobliskiego lasu, gdzie szkółka leśna naśladowała stadion, a my, pod wodzą nauczyciela, Bolesława Mazurka, uprawialiśmy biegi sztafetowe wzdłuż ogrodzenia drzewek.
W sezonie grzybowym ojciec w sobotę szedł o piątej rano do gaju, jak nazywano las przed wojną i przynosił pełną teczkę grzybów. Przyrządzał je potem na obiad. Smakowały wyśmienicie. Umiał profesjonalnie gotować, bo w czasie wojny był pomocnikiem kucharza w klasztorze w Czernej. Zawiózł go tam furmanką dziadek Jan, żeby chociaż jeden syn przeżył wojnę, bo reszta siedziała w lesie, w partyzantce. Ich los był niepewny.
Najstarszy z braci zmarł jeszcze przed wojną, na wielkich manewrach, jakie urządził na południu Polski, marszałek Edward Śmigły – Rydz. Padał deszcz, a wujek był w wojsku radiotelegrafistą, przeciągał druty nocą i dostał zapalenia płuc. Nie było jeszcze antybiotyków, Zmarł w polowym lazarecie. Pochowano go gdzieś w Wadowicach i po wojnie nie odnaleziono grobu. Dziadek bardzo żałował, że nie może synowi zapalić świeczki.
Papierowy Żołnierzyk
Boguś był ode mnie parę lat starszy. Mieszkał niedaleko szkoły, gdzie mieszkałem z rodzicami. Za ogrodzeniem z siatki biegła droga, cała biała, błyszcząca w słońcu, bo cały teren leżał na wapiennych marglach, a zaraz za drogą był dom Bogusia, gdzie zapraszał mnie często, a potem rewanżował się wizytą u mnie. Całe dnie spędzaliśmy razem, chyba że jego ojciec gonił go do pracy w polu lub w sadzie.
Wszyscy wtedy paśli krowy, jedni na podworskich nieużytkach, na stokach góry Zawinnicy, gdzie aż roiło się od ślimaków winniczków, różnych pasikoników i ptaków: słowików i myszołowów, a inni na szerokich, płaskich łąkach na wschodzie. Nasza wieś leżała bowiem na granicy dwóch światów: łąk nad Nidą na wschodzie i wzgórz ze stepową roślinnością na zachodzie. Czasem trafiały się węże zaskrońce z pobliskiego cmentarza, które śmigały między trawami. Przez środek wsi biegła niewielka rzeczka, trafnie nazywana Strugą, którą można było w niektórych miejscach po prostu przeskoczyć, ale na wiosnę bardzo wzbierała, stawała się szalona, bardzo szybka i brunatna, hucząca, pełna zerwanych drzewek i gałęzi, i bywało, że rozlewała się po pobliskich polach.
Przed wojną Struga zasilała dworski staw, w którym właściciel, pan Libiszowski, hodował ryby, ale po wojnie było to tylko płaskie, wyschłe niemal całkiem, miejsce, gdzie grywaliśmy w piłkę nożną. Tylko podczas ćwiczeń strażacy tamowali strugę specjalną zaporą z desek, która umocowana była pod mostkiem na drodze do dworu, żeby trenować używanie sikawki, którą wygrali na zawodach.
Przed wiekami musiała tędy szaleć olbrzymia rzeka, która wyrzeźbiła dolinę, a wzgórze Zawinnicę obcięła, jak ucina się w podłużnym bochenku chleba piętkę aż utworzył się wysoki, niemal pionowy, klif. Na jego szczycie biskup krakowski Pełka postawił zamek, który zburzyli Szwedzi podczas potopu. Rzeka zmalała, aż został tylko ślad, mały strumyczek, a na jej dnie rozłożyła się nasza wieś – Pełczyska. Znaleziono tu w ubiegłych wiekach kilka skarbów, garnków ze złotymi talarami, a i do dzisiaj zdarzało się, że chłop orząc pole na stokach góry, znajdywał pociemniałe od czasu i ziemi monety, niewiadomego pochodzenia. Dzieci próbowały za nie kupić lody albo ciastka podczas odpustu pod kościołem na św. Wojciecha, ale nie znający się na numizmatyce handlarze z Wiślicy, przepędzali je kijem i szyderstwem.
Nawet Jurek Soja, syn pani woźnej, pasał krowę, jedyną jaką posiadał jego chory ojciec. Jurek całą zimę przesiadywał w Kielcach u ciotki i tam chodził do szkoły, a na wieś przyjeżdżał na wakacje. Lubiłem z nim przebywać podczas pasania krowy, bo opowiadał mi filmy, jakie widział w kinach kieleckich, a których nie miało w repertuarze nasze kino objazdowe.
Ale zimą bawiłem się tylko z Bogusiem. Kuchnia u jego rodziców była bez podłogi, tylko wyświecona polepa, a na ścianach wisiały rzędem małe i większe święte obrazy. Za to w pokoju było jak w mieście, podłoga, elegancki stół i krzesła, błyszcząca szafa i drewniane łóżko. Akurat wtedy ojciec Bogusia zaczął budowę nowego domu z cegły na miejscu starego dworu. Dwór zburzyli chłopi, niedługo po wojnie. Nigdy nie dowiedziałem się, bo nie pytałem, a nikt sam z siebie nie opowiadał, dlaczego zburzono dwór. Zostały tylko kupa gruzów kamiennych i olbrzymi kasztan, o którym wspomina pani Zofia Libiszowska-Dobrska w książce „Moje złote lata”, gdzie opisuje wakacje spędzane we dworze w Pełczyskach. Odwiedzał ją tam jej mąż lotnik, przylatując na niedzielę samolotem, który lądował na łąkach. Zginął później podczas walk lotniczych nad Anglią. Kiedy wówczas w latach 60. Ludzie opowiadali, że do wsi przed wojną przylatywał samolot, myślałem, że sobie ze mnie żartują, a to była najprawdziwsza prawda. W końcu to był mały RWD, na jakich latali Żwirko i Wigura.
Opowiadał o tych przylotach także ojciec Bogusia, ale bardziej wstrząśnięty był wspomnieniem z nalotu niemieckich samolotów w lecie 1944 r. na Pełczyska. Piloci zrzucili kilka bomb i polowali na ludzi strzelając z karabinów maszynowych. Ojciec Bogusia, który pracował tego dnia w polu, schował się w zbożu i bał się , żeby lotnik go nie zauważył.
Odwiedzał ją tam jej mąż lotnik, przylatując na niedzielę samolotem, który lądował na łąkach. Kiedy wówczas w latach 60. Ludzie opowiadali, że do wsi przed wojną przylatywał samolot, myślałem, że sobie ze mnie żartują, a to była najprawdziwsza prawda.
Z Bogusiem, kiedy była pogoda, zwłaszcza wiosną i jesienią, bawiłem się w papierowych żołnierzyków, których wycinaliśmy ze starych książek. Na szkolnym korytarzu na początku wakacji leżała sterta starych podręczników i innych książek a także gazet, przeznaczonych na makulaturę. Zbiórkę robił pan Mazurek, energiczny nauczyciel, który także zbierał złom pod budynkiem gospodarczym szkoły. Leżały tam między starymi pługami i kosami, także hełmy, sowieckie i niemieckie. Z Bogusiem przebieraliśmy makulaturę, szukając podręczników do historii, bo w nich było najwięcej żołnierzyków.
A poza tym Boguś penetrował strychy i komórki w całej wsi, w poszukiwaniu militariów. Stare książki kupował za jabłka z ojcowego sadu. Jeździł także rowerem do Wiślicy, gdzie w kiosku „Ruchu” kupował czasopismo „Żołnierz Polski”.
Nawet łażąc po wsi nosiłem przy sobie jakiegoś żołnierzyka z papieru. Pewnego dnia oglądaliśmy wznoszące się mury nowego domu Bogusia. Zobaczyłem w podmurówce z kamieni jakąś ciemną szczelinę. I pomyślałem, że wrzucę tam mojego żołnierzyka, niech świadczy na wieki o naszych zabawach i o nas. Tak też zrobiłem. Żołnierzyk powirował w głąb podmurówki. Za kilka dni już nie było tam otworu, bo został zasłonięty rosnącym murem z cegieł.
I pewnie siedzi tam do dzisiaj, bo jest mu sucho, a jeść nie potrzebuje. Być może kiedyś, za wiele wieków, ktoś będzie rozbierał dom Bogusia, żeby postawić nowy dom, bardziej nowoczesny i znajdzie mojego żołnierzyka? Ciekawe, co sobie pomyśli?